Czy można zaufać aptekarzowi?

Żonka-ciężarówka poprosiła mnie, żebym kupił jej coś na kaszel. Poszedłem więc do apteki i proszę o coś takiego… a pani mi proponuje „coś homeopatycznego”. Gdy przyjęła do wiadomości, że „jestem przeciwny”, dała mi jakiś syropek. Wziąłem co dała, ciesząc się, że to nie homeopatyczne…

Potem obejrzałem co kupiłem. Ani słowa na opakowaniu o kaszlu. Na szczęście o homeopatii też nie i w syropku rzeczywiście coś jest: sok z malin, porzeczek, czosnek. Może nie przeciwkaszlowe, a trochę wzmacniająco może działać.

Zajrzałem jeszcze do drugiej apteki. Tam pani na moje pytanie o lek przeciwkaszlowy co można dać kobiecie w ciąży przyznała, że tylko homeopatyczne. Tym razem tonem odpowiednim dla homeopatii 😉 Uznałem, że za cukier nie będę przepłacał i do domu wróciłem z łupem z pierwszej apteki.

No i zacząłem się zastanawiać. Czy aptekarzowi można wierzyć? Z jednej strony są to ludzie, teoretycznie, wykształceni. Czegoś szkodliwego raczej świadomie nie polecą. Z drugiej strony… jeśli nic skutecznego na daną dolegliwość nie mają… Apteka to przecież sklep, a w sklepie zawsze lepiej coś sprzedać niż nic nie sprzedać. Co z tego, że to tylko wyjątkowo drogi cukier, albo „lek z kaczej wątroby” w którym prawdopodobnie więcej jest np. ludzkiego moczu niż kaczej wątroby? Czasem przecież i placebo pomoże. Zwykle klient będzie się cieszył jak cokolwiek dostanie… Tylko, że ja dziwny jestem i wolałbym prawdę. Np.: „przykro mi, nie mamy nic przeciwkaszlowego co można by kobiecie w ciąży podać bez konsultacji z lekarzem”.

Wreszcie jakieś konkrety na temat grypy H1N1 i szepień

Sporo szumu ostatnio o „świńskiej grypie” i szczepionkach przeciwko niej… w tym szumie głównie polityka i różne teorie spiskowe. Na szczęście w końcu trafiłem na artykuł z konkretami: Harriet Hall „Wywoływanie lęku przed szczepieniami przeciwko świńskiej grypie”

Wreszcie dowiedziałem się o co chodzi, że podobna grypa już kiedyś zabiła miliony ludzi, że innym razem niepotrzebne ofiary spowodowało szczepienie przeciwko grypie H1N1. Dowiedziałem się jakie jest rzeczywiste ryzyko, dla kogo szczepionka jest bardziej skuteczna, dla kogo mniej. Itp. Nie wyjaśnia to czemu nasz rząd nie kupuje szczepionki (stawiam na pieniądze i nie rozumiem, czemu nie mówią tego wprost, to dobry powód), ale też nie przekonuje do obaw z tego powodu. Generalnie potwierdziło to moje przypuszczenia, że większość tego szumu który do nas dociera jest niepotrzebne i bezwartościowe.

Z fragmentów które mi się szczególnie spodobały przytoczę jeden:

Twierdzenie: Mercola mówi „Wprowadzanie organizmów do swojego ciała w celu wywołania odporności jest sprzeczne z naturą”.

Fakt: Natura zabija ludzi. Działanie wbrew naturze jest tym, czym zajmuje się medycyna. Jest to dobra rzecz.

Przeprowadzka

W budynku, w którym dotychczas miałem biuro, kiepsko grzali (podobno z dwóch został jeden sprawny kocioł). Czasem, gdy przychodziłem do pracy, termometr na biurku wskazywał około 15°C. Za mało, żeby dało się pracować przy komputerze. Na tę okazję miałem już przygotowany grzejnik. Ale nie tylko ja. Do tego instalacja elektryczna w tym budynku jest chyba w gorszym stanie niż grzewcza… Tak więc, w taki chłodny dzień, około południa wysiadał prąd. UPSa oczywiście też już zdążyłem sobie sprawić, ale niewiele to dawało — UPS starczał na jakieś 40 minut, a zasilanie często wracało dopiero następnego dnia…

Pod koniec grudnia, przy chyba siódmej podobnej awarii, uznałem że dosyć tego i na początku stycznia zacząłem się rozglądać za nowym biurem. Wolne lokale, nieco większe od starego biura, znalazły się w budynku laboratoryjnym pobliskiego Instytutu. Gdy upewniłem się, że mnie na to stać (w końcu więcej tych metrów kwadratowych, a cena za metr minimalnie mniejsza) i że będę tam miał Internet, zdecydowałem się obejrzeć co mają do zaoferowania. Pierwszy pokazany mi pokój był jeszcze bardziej obskurny niż stare biuro. Co najmniej malowanie by się tam przydało. Jednak kolejne pomieszczenia wyglądały coraz lepiej. Aż trafiłem do pokoju 515. Na ścianach ładna tapeta, na podłodze całkiem dobra wykładzina. Jedna ściana zabudowana szafkami. I jeszcze pokój przedzielony ścianką, dzięki czemu mam tam jeszcze taki przedsionek (tato się śmiał potem, że to poczekalnia dla tych tłumów klientów). No po prostu full-wypas i wciąż finansowo w moim zasięgu.

Mógłbym się od razu wprowadzać, ale Instytut to firma państwowa i musi być przetarg. Chętnych więcej nie ma, więc wystarczyło zaoferować cenę wywoławczą, żeby być pewnym wygranej, jednak na rozstrzygnięcie trzeba było poczekać do dwudziestego. Zdecydowałem się i złożyłem kopertę z ofertą.

Pozostał jeszcze jeden problem: umowa najmu na stare biuro przewidywała trzymiesięczny okres wypowiedzenia. Miałem zamiar wynieść się od razu, a płacić za trzy miesiące gdy mnie tam nie będzie nie chciałem. Żeby nie było zbyt prosto, to budynkiem zarządza syndyk, z którym podobno ciężko się skontaktować, a czasu do końca miesiąca niewiele. Skonsultowałem się z pewnym prawnikiem, a ten poradził, żeby wysłać do syndyka pismo z prośbą o rozwiązanie umowy za porozumieniem stron i jeszcze dodać, że brak odpowiedzi w ustalonym terminie (10 dni) uznam za odpowiedź pozytywną. Tak też zrobiłem. W piśmie napisałem też co mi nie pasowało, więc właściwie to było jak reklamacja. Żadna pisemna odpowiedź nie przyszła do dzisiaj.

W końcu nadszedł dwudziesty stycznia. Dwudziestego pierwszego zadzwoniłem do Instytutu z pytaniem jak tam mój przetarg… nijak – przewodnicząca komisji chora, rozstrzygnięcie będzie dnia następnego, sekretarka się ze mną skontaktuje, „ale innych ofert nie było, więc ma Pan to biuro”.

Następnego dnia, w czwartek, nikt się nie skontaktował. Zadzwoniłem w piątek i dowiedziałem się, że komisja dalej chora, ale jak chcę, to mogę się wprowadzać. Poszedłem tam, pogadałem z komendantem straży, odebrałem klucz i obejrzałem sobie biuro raz jeszcze. Następnie poszedłem do starego biura i zacząłem się pakować. Na poniedziałek po południu zamówiłem sobie transport. Trochę popakowałem w weekend, a resztę w poniedziałek.

Żeby było śmieszniej, to tydzień wcześniej się pochorowałem, w poprzedni poniedziałek miałem 39°C stopni gorączki, a plany przeprowadzki niespecjalnie się podobały mojemu lekarzowi. Ten tydzień przeleżałem w łóżku, ale do końca wyleczyć się nie zdążyłem. Mimo to miałem zamiar do końca miesiąca przeprowadzkę dokończyć.

Gdzieś w tym czasie (nie pamiętam, czy piątek, czy poniedziałek), ku mojemu zaskoczeniu, zadzwonił syndyk. Powiedział, że pismo dotarło, ale nie byli w stanie odpowiedzieć o czasie, bo dotarło po dwunastu daniach (polecony priorytet). Powiedział, że na taki tryb rozwiązania umowy się zgadzają, wyślą pisemną odpowiedź (wciąż jeszcze nie dotarła), a ja po prostu mam zdać pokój przed końcem miesiąca.

W poniedziałek gdy już wszystko spakowałem pozostało mi poczekać na transport. Kierowca i tato (dzięki!) pomogli mi przenieść najcięższe rzeczy (przede wszystkim biurka i UPS), ja ponosiłem te mniejsze. W starym biurze zostawiłem wciąż podłączone komputery (żebym mógł pracować z domu dopóki nie będę miał netu w nowej lokalizacji) i parę pudeł.

Przez kolejne dni do południa zajmowałem się dzieckiem (nie dość, ze ja chory i Krysia chora, do dziadkowie też i musiała zostać w domu), a potem sprzątaniem i rozpakowywaniem w nowym biurze. W czwartek Krysia poszła już do przedszkola, to mogłem już od rana się urządzać w nowym biurze. Przez ten tydzień więc umyłem okno (okazało się strasznie brudne) i szafki (masakra: pół centymetrowa warstwa kurzu i gruzu), rozpakowałem rzeczy, przyniosłem resztę ze starego biura, porobiłem zakupy (nowe pieczątki, jakieś kabelki, zaciskarkę) itp. Bardzo męczący był to tydzień.

Najbardziej czekałem aż będę miał tam Internet. W końcu w piątek, po szesnastej dotarli do mnie tamtejsi informatycy i udało się to uruchomić. Łącze bardzo fajne, ale niestety wylądowałem za korporacyjnym firewallem Instytutu. Co prawda, administrator otworzył wszystkie porty o które prosiłem, ale zamiast oczekiwanych trzech publicznych adresów IP dostałem tylko jeden, a sam firewall pewnie sprawi jeszcze jakieś problemy.

Właściwie mogę już pracować w nowym biurze. Zostało mi jeszcze połazić po urzędach, uaktualnić moje dane w banku i u operatora telefonii komórkowej no i dostać wreszcie tę umowę najmu, szczególnie, że bez tego w Urzędzie Skarbowym nowego adresu nie przyjmą. A potem może wreszcie wrócę do poprzedniego tempa, trochę odpocznę i wykuruję się do końca.

A oto fotki nowego lokum:

Biurowiec, widok od ul. Sobieskiego
W nowym biurze

Jeden dzień z pobytu w Reptach

W tym tygodniu już kriokomora i wanna do hydromasażu (jakuzzi) działają, więc mam komplet zabiegów, poza biczami, na które muszę jeszcze poczekać. Mam więc bardzo aktywny poranek: 7:30 śniadanie, 8:30 kriokomora, tam po wyjściu ćwiczenia. Wczoraj ćwiczyłem tyle ile inni, to już na siłownię (czynną do 10:30) nie miałem kiedy iść, dzisiaj więc spędziłem tylko pięć minut na bieżni, byle się trochę rozgrzać i poleciałem na siłownię. Tam zaliczyłem ćwiczenia na przyrządach i zaraz trzeba było lecieć na basen (9:30). Na basenie po chwili moczenia wszedłem do jakuzzi (akurat był termin dla mężczyzn), gdzie spędziłem 15 minut w bardzo gorącej wodzie (a wczoraj była chłodna). Gdy wychodziłem aż zakręciło mi się w głowie, chwilę postałem trzymając się barierki, zanim zszedłem po schodkach. Na szczęście w basenie woda też była dość ciepła i mogłem iść pływać bez większego szoku.

Planowo basen mam dwa razy po pół godziny (o 9:30 i 14:00), ale dzisiaj moczyłem się ponad godzinę już za pierwszym razem – znalazłem miłe towarzystwo. A na po obiedzie umówiłem się z Agatą na spacer. To dużo lepsze niż spędzenie reszty dnia wśród dziadków na oddziale.

Po basenie suszenie głowy i akurat kończyła się przerwa w sali gimnastycznej, to poszedłem zrobić jeszcze ćwiczenia zadane przez magistra. I na tym kończą się moje dzisiejsze zabiegi, można odsapnąć :-). Obiadek za godzinkę, a potem będzie trzeba sobie jakoś czas zagospodarować.

Z pamiętnika hipochondryka

Dzisiaj przyjęli mnie do Górnośląskiego Centrum Rehabilitacji Repty w Tarnowskich Górach. Nie wiedziałem czego się spodziewać poza tym, że warunki będą jakieś pomiędzy tym co było w szpitalu w Bytomiu, a tym co miałem w Szczawnie. No i rzeczywiście, ale niestety raczej bliżej temu do szpitala. Pięcioosobowa sala, ze szpitalnymi łóżkami. Na pierwszym leży dziadek w pampersie. Automat na monety do telewizora taki sam jak w Bytomiu. Tylko bajzel organizacyjny jakby znacznie mniejszy.

Przed przyjazdem nie wiedziałem jak długo będę tu przebywał. W zaproszeniu była tylko informacja, że to szpital, nie ma tu czegoś takiego jak turnus, a czas pobytu ustala ordynator po badaniach. Jednak na miejscu pielęgniarka od razu mi powiedziała, że poleżę tu 21 dni, do 2 grudnia.

Już dzisiaj przed południem zbadał mnie lekarz, dość starannie, i zapisał zabiegi:

  • Ćwiczenia ogólnokondycyjne
  • Ćwiczenia idywidualne
  • Atlas i ćwiczenia na przyrządach
  • Basen (dwa razy dziennie)
  • Bicze (ale początek dopiero 25 listopada, bo wcześniej terminy zajęte)
  • Kriokomora

Poszedłem też sobie na pierwszy spacerek, po parku, dookoła ośrodka. Rzeczywiście ładny ten park od środka. Bo z drogi, jak tu przyjeżdżaliśmy wyglądał raczej nieciekawie. Może dlatego, że pierwsze co się rzuciło w oczy to jakieś ruiny między drzewami, a potem nienajpiękniejsze budynki Centrum i Salezjańskiego Ośrodka. Fajnie byłoby tu porobić jakieś zdjęcia, ale lustrzanki wolałbym tu nie trzymać (mam nadzieję, że mi laptopa nie ukradną… a aparatu byłoby bardziej szkoda) – pozostaje telefonik. W Szczawnie wystarczył.

Na sobotnie noce podobno mogę dostać przepustki, jeśli w czwartek zacznę załatwiać, więc na weekend mam szansę wracać do domu (wyjdę w sobotę po zabiegach, wrócę w niedzielę wieczorem). Poza tym też mam swobodę i jakbym się uparł, to mógłbym każdego popołudnia sobie do domu jechać, byle na noc wracać, ale nie wiem czy ma to sens – w końcu mam tu się kurować i odpocząć, a jazda samochodem tam i z powrotem może dawać przeciwny efekt.

Z pamiętnika hipochondryka

Siedzę sobie w pracy, a tu komórka dzwoni. Numer zastrzeżony.
Odbieram…

Witam. Pan K…..? Dzwonię z ośrodka rehabilitacji w Reptach. Proszę się
zgłosić w czwartek do przyjęcia…

WTF?! No wiem, że jeszcze w tym roku mam tam trafić na rehabilitację, ale
spodziewałem się raczej terminu w listopadzie lub grudniu… i informacji
o dokładnym terminie tak z dwutygodniowym wyprzedzeniem. Fajnie, że mogą mnie
już przyjąć… ale przecież nie mogę nagle klientowi i rodzince oświadczyć, że
pojutrze znikam na dwa-trzy tygodnie (zapomniałem się dopytać ile to
trwa)…

Wytłumaczyłem pani, że teraz raczej nie dam rady. Zadzwonią znowu gdzieś w
październiku (nie wiadomo dokładnie kiedy), prawdopodobnie z takim samym
wyprzedzeniem. No, ale teraz wiem czego się spodziewać…

Wybrałem się wreszcie na basen

Na moje dolegliwości, wśród różnych form aktywnego wypoczynku, podobno
najlepszy jest basen. Powinienem więc na basen chodzić. Ale najpierw trzeba
było wydobrzeć po operacji, potem jechałem do sanatorium, potem cośtam, potem
urlop po urlopie remont u Krysi… potem coś mnie jakiś katar zaczął łapać,
a wczoraj samochód śmierdział (po odgrzybianiu klimy)… ;-)
Można by to w nieskończoność ciągnąć.

Dzisiaj więc się w końcu wybrałem. Katar i tak pewnie mi przez pół roku
nie przejdzie, a samochód już prawie nie śmierdzi. Basen okazał się nawet
czynny (jeszcze przez parę dni, bo od 25. przerwa techniczna). Co więcej,
czynne okazały się nawet sauny, które w zeszłym roku były ciągle (gdy tam
zaglądałem) modernizowane (tylko planowany termin zakończenia prac się
zmieniał.

Przez jakieś czterdzieści minut sobie pływałem. Głównie na plecach, bo na
brzuchu to właściwie tylko niekrytą żabką umiem, a to podobno niewskazane. Za
to wyczytałem, że żabka na plecach wręcz przeciwnie… więc tak sobie na
plecach nóżkami wymachiwałem…

Po pływaniu postanowiłem się przyjrzeć saunom. Chciałem poczytać
regulamin (czy jest np. coś o obowiązkowym stroju), ewentualnie pooglądać
z zewnątrz. Większość informacji była jednak w środku, z zewnątrz tylko kartki
o tym, że ręcznik obowiązkowy (nie było widać, żeby ludzie się bardzo tym
przejmowali) i jak wejść. Ciekawość jednak wygrała – wziąłem ręcznik,
przyłożyłem dynksa do czytnika i wszedłem, licząc na to, że pieniędzy mi
starczy.

Były tam cztery sauny: sucha, mokra, na podczerwień i łaźnia parowa.
Oprócz tego szatnia (raczej dla tych co wchodzą nie od strony basenu), wucet,
prysznice i jakaś wanienka (pewnie to jakaś specjalna atrakcja, której nie
obadałem). Kręciło się tam parę osób – wszystkie w strojach kąpielowych,
jak można było się spodziewać. Będąc tam sam wolałem się nie wyróżniać i też
kąpielówek nie zdejmowałem. Wybrałem saunę suchą – po pierwsze ją znam,
po drugie miała chyba najkrótszy zalecany czas zabiegu, a ja kasy w portfelu
miałem mało. Jeśli klepsydra była na piętnaście minut, do w saunie byłem
najpierw jakieś osiem, potem może z pięć minut. Przed, po i pomiędzy
oczywiście prysznic. Nawet było miło (chociaż z kąpielówkami to nie to samo),
ale jednak to niekoniecznie rozrywka na lato. No i zawsze przyjemniej
w rozebranym kobiecym towarzystwie ;-) (dzisiaj w saunie
siedziałem sam).

W sumie byłem na basenie z sauną troszkę ponad godzinkę. I zapłaciłem
ponad dwadzieścia złotych. Dobrze, że nie więcej, bo nawet złotówka mi nie
została. %-). Ciekawość zaspokoiłem z tej sauny w najbliższym
czasie już chyba nie będę korzystał, ale na basen warto będzie się jeszcze
wybrać.

Z pamiętnika kuracjusza – kolejne zabiegi

Od ostatniego wpisu na ten temat doszły mi kolejne trzy zabiegi. W poniedziałek magnetoterapia,
a w środę masaż suchy i masaż podwodny.

Magnetoterapia

Zabiegi z polem magnetycznym miałem już dwa razy w Gliwicach. Raz
wyglądało to tak, że dostawałem takie coś na brzuch i pod plecy.
Za drugim razem była to taka obręcz (cylinder pusty w środku) wokół łóżka,
umocowana na suwakach. Ja się kładłem, a pani nasuwała tę obręcz tak, żeby
obejmowała chorą część mojego kręgosłupa.

Tutaj najwyraźniej są dwie opcje. Pierwsza to koło, czyli podobna
obręcz, ale nie wokół łóżka i na suwakach, ale stojąca na łóżku. Trzeba się
jakoś w nią wgramolić. Ja, przynajmniej na razie, miałem zabiegi właśnie
w takich kołach. Jest jednak też druga opcja promiennik. Takie
coś umocowane na stojaku obok łóżka. Niektórzy to wolą. W sumie nie dziwne,
odpadają niewygody koła.

Masaż suchy

Masaż suchy to klasyczny masaż, w moim przypadku pleców. Nigdy wcześniej
nie miałem żadnego profesjonalnego masażu, to nie wiedziałem czego się
spodziewać. Przyszła pani, kazała się rozebrać do połowy i położyć na łóżku.
A potem masowała… uczucie, jakby bardzo precyzyjna maszyna obrabiała mi
plecy. Palce masażystki precyzyjnie, ale i silnie uciskały każdy fragment, od
ramion i szyję prawie po miejsce, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę…

Po innych zabiegach mam problem ze wstaniem z łóżka… a po masażu,
czułem, że mogę po prostu zeskoczyć. Zerwanie się na nogi, jak za dawnych,
zdrowych czasów, po tym zabiegu było znowu możliwe. :-) Ale
zdziwiłem się trochę, gdy stwierdziłem, że zabieg trwał ledwo pięć minut,
wydawało mi się, że dłużej.

Dzisiaj, na drugim masażu, trafiłem na faceta. Strasznie rozmownego (a
rozmowa ze mną to raczej ciężka rzecz). Także tym razem byłem gotów zeskoczyć
z łóżka.

Masaż podwodny

Na karcie zabiegowej mam przez lekarza wpisany masaż podwodny
automatyczny
, w planie jest masaż podwodny, a z różnych
materiałów na ścianach i tabliczek na drzwiach gabinetu wynikało, że to nie to
samo. Obawiałem się, że ktoś coś znowu pomieszał. Nawet próbowałem ustalić to
z panią doktor, ale ta stwierdziła, że wszystko jedno. Z pewną obawą udałem
się na pierwszy zabieg…

Okazało się, że w gabinecie 22 czekał na mnie masaż automatyczny. Pani
kazała mi się rozebrać i wejść do wanny. A potem włączyła bąbelki.
Niezupełnie to były bąbelki, bo raczej to były silne strumienie wody. Najpierw
na podeszwy stóp, potem po nogach, rękach, do ramion i potem wzdłuż
kręgosłupa. I tak kilka razy, aż maszyna się wyłączyła. Wanna przy tym
wydawała takie odgłosy, jakby zaraz miała wystartować w kosmos. Ogólnie
przyjemny zabieg.

Dzisiaj, dla odmiany, miałem zabieg w gabinecie numer 7. I tu była nieco
inna wanna… tym razem nie masował mnie automat, ale pani ze szlauchem. Ja
sobie leżałem w wodzie, tylko głowa na wierzchu, obracałem się, gdy było
trzeba, a pani masowała mi całe ciało (nogi, ręce, brzuch, plecy, pośladki)
silnym strumieniem wody. Tak silnym, że miejscami to było bolesne (szczególnie
okolice ramion, dobrze, że pani jajka omijała), ale ogólnie całkiem przyjemne.
A masaż automatyczny, to był przy tym jakimś delikatny łaskotaniem po bokach.

No i to by było na tyle zabiegów. Raczej w ostatnim tygodniu już mi więcej
nie dopiszą. Teraz codziennie (poza niedzielą) będę miał: laser, TENS,
magnetoterapię, masaż suchy i masaż podwodny. Natrysk płaszczowy i okłady
borowinowe już mi się skończyły.

Z pamiętnika kuracjusza – nałogowiec zawsze coś sobie zorganizuje…

Jak co dzień, o 10:00 zarzuciłem laptopa na ramię i poszedłem na
netoterapię. Dzisiaj sobota, nie pierwsza w miesiącu, więc biblioteka
zamknięta. Poszedłem więc od razu do kawiarenki przy sklepie komputerowym.
A tam zamknięte. Na drzwiach jest napisane Czynne: 10-20, w niedziele:
12-20
, a dzisiaj o 10:15 zamknięte… :-(

Z odrobiną nadziei udałem się więc do biblioteki… a nóż… niestety, też
zamknięte. Że próbować podłączać laptopa w sanatorium ma mały sens już się
przekonałem – komórka wykrywa tam tylko szczątki sygnału mojej sieci.
Sama komórka w parku odbiera już całkiem nieźle i jabberować można, ale
niewiele więcej. Zabieranie laptopa do parku sensu nie ma – bateria nie
trzyma dłużej niż pół godziny nie trzyma. Musiałem więc poszukać prądu
w zasięgu sieci.

Znalazłem otwartą restaurację z gniazdkiem w ogródku. Spytałem, czy mogę
się podłączyć, a gdy po chwili zastanowienia pani pozwoliła, zamówiłem
herbatkę i szarlotkę. Tak oto mogę się oddać swojemu nałogowi…
:-)

Gdyby jeszcze klawiatura w laptopie mi nie wysiadała…