Z pamiętnika hipochondryka

Przez ostatnie parę nocy kiepsko spałem. Trudno powiedzieć czemu. Przez
kilka ostatnich dni trochę bolały mnie mięśnie (zwalałem to na ambitne
spacerowanie) i czułem się dość zmęczony (skoro nie sypiałem dobrze…).

Wczoraj po powrocie z poradni czułem się dość źle, ale uznałem, że to po
prostu efekt podróży i stresu. Dzisiaj znowu byłem na godzinnym spacerku, potem
dwa razy odwiedziłem pocztę, żeby wysłać L4 i brakujące papiery do szpitala. Po
powrocie do domu stwierdziłem, że raczej nic więcej nie zdziałam. Padłem na
łóżko i nie miałem ochoty się ruszać. Z ciekawości zmierzyłem sobie
temperaturę, spodziewając się jakiś 35 stopni…

A tu niespodzianka: 37.8 (jak na mnie, to sporo)… Co jest?! Dawno chory
nie byłem? Ale wyjaśniło się czemu jestem taki padnięty i czemu wszystko mnie
boli (ale co to za ból? w porównaniu z grudniowym – żaden). Chyba
jakieś grypsko złapałem… :-( Fajnie, dawno u lekarza nie
byłem…

Co ciekawe, kataru prawie nie mam (mniej niż zwykle, bo coś
przeciwalergicznego ostatnio zacząłem brać), gardło ledwo zaczyna, ale to
jakoś dziwnie, bo od zewnątrz. Tylko te mięśnie, czasem głowa no i
zmęczenie… Przynajmniej mam pretekst, żeby odwiedzić lekarza pierwszego
kontaktu i opowiedzieć jej o operacji, bo już się, podobno, o mnie
dopytywała.

Z pamiętnika hipochondryka

L4 miałem do 21 lutego. Teoretycznie wizytę kontrolną powinienem mieć
najpóźniej tego dnia. Jednak, gdy zadzwoniłem, żeby się umówić, dowiedziałem
się, że mam być 27 lutego, od ósmej. Niewiele więcej się dowiedziałem.

Wczoraj zadzwoniłem jeszcze raz, żeby się upewnić, że o mnie pamiętaj,
dowiedzieć się, czy jak będę na 9:00, to też będzie ok (wcześniej żona
oprowadza Krysię do przedszkola i nie dałaby rady mnie zawieźć) i ewentualnie
muszę wziąć coś specjalnego ze sobą. Usłyszałem, że doktor będzie
o 9:00
. Zauważyłem, że to inna godzina niż podawano mi ostatnio. Nic
się nie zmieniło, zawsze było tak samo: rejestracja od ósmej do dziesiątej,
lekarz przychodzi o dziewiątej.
Upewniłem się, że o dziewiątej mogę
przyjechać i tyle. Pani mnie szybko spławiła…

Przyjechaliśmy więc dzisiaj do Poradni. Wziąłem ze sobą wyniki rezonansu
i wypis – nikt nic nie mówił, ale może będą potrzebne… Poza tym
wzięliśmy coś do czytania, bo, że będzie trzeba czekać, to było raczej pewne.
Od razu udałem się do Siostry Rejestratorki… daję kartę, a ta się pyta,
gdzie ksero wypisu i książeczka ubezpieczeniowa lub dowodu ostatniej wpłaty do
ZUS. Wypis miałem, ale tylko oryginał, a ZUSowych papierów wcale –
zakładałem, że skoro już mnie w tym szpitalu operowali, to wszelkie papiery
mają. Ale nie. Oddział to jedno, a przyoddziałowa poradnia to drugie…

Pani upierała się, że mnie bez tych dokumentów nie mogą przyjąć.
Niestety, ja podczas choroby nauczyłem się używania brzydkich słów (czasem
bolało tak, że wcześniej mi znane formy ekspresji nie wystarczały), a teraz
nerwy mi puściły i chyba ją trochę zbluzgałem. Żona mnie odciągała, żebym
przypadkiem komuś krzywdy nie zrobił… Trochę mi wstyd, ale z drugiej
strony… to zadziałało. Okazało się, że można mnie zarejestrować.

Po dwóch i pół godziny czekania w kolejce zostałem poproszony do środka.
Pani oddała mi kartę NFZ z nalepionym numerem kartoteki w poradni i poprosiła
o podpisanie karteczki, że wymagane dokumenty doniosę (nie można było tak od
razu?). Potem jeszcze z pół godzinki musiałem poczekać na swoją kolej
u doktora.

Doktor, właściwie mnie nie zbadał, tylko wypytał jak się czuję.
Zaniepokoił się tym, że L4 skończyło mi się tydzień temu i że nie będę miał
ciągłości i wypisał nowe od dzisiaj. Dowiedziałem się, że nie powinienem
pracować (siedząc) przez jakieś trzy miesiące od zabiegu, nie wolno mi
dźwigać, a poza tym mogę wracać do aktywnego życia. Czyli właściwie nic
nowego. Żadnego skierowania, żadnej recepty. No cóż… widać czasem służba
zdrowia jest od tego, żeby brać czas pacjenta i jedne papiery i generować inne
papiery…

Pozwolenie na operację (tę sprzed półtora miesiąca) oczywiście podpisałem.

Z pamiętnika hipochondryka

Nie byłbym hipochondrykiem, gdybym kilka dni po wyjściu ze szpitala nie
odwiedził jakiegoś lekarza. ;-) No więc dzisiaj odwiedziłem
urologa…

Ale zacznijmy od początku. Cztery dni po operacji, gdy wreszcie mogłem
wyjść do kibelka, stwierdziłem niespodziankę: biały osad na żołędzi. No i
swędziało to odrobinę od jakiegoś czasu. Najpierw myślałem, że to chwilowy
efekt utrudnień w utrzymaniu higieny (miska i gąbka zamiast prysznica, kaczka
i basen zamiast ubikacji). Ale i kąpiel nie pomagała. Do domu ze szpitala
wróciłem więc z tą niespodzianką…

Żona obejrzała i jej się nie spodobało. Uznaliśmy, że warto byłoby iść z
tym do jakiegoś lekarza. W przypadku faceta wybór lekarza nie jest tak
oczywisty jak w przypadku podobnych problemów u kobiety. Ostatecznie uznałem,
że urolog będzie właściwy. No ale z dnia na dzień się do urologa nie zapiszę,
a nam zależało na jak najszybszym rozwiązaniu problemu… Zarezerwowałem
sobie termin w następnym (czyli obecnym) tygodniu, a żonka poszła po pomoc do
apteki. Przyniosła mi Clotrimazolum i Urinal.

Widoczne objawy zniknęły już po paru smarowaniach. Mimo to uznaliśmy, że
do lekarza się wybiorę (żonka regularnie chodzi do ginekologa, więc mnie jedna
taka wizyta nie zaszkodzi), a wcześniej mały będzie miał kwarantannę
(nie chciałem sprzedać żonie tej niespodzianki).

Wizytę u urologa zacząłem mówiąc, że dwa tygodnie temu miałem operację
kręgosłupa. Lekarza bardzo to zainteresowało: wypytał jaką, na którym
poziomie. Potem, czy mam problemy z oddawaniem moczu i czy mam wzwody. Gdy
stwierdziłem, że nie mam z tym żadnych problemów, powiedział, że mam
szczęście, bo po takiej operacji mógłbym mieć (nie od samej operacji, ale po
tym wypadniętym dysku).

W końcu udało mi się przejść do rzeczy. Powiedziałem o
białym osadzie i o kuracji jaką załatwiła mi żonka. Lekarz potwierdził to
czego się domyślałem wyjaśniając, że ludzie normalnie mają tam różne bakterie
i grzyby i, że normalnie bakterie zjadają grzybki. Ja tuż przed i przez parę
dni po operacji dostawałem antybiotyki, które zabiły bakterie. A gdy bakterii
brakło, to grzybki się rozrosły. Klotrimazol to właśnie odpowiedni środek na
to i właściwie od razu takie problemy leczy. Jakby nie pomagał, to powinienem
się udać do dermatologa, żeby pobrał próbkę w celu zbadania co to dokładnie za
grzybki.

W końcu doktor zamknął drzwi i poprosił, żebym pokazał. Pokazałem,
stwierdził że już nic tam nie ma i zanotował w karcie grzybków nie
stwierdzono
. Zadałem jeszcze najważniejsze pytanie: co z seksem?
Doktor zaczął wyjaśniać, że raczej jest nie wskazany… że przecież nie jest
najważniejszy i można jakiś czas się obyć… że podczas seksu mężczyzna
wykonuje takie ruchy… Ogólnie chodziło o to, że po takiej operacji lepiej
uważać. Zapewniłem go, że już nauczyliśmy się robić to jak jeże, ale
chyba nie podobała mu się idea, że mnie już seks w głowie. Jeśli chodzi o
grzybki, to nie widział przeciwwskazań: po pierwsze już ich właściwie nie
było, po drugie, zdrowej kobiecie tak łatwo by nie zaszkodziły.

Ogólnie wizyta wypadła nie najgorzej. Tylko trochę szkoda tych 70 zł (miało
być 75zł, ale nie mieli drobnych 5 zł do wydania reszty)… za neurochirurga
zapłaciłem przecież 50 zł, a wizyta była dużo bardziej owocna.

Z pamiętnika hipochondryka

10.01 – przyjęcie do szpitala

Przyjęcie do szpitala okazało się nie takie proste. Ordynator, u którego
miałem to załatwić, nagle wybiegł na blok operacyjny, a poza nim nikt o mojej
sprawie w szpitalu nie wiedział. Ale jakoś się udało. Dostałem łóżko pod oknem
w siedmioosobowej sali, gdzie leżało już pięciu innych pacjentów.

Pierwszego szpitalnego stresu napędziła mi komórka, której nie mogłem
znaleźć, gdy wróciłem do sali po przebraniu się na izbie przyjęć. No to
spanikowany poleciałem na dół (cały czas kulejąc i poruszając się z trudem),
by jej poszukać w moich rzeczach. Narobiłem zamieszania, ale tam jej nie
znalazłem. W końcu się okazało, że jednak przyniosłem ją na górę w torbie,
tylko, że zawieruszyła się w ukrytej kieszonce…

Potem właściwie nikt się mną za bardzo nie interesował, to leżałem sobie
na łóżku, ewentualnie pokuśtykałem po korytarzu. O szesnastej przyszła
pielęgniarka zmierzyć temperaturę, znaczy się zapisać temperaturę zmierzoną
przez pacjentów… znaczy się zapisać co pacjenci powiedzą (– jaka
temperatura? – normalna. – normalna to znaczy? – niech
siostra pisza: 36.6
. Zapomniałem wziąć z domu termometru, to podałem 36.0
😉 Niektórym pacjentom mierzono ciśnienie, to już nie na słowo.

Później dostałem pojemnik na siuśki i zostałem poinstruowany, żeby po
kolacji już nic nie jeść. O siódmej rano miałem pojemniczek napełnić i wtedy
też miała być pobrana krew.

Wieczorem przyszła jeszcze jedna pielęgniarka, z koszyczkiem dobroci.
Znaczy się, z tabletkami i zastrzykami przeciwbólowymi. Pytała się co sobie
życzę, jakoś nie miałem ochoty na kłucie, to poprosiłem o tabletkę (chociaż
tego żołądek mógł mieć już dość). Koledzy nie byli mi w stanie powiedzieć o
której pobudka… wydało mi się to dziwne, bo w szpitalu wojskowym pacjenci
byli brutalnie budzeni co dzień o 5:30. Założyłem więc, że się wyśpię.

11.01 – badania i ustalenie terminu zabiegu

Z tym wyspaniem to nie do końca wyszło. Współlokatorzy chrapali, a jeden
łaził i żarł w nocy. A przed szóstą już normalnie wstawali i kawę sobie
robili. Chwilę po szóstej przyszła pielęgniarka mierzyć temperaturę.
Niewiele później pobierać mi krew (miało być po siódmej). Pojemniczek był
jeszcze pusty, bo ja dzielnie chciałem trzymać do zadanej godziny… Okazało
się, że siostra nocna postanowiła sama to załatwić, bo tego dnia miało być
dużo roboty.

O której jest obchód też mi nikt nie był w stanie powiedzieć (w wojskowych
to była konkretna godzina, pacjenci wiedzieli kiedy powinni wszyscy być w
łóżkach). Zresztą tu się to nazywało wizyta. No i w końcu była, lekarz
zajrzał, zamienił parę słów z pacjentami (ja się dowiedziałem, że będzie
zabieg, muszą ustalić grafik
), zapisał mi przeciwbólowe tabletki (bo okazało
się, że inne pielęgniarki nie dają wyboru, a raczej dają tylko to, co lekarz
zapisze) i poszedł. Jakiś czas później przyszedł po mnie pielęgniarz, czy
sanitariusz i zabrał na badanie EKG. Potem jeszcze przyszła pielęgniarka i
powiedziała, że zabieg mam w poniedziałek i kiedyś przyjdzie do mnie
anestezjolog, więc mam być w okolicy. Okazało się, że kiedyś
oznacza dziś, jutro, albo i w niedzielę, o nieznanej porze. Znaczy się,
czeski film.

Wcześniej lekarz mi mówił, że w czwartek zgłoszę się na oddział, w piątek
będą badania, a na weekend wyjdę na przepustkę. Z poniedziałkowym zabiegiem
i bliżej nieokreślonym terminem wizyty anestezjologa, to mi jakoś nie
współgrało. Zaczepiłem jakiegoś lekarza i dowiedziałem się, że raczej
powinienem na weekend zostać. To zostałem.

12-13.01 – przed zabiegiem

Niewiele się działo. Leżałem, czasem spacerowałem po korytarzu (kuśtykając
oczywiście), słuchałem sobie radia przez komórkę, przeglądałem joggery i
jabberowałem (też przez komórkę). Takie zabijanie czasu.

Anestezjolog pojawiła się chyba w sobotę (a może w niedzielę) wieczorem.
Najpierw okazało się, że brakuje wyniku badania mojej grupy krwi… no niezły
tam mają bajzel… Na szczęście miałem przy sobie wypis po ostatniej operacji
i tam grupa krwi była udokumentowana. Pani doktor to wystarczyło. Zbadała mi
ciśnienie, wyszło duże (170 na cośtam), co raczej było u mnie niespotykane.
Pewnie z nerwów. Osłuchała mnie, zajrzała w gardło i ostatecznie
zakwalifikowała do operacji. Bardzo miła i całkiem ładna.

W dzień przed operacją, przy wieczornym mierzeniu temperatury, wyszło mi
37.0. Trochę się przestraszyłem, że mogę być zrzucony z zabiegu, ale to
chyba tylko z nerwów i nikt nie robił z tego problemu.

Niedzielny obiad zjadłem normalnie, ale na kolację dostałem już
tylko czopek na przeczyszczenie. Przeczyściło mnie już trochę w sobotę
(zapewne też przez nerwy), ale i czopek zrobił swoje. Na noc dostałem
relanium.

14.01 – dzień operacji

Mimo relanium sen miałem przerywany, ale w miarę się wyspałem. Poranny
pomiar temperatury dał już normalny wynik, więc ten powód do zmartwień.

Pielęgniarka założyła mi wenflon, dała zastrzyk w pośladek (piekący) i
poprosiła mnie o włożenie specjalnej koszuli (taki biały, kusy fartuszek
wiązany z tyłu). Gdy wstałem się przebrać inne zabrały się za zmianę mojej
pościeli. Chciałem z tym chwilkę poczekać, bo mnie tyłek bolał po zastrzyku,
ale mnie poganiały. Ubierając się stwierdziłem, że mi słabo. Zgadywałem, że to
ten zastrzyk zaczynał działać. Pielęgniarki twierdziły, że raczej nie tak
szybko, ale skoro mi słabo, to powinienem szybko się położyć i się już z łóżka
nie ruszać. Gdy się położyłem cała sala zaczęła się kręcić. To już na pewno
ten zastrzyk. Zorientowałem się, że sukienkę założyłem tył na przód,
ale przez jakiś czas nie czułem się na siłach to poprawić. W końcu poprawiłem.

Teoretycznie zabiegi powinny się zaczynać gdzieś przed ósmą. Trzy osoby
były tego dnia do operowania i nie wiele wskazywało na to, że ja pojadę
szybko. Kogoś zdążyli zabrać na blok, ale potem wszyscy lekarze wybyli, na
jakieś zebranie. I znowu nikt nic nie wie… Ale, chyba jakoś trochę po
dziewiątej, przyszły pielęgniarki i powiedziały zabieramy pana!

Wiozły mnie na łóżku przez pół szpitala. Blok operacyjny na oddziale był
zamknięty (remont, czy coś) i neurochirurdzy operowali gdzie indziej. Pod
drzwiami docelowego bloku operacyjnego kazano mi się przesiąść na inne łóżko i
zdjąć koszulę (właściwie po co miałem się w to ubierać? jechałem przecież
przykryty kołdrą). Inne, zamaskowane siostry zawiozły mnie do przedsionka sali
operacyjnej. Stamtąd kolejna zmiana (czułem się jak pałeczka w sztafecie)
zawiozła mnie pod stół operacyjny.

Podłączono mi kroplówkę, na piersi przypięto elektrody. Na jedną rękę
automatyczny ciśnieniomierz, na drugą… ręczny ciśnieniomierz, bo ten
automatyczny podobno przekłamuje. Poza tym, jakaś maszynka im się zepsuła
i się kobiety zastanawiały, czy z izby przyjęć nie pożyczyć (wyszło mi, że o
maszynkę do golenia chodzi)… słysząc to, co im nie działa, czy czego im
brakuje zasugerowałem (w żartach), że zaraz im stamtąd zwieję… Odpowiedź
sugerowała, że wtedy dopiero miałbym się czego bać (ich). ;-)

Neurochirurga wciąż nie było na sali. Poinformowałem panie, że mijałem
ordynatora jadąc korytarzem i, że mówił, że zaraz przyjdzie. Jedna z pań
stwierdziła, że w takim razie zaczną bez niego. Zostałem poinstruowany, że
zaraz mi się zakręci w głowie, a potem się obudzę z rurką w gardle. Będzie mi
ona przeszkadzała w oddychaniu, ma przeszkadzać, a ja mam się nie wyrywać.
Usłyszałem instrukcje jednej do drugiej: 400… nie, niech będzie 440,
pani przyłożyła mi maseczkę tlenową do twarzy, powtórzyła, że zakręci mi się w
głowie. A ja nic dziwnego nie czułem, ani nie kręciło mi się w głowie…

Ktoś mnie spytał jak się nazywam. Odpowiedziałem. Spytałem, czy już po,
dowiedziałem się, że tak. Okazało się, że leżę już znowu na sali na oddziale,
na swoim miejscu pod oknem. Podpięty do kroplówki, która się właśnie kończyła.
Nie do końca się orientowałem w tym co się dzieje, ale postanowiłem zadzwonić
do żony, że operacja się udała. Dzwoniłem dwa razy, a w słuchawce cisza. To
zadzwoniłem do taty. To się udało, poprosiłem o przekazanie nowiny żonce.

W międzyczasie zorientowałem się, że w sali przybyło dwóch nowych
pacjentów. Dostawili jedno łóżko, w sumie na sali było osiem osób.

Jakiś czas później posłałem mamie SMSa, że już po. I sprawdziłem, czy
rzeczywiście dzwoniłem do żony i taty (sam nie byłem tego pewien). W ogóle
ciężko sobie coś z tego dnia przypomnieć… W każdym razie żonka
przyjechała… ale już o czym z nią mówiłem, to nie pamiętam. Czy tato się
pojawił tego dnia, też nie jestem pewien… Zresztą, potem się dowiedziałem,
że jemu też wysłałem SMSa, że już po, jakiś czas po telefonie… tego
zupełnie nie pamiętałem.

Wiem, że podczas wizyty żonki złapały mnie mdłości. Nie było czym rzygać,
więc odruchy wymiotne w większości były bezowocne, ale trochę jakiejś wody z
siebie wypuściłem. Poza tym strasznie mnie suszyło. Pielęgniarka pozwoliła mi
zwilżać sobie usta i pić malutkimi łyczkami. No to jak mdłości przeszły, to
trochę się napiłem. Jeść tego dnia nie mogłem i raczej nie miałem ochoty.

Chyba na wieczornej wizycie (albo to już było następnego dnia) jeden
lekarz (ale nie ordynator, który mnie operował) powiedział mi, że wycięli mi
bardzo dużo, bo sprawa była poważna i miałem dysk całkiem wypadnięty, do
kanału kręgowego
, czy jakoś tak.

Po operacji

Po operacji nie czułem już potrzeby brania środków przeciwbólowych.
Najpierw myślałem, że dostałem coś rutynowo po zabiegu, ale podobno nie.

Jednego wieczora pielęgniarka tak mnie dopytywała, czy na pewno niczego
nie chcę, że dałem się skusić na kroplówkę, ale nie sądzę żeby była potrzebna.
Rano dostałem, chyba z rozpędu, te tabletki, które miałem zapisane przed
operacją. Potem, na wizycie, lekarz stwierdził, żeby mi tego już nie dawać,
tylko coś w razie bólu, doraźnie.

Kolejnego wieczoru, gdy inna pielęgniarka rozdawała dobroci,
stwierdziłem a co mi tam, może lepiej wziąć coś, jakby miało zaboleć w
nocy
. Tabletki nie chciałem, coby dalej żołądka nie męczyć, ale opcji
kroplówki do wyboru tym razem nie dostałem. Dostałem za to zastrzyk z Ketonalu
w dupę i przypomniałem sobie co to ból. ;-) Już więcej nic
przeciwbólowego nie brałem (no, może poza jedną tabletką pyralginy, na ból
głowy, która i tak nie zadziałała).

Przez pierwsze trzy dni nie mogłem się ruszać z łóżka. Fajnie, że koledzy
zawsze pomogli, jak trzeba było mi coś podać itp. Leżeć mogłem tylko na boku,
a przewracać musiałem się przez brzuch. Na początku to była ciężka gimnastyka,
potem nabrałem wprawy. Od leżenia na boku bolało ramię i biodro (i to właśnie
były główne dolegliwości bólowe po operacji), więc co jakiś czas trzeba było
się przewracać.

Integrowałem się z drobiem szpitalnym, do mycia dostawałem miskę. Ale
marzyłem o wizycie w łazience. Gdy potrzeba mocno przyciskała, poprosiłem
o basen, ale ostatecznie nie udało mi się z niego skorzystać. Nie łatwo srać
do basenu leżąc na boku…

Po operacji czułem się całkiem nieźle i, jak pisałem, na ból kręgosłupa i
nogi nie narzekałem. Ale jednak było to obciążenie dla organizmu, to się
objawiało zmęczeniem, szczególnie drugiego dnia po operacji. Byłem po prostu
potwornie zmęczony.

Gdy na wizycie pojawił się ordynator, powiedział tylko, że dysk miałem w
takim stanie, że by mi nawet święcona woda nie pomogła. Jak rozumiem
oznaczało to, że operacja była konieczna i bardzo dobrze, że się szybko
zdecydowałem.

Trzeciego dnia po operacji przyszła rehabilitantka, żeby mnie sadzać.
Pokazała jak mam siadać na łóżku i jak się z powrotem kłaść. Właściwie to już
to znałem – przy moich bólach zdążyłem to już opanować. Miałem sobie tak
parę razy dziennie ćwiczyć, a następnego dnia miałem być stawiany i zacząć
chodzić.

Czwartego dnia nie mogłem się więc doczekać wizyty rehabilitantki. Gdy się
pojawiła przywiozła mi balkonik, taki śmieszny, toporny chodzik. Kazała
usiąść, potem powiedziała jak stać i kazała się przejść z tym chodzikiem. Szło
to opornie, ale szło. Wyszliśmy kawałek na korytarz i z powrotem do sali.
Ćwiczenie zaliczone, ale ja stwierdziłem, że się nie kładę, tylko idę do
kibelka… gdy wracałem, to byłem chyba najszczęśliwszym człowiekiem na
oddziale. ;-)

Przez te pierwsze kilka dni (trzy, czy cztery) po operacji dostawałem
jeszcze antybiotyk w kroplówce, profilaktycznie podobno.

Wciągu kolejnych dni odzyskiwałem sprawność. Coraz lepiej szło mi
chodzenie i w końcu mogłem odstawić chodzik. Tak od soboty zaczynałem myśleć
tylko o tym, żeby wyjść. Ale oczywiście nie było wiadomo jak i kiedy…

W niedzielę (20.01) dorwałem ordynatora, i dowiedziałem się, że zdejmą
mi szwy i wypuszczą
. No i w poniedziałek zdjęli… połowę szwów. We wtorek
znowu o sobie przypomniałem, No to zdejmujemy resztę i wypisujemy.
Niesłusznie założyłem, że to oznacza tego samego dnia. Ale w końcu, w środę
(przedwczoraj) mnie wypuścili. :-) Musiałem jeszcze trochę
pokombinować, żeby ubranie odzyskać (bajzlu tam trochę mają), ale się udało.
Tato zawiózł mnie do domku, gdzie już żonka czekała.

Współpacjenci

Gdy tylko pierwszy raz pojawiłem się na sali, to rzucił mi się w oczy
jeden pacjent. Duży, łysy, z brodą i wielkimi tatuażami. Do tego w pidżamie,
co wyglądała jak więzienne mundurki na amerykańskich filmach… strach się
bać… Nie dziwne, że to on rządził pilotem od telewizora ;-)
A tak serio mówiąc, to poza pierwszym wrażeniem raczej wydał się przyzwoitym
i łagodnym człowiekiem.

Miał pecha, bo jak już był przygotowywany do operacji, okazało się, że
jakiś cewników brakuje i musieli zabieg odwołać. A on poszedł na przepustkę,
na czas nie określony…

I on chyba jeden, poza mną, mówił po polsku, a nie po śląsku. Reszta
towarzystwa godała, a do tego jak słuchali radia, to Radia Piekary… gdzie
nawet wiadomości bywały po śląsku. Oczywiście praktycznie wszystko rozumiałem.
Ale część słów była dla mnie obca. W każdym razie, ze względu na używaną
gwarę, panował specyficzny klimat.

Był tam dziadek, z guzem mózgu (i płuc, z rakiem właściwie), którego
zdecydowano się nie operować – operacja trwałaby wiele godzin i pacjent
prawdopodobnie by się po niej nie obudził. Leżał z on z nami przez jakiś czas,
dostawał leki na rozpuszczenie tego guza. W końcu załatwiono mu
naświetlanie w Gliwicach od końca miesiąca i wyszedł do domu.

Było dwóch panów czekających na operację kręgosłupa, ale z na tyle
skomplikowaną sytuacją (jeden miał rozrusznik serca, drugi już sporo tytanu w
kręgosłupie), że lekarze długo nie mogli się zdecydować czy, kiedy i jak
operować. Gdy wychodziłem jeszcze nie znali terminu zabiegu, ale jednego już
zapewniono, że już niedługo.

Tego dnia co ja był operowany jeden pan, który był na tym oddziale już po
raz drugi. Po poprzedniej operacji niestety musiał wrócić, bo wyszły jakieś
komplikacje i jego stan się pogorszył. Przez to, że to druga operacja, to
musiał leżeć dużo dłużej niż ja. Ale mimo to to bardzo wesoły człowiek, ciągle
świntuszył i zaczepiał wszelki żeński personel oddziału. Wszystko w na tyle
sympatyczny sposób, że był najwyraźniej jednym z ulubionych pacjentów.

Gdy ja byłem operowany przyjechał o dwa lata młodszy pacjent, z dwoma
wypadniętymi dyskami. Był operowany trzy dni po mnie. Operacja trwała nieco
dłużej niż moja i, niestety, efekt nie był tak wspaniały. Kolega po operacji
długo zwijał się z bólu i musiał dostawać mocne leki, które działały najwyżej
parę godzin. Dopiero w ostatni wtorek dostał coś co mu skuteczniej pomagało,
ale czeka go kolejny rezonans magnetyczny. Oby nie musiał być znowu
operowany…

Widząc jak on cierpi i słysząc historię innych kolegów przekonałem się, że
mnie ta choroba potraktowała jeszcze całkiem łagodnie. W końcu mnie nigdy nogi
nie zablokowało, nie miałem problemów z sikaniem, nie traciłem przytomności,
ani nie potrzebowałem narkotycznych leków… I miejmy nadzieję, że w
przyszłości też mnie nic takiego nie czeka.

Podsumowanie

Mimo, że w szpitalu panował lekki chaos, a miejscami było widać finansowe
braki (chociażby stan łóżek i materaców), to z pobytu jestem bardzo
zadowolony. Opieka fachowa i miła, jedzenie dobre, towarzystwo sympatyczne,
warunki zadowalające. Cieszę się, że zdecydowałem się na zabieg, bo poprawę
było widać praktycznie od razu. Pełen powrót do zdrowia potrwa jeszcze parę
miesięcy, ale przynajmniej już żadnych prochów łykać nie muszę i z każdym
dniem jest coraz lepiej, a nie coraz gorzej.

Z pamiętnika hipochondryka

Od czwartku leżę w szpitalu. W południe zjadłem ostatni posiłek przed zabiegiem. Jutro operacja. Pozostaje mi czekanie…

Na opiekę tu nie mogę narzekać. Śniadania i kolacje może skromne, ale obiady solidne, wiec nawet szpitalne żarcie co najmniej wystarczające.

Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze i jutro o tej porze będzie już dawno po wszystkim.

O krojeniu coś więcej

Niektórych pewnie interesuje co to właściwie jest za zabieg, na który się
decyduję. Sam chciałem jeszcze poczytać na ten temat i znalazłem parę
artykułów zawierających mniej-więcej to, co mi wczoraj
neurochirurg powiedział. Artykuły raczej po angielsku, po polsku nic takiego o
mikrodyskektomi nie znalazłem. Z artykułów które przejrzałem najciekawszy
wydaje się Lumbar
Microdiscectomy
z serwisu eSpine, który zawiera prawie dokładnie to, co
wczoraj przedstawił mi lekarz. Polecam wszystkim zainteresowanym. Są tam też
obrazki ;-)

Z pamiętnika hipochondryka

W sobotę byłem nawet na dwóch krótkich spacerkach. Wieczorem po tym tylko
trochę bardziej bolało. Wczoraj i dzisiaj już nie wychodziłem na spacery, żeby
się nie przeciążać przed wyprawą do Bytomia.

No więc pojechałem dzisiaj do tego neurochirurga. Ojciec odsunął i położył
mi do tego siedzenie i jechało się całkiem przyjemnie. Bałem się, że podróż
będzie bolesna, ale bolało tylko przez pierwszą chwilę, zanim nie
przyzwyczaiłem się do nietypowej pozycji. Okazało się, że pod podanym adresem
jest gabinet lekarski, różnych specjalności, gdzie w poniedziałki przyjmuje
umówiony neurochirurg. Byłem trochę przed czasem, więc posiedziałem trochę w
poczekalni (dobrze, że już siedzieć umiem).

Pan doktor pierwsze co zrobił, to zbadał moje plecy. Chciał je zobaczyć,
a większości wcześniejszych lekarzy jakoś widok moich gołych pleców nie
interesował. Nie dziwne więc, że doktor sam od razu stwierdził, że mam
wyrównaną lordozę, którą wcześniej wykazało dopiero badanie
rezonansem… Tu punkt dla neurochirurga.

Kolejne parę punktów zdobył wyjaśniając dokładnie na czym polega
schorzenie i pokazując co i jak na zdjęciach MRI. Część tego sam wcześniej
wyczytałem, coś tam mi wcześniej lekarze powiedzieli, ale jednak ten doktor
wytłumaczył mi najwięcej.

W ogóle mówił on bardzo dużo, czasem trochę zbaczając z tematu (głównie w
kierunku jak to sprawnie działa amerykańska służba zdrowia, gdzie żaden lekarz
nie pozwoli sobie na błąd, bo czekałby go sąd). W pewnym momencie zacząłem go
trochę poganiać, bo ciężko mi było siedzieć…

Przedstawił mi dwie możliwości leczenia: Pierwsze, to leczenie
zachowawcze. A więc bezwzględne leżenie w łóżku, cztery tygodnie minimum. Może
pomóc, ale nie musi. Często pomaga, ale może to trwać i z trzy miesiące. Leżeć
miałbym w pozycji, w której nie boli. Jak spytałem się, co, gdy nie ma takiej
pozycji, odparł, że wtedy trzeba łykać leki przeciwbólowe. Ogólnie niechętny
jest lekom, bo po pierwsze trują, bo drugie wyłączają sygnał
ostrzegawczy
. No ale cóż… bez leków mnie boli gdy leżę, niezależnie od
pozycji…

Druga opcja to leczenie operacyjne. I nie żadne mało inwazyjne,
których zresztą już i tak nie robią, bo było wiele powikłań. Nawet jakby
jeszcze robili, to się nie kwalifikuję, bo przepuklina zbyt duża. Byłby to
więc chirurgiczne usunięcie dysku. Dokładniej mikrochirurgiczne, bo na
neurochirurgi robią to z jakimś cholernie drogim sprzętem, znaczy się
mikroskopem chirurgicznym itp. Dzięki temu nacięcie jest minimalne
i rehabilitacja szybka. Na ortopedii podobno nie mają takiego sprzętu
i przez to analogiczna operacja robiona przez ortopedów jest dużo
poważniejsza. No cóż, dla mnie to przekonujący argument w kwestii
neurochirurdzy kontra ortopedzi.

Leżeć już swoje odleżałem. Prochy łykam od pół roku, boli mnie jeszcze
dłużej. Myślę, że czas na radykalne posunięcie i chyba się zdecyduję na ten
zabieg.

O dziwo, zabiegi robione są właściwie na bieżąco i jak w tym tygodniu się
zdecyduję, to może już w przyszłym mógłbym być operowany. Jakby dobrze poszło,
to nawet kwietniowe Pingwinaria wydają się realne…:-)

Z pamiętnika hipochondryka

Po trzech i pół tygodnia leżenia w łóżku jakby coś zaczęło się poprawiać.
Przedwczoraj wstałem nie tylko, żeby pójść do łazienki (co było wcześniej
wielkim poświęceniem), ale i żeby po prostu się ruszyć i np. postawić wodę na
herbatę. Co więcej, po położeniu się znowu, wcale nie czułem się dużo gorzej
niż przed wstawaniem (wcześniej każde ruszenie się z łóżka musiałem przez
jakiś czas przeboleć).

Wczoraj było jeszcze trochę lepiej. Gdy wieczorem żona poszła puszczać
Krysi fajerwerki, ja podszedłem do okna i przez jakiś czas obserwowałem. Także
Nowy Rok przywitałem na nogach. Uznałem, że jak dzisiaj tego nie będę musiał
odchorować, to mogę spróbować na chwilę wyjść z domu.

No i rano czułem się całkiem nie źle, no, poza bólem głowy (czy noworoczny
kac nie mógłby sobie abstynentów odpuszczać?). No i wyszedłem. Trzy piętra w
dół, dookoła bloku i trzy piętra w górę. Pod koniec bolało mocno, ale mniej
niż bywało. I chwila leżenia wystarczyła do dojścia do siebie.

Czyżby odpuszczało? :-) Oby, bo za tydzień czeka mnie wyjazd
do Bytomia, do neurochirurga.

Wigilia jak nigdy

Obudziłem się przed szóstą rano. Żonka wstała chwilę po ósmej. Zrobiła mi
śniadanko itp, a sama poszła do pracy. Ja zostałem z Krysią, bo dzisiaj
przedszkole nieczynne.

Krysia obudziła się jakoś grubo po dziewiątej. Poinformowałem ją, że podobno
ma sobie sama zrobić śniadanko (lambasiki, masło i nóż czekały gotowe do
posmarowania). Najpierw stwierdziła, że nie chce. Potem, że mi zrobi
śniadanko. Bardzo miło z jej strony, ale ja już zjadłem. W końcu sama sobie
zrobiła: z masełkiem i serkiem z marcheweczką (czyli z łososiem).

Obejrzeliśmy parę odcinków I co wy na to? na National Geographic.
Najwyraźniej ją to zainteresowała, nawet stwierdziła, że to bardzo mądry
film
. Zapewne niewiele z tego rozumiała, ale niech właściwe
zainteresowania rozwija. :-) W końcu trzeba było telewizor
wyłączyć, bo ile może dziecko oglądać…

Zająłem się trochę standardowym chorobowym zabijaniem czasu przy pomocy
laptopika, a trochę przygotowywaniem niespodzianki dla żonki (marnej namiastki
prezentu, którego nie byłem jej w stanie kupić). Krysia się zainteresowała tym
co robię, to musiałem ją nieco wtajemniczyć. Z zastrzeżeniem, żeby mamie nic
nie mówiła. Ogólnie córeczka bawiła się bardzo grzecznie i gotowa była się
tatusiem opiekować.

Oczywiście, jak tylko mama przyszła, to jej dziecię oznajmiło, że ma nie
patrzeć na tatusia, bo on robi niespodziankę
. Na szczęście dalszych
szczegółów nie ujawniła.

Dostałem obiadek, moje aniołki popakowały prezenty i wrzuciły pod choinkę,
a potem poszły do dziadków, na wigilijną kolację. Wrócą po bajce. Ja
dzielnie prezentów nie ruszam (ta, jasne… na samą myśl, jak się po nie
schylam, boli mnie bardziej).

Więc jak na razie spędzam sobie wigilię w łóżku z laptopem, przed
telewizorem. Ruszałem się tyle co do kibelka i na spacer do lasu (parę
razy do pokoju z choinką i z powrotem, żeby mi całkiem mięśnie nie zanikły).
A najgorsza perspektywa na dziś, to wizyta mojej mamy. Niestety w końcu trzeba
było ją poinformować, że obolały w łóżku leżę (i przez to nie mogę jej
odwiedzić)…

Ogólnie jest nawet całkiem sympatycznie. Przynajmniej część świątecznego
cyrku mnie ominie. :-) Szkoda tylko, że będę musiał ograniczyć
niezdrowe żarcie: ani za bardzo nie jestem w stanie zjeść tyle co zwykle na
święta, ani nie byłby to dobry pomysł, gdy tak ciągle leżę.