Kolory Ostrawy

Pierwszy zagraniczny festiwal mam za sobą. :-) Niby żadna zagranica, skoro już dalej miałem na Coke Live Festival w Krakowie… ale jednak.

Miejsce

Ostrawa, jest w Czechach, ale prawie jak pod domem. Około 80 km, a gdy zimą kupowałem bilety, to liczyłem na to, że będę miał gotową autostradę – od Gliwic, do Ostrawy. W 45 minut byłbym na miejscu, jeśli nie wcześniej… No ale coś z jakimś mostem poszło nie tak i autostrady nie będzie jeszcze przez rok. Pojechałem więc tym odcinkem do Świerklan, a wracałem zupełnie omijając A1 – bez większej różnicy, bo i tak najgorsze to okolice Wodzisławia, które tak, czy siak przejechać trzeba było.

Sam festiwal Colours of Ostrava odbywał się w miejscu zwanym Dolní oblast Vítkovice – to teren dawnego kompleksu górniczo-hutniczego. Wciąż pozostawiono tam dużo pozostałości starych instalacji, co zapewniało niesamowity industrialny klimat.

Colours of Ostrava 2012 Colours of Ostrava 2012 Colours of Ostrava 2012

Niestety, takie miejsce ma i swoje wady. Niewiele było tam trawy, tylko miejscami beton, a w większości żużel. Błoto się nie robiło, ale ciężko na tym usiąść, a i stania, i chodzenia po tym stopy mają dość. Na polu namiotowym trawa była, ale chyba posadzona na takim samym żużlu – ciężko było szpilki od namiotu w to wbić, ja próbując poraniłem sobie ręce (zanim wpadłem na to, że lepiej butem, to już miałem dwa wielkie odciski pęknięte)…

Line-up

Kupiłem bilet na ten festiwal przede wszystkim ze względu na Björk… niestety rozbolało ją gardełko i już wiosną ogłosiła, że w Ostrawie jej nie będzie (to w Gdyni klimat łagodniejszy?)… jednak jak już bilet miałem, to czemu miałbym rezygnować? To cztery dni koncertów, co tam jeden wykonawca…

I było warto. Dużo fajnej muzyki… ale jeśli o mnie chodzi, to raczej nie na głównych scenach. Większość headlinerów zagrała świetnie… ale niekoniecznie to co mnie się podoba. Bobby McFerrin ze swoim zespołem robili cuda tylko za pomocą głosu, The Flaming Lips dali znowu niezłe przedstawienie (chociaż na OFFie chyba byli nieco lepsi), przy paru koncertach można było się pokiwać. Ale przy dwóch głównych scenach na dłużej zatrzymali mnie tylko Goodfellas i Infected Mushroom

Zostałbym na całym koncercie ZAZ, bo dziewczyna rzeczywiście niesamowita… ale chciałem dać też szansę Dánjal na małej scenie… i dobrze, bo szkoda by było tego nie zobaczyć. I w przeciwieństwie do piosenek ZAZ to rozumiałem :-)

Na Alanis Morissette zostałem stanowczo za długo… Wyszedłem z założenia że Gangpol & Mit już widziałem, a Alanis kiedyś „słuchałem” (miałem kasetę) i takiej gwiazdy nie można przegapić… ale koncert IMHO wypadł kiepsko. Może w dwóch utworach, gdy akurat orkiestra siedziała w miarę cicho, a Alanis nie urządzała „karaoke”, to było słychać ten głos i tę muzykę, którą pamiętam… Ale poza tym, to łomot basisty i perkusisty i wokalistka mrucząca coś pod nosem, jedno nie bardzo pasujące do drugiego. Nie wiem, czy zawinił zespół, aranżacja, akustyk czy sama Alanis, ale raczej coś poszło nie tak… a gdybym od razu poszedł na Gangpol & Mit, to wybawiłbym się przez godzinę jak przez te ostatnie 15 minut ich koncertu… i nawet było coś innego niż na OFFie. I dalej nie wiem jakim cudem mi się to podoba 🙂

Zaraz po Gangpol & Mit było kolejne „cudowane dup-dup, które mi się podoba” – tym razem czeskie Midi Lidi. Wyszło trzech gostków, wyglądających trochę nieporządnie, jakby przechodzili tylko obok… ale jak zagrali… któraś godzina trzeciego dnia festiwalu, a nie można było nie tańczyć. Wyszedłem przed końcem tylko, żeby sprawdzić kolejną gwiazdę – Animal Collective, ale i tak zaraz wróciłem przed małą scenę na Acollective (ciekawy zbieg okoliczności, czy organizator zaprosił obie kapele, bo nie wiedział o którą komuś chodzi? ;-)).

Wygląda na to, że sobota była najlepsza, bo trzy akapity jej poświęciłem :-), ale trzeba wspomnieć i pozostałe „odkrycia”. W czwartek – Babalet czeskie dziadki grające Reggae, ale jak! Po prostu mnóstwo pozytywnej energii. W piątek – Sea and Air, GaBlé i Kill The Dandies! (szczególnie to ostatnie). W niedzielę przede wszystkim Sothein – bardzo żałuję, że trafiłem tylko na samą końcówkę. Jak reszta koncertu wyglądała tak samo… ech… no po prostu czad!

Colours of Ostrava 2012 – Sea and Air Colours of Ostrava 2012 – Dánjal Colours of Ostrawa 2012

Polskim towarem eksportowym był tam punk, w wykonaniu zespołu R.U.T.A (którego też wcześniej nie znałem)… no cóż… punk lubię czasem bardziej, czasem mniej, ale rozumienie tekstu niekoniecznie pomaga w odbiorze ;-) – nie było powodu, żeby na tym zostać zamiast sprawdzać co na innych scenach.

Język

Nie oczekiwałem w Czechach problemów językowych – angielski przecież znają wszędzie, a Polak Czecha jak i Czech Polaka jakoś zrozumie i bez innych języków. I rzeczywiście, często bez problemu można się było dogadać po angielsku (ale nie z ochroną, i niekoniecznie przy wszystkich stoiskach festiwalowych), a jak nie, to zwykle wystarczyło mówić po polsku i przyjmować odpowiedź po czesku i jakoś to szło (ale jakoś tak fajniej gdy obie strony mówią tym samym językiem).

Sam festiwal nie był jednak zbytnio przygotowany na zagranicznych gości. Miejscami były informacje po angielsku („prysznic” itp.), ale np. przewodnik festiwalowy był w większości tylko po czesku i zupełnie pomijał opis czeskich wykonawców – więc był niezbyt przydatny dla obcokrajowców. W pewnym momencie trafiłem na jakieś przestawienie, wydawało mi się, że taneczne (jakieś „Dance cośtam” było w opisie)… a tu jakaś baba wyszła na scenę i coś wykrzykiwała po czesku przez 20 minut, kilka razy wychodząc, żeby zaraz potem znowu wrócić… inni Polacy na sali też byli zachwyceni… nic tam „czeski film”… idźcie na czeski balet! ;-). Potem nawet ktoś tańczył i to było nawet niezłe – raczej kabaret niż balet, ale zabawny (kulawa baletnica, dwie ślepe baletnice i chorobliwie nieśmiała baletnica).

Ciężko tylko było przyjąć do wiadomości, że „paresat” to pięćdziesiąt… nawet ciężej niż to, że „čerstvý” to „świeży”.

Jedzenie

Tu nie spodziewałem się rewelacji. U nas każdy festiwal kiełbaskami z grilla stoi – czemu tam by miało być inaczej? Co by mogło tam być, te knedliczki którymi wszyscy straszą? Knedliczków nie widziałem, tylko raz słyszałem, gdy któryś z wykonawców ze sceny „knedliczki knedliczki” krzyczał… Ale oferta gastronomiczna bardzo się różniła od naszej…

Różne Bramboráki, Lángoše i Halušky wyglądały nawet zachęcająco, to zaryzykowałem… i dobre to było! :-) Ze słodkości – trdelniki. Poza tym parzyli tam świetną herbatę (nie to co zwykle u nas – ekspresowa zalana wrzątkiem, albo, co gorsza, przesłodzone coś z wielkiego termosu). Do picia też Kofola, lana do wielorazowych kubków, jak piwo – niestety lanej („ciepowanej”) zabrakło zanim mi przyszło kubka użyć po raz kolejny…

Bramboraki i langosze Colours of Ostrava – Kofola ciepowana ;) Haluški
Trdelniki Trdelnik

Ja tam nie piję, ale alkoholu też było tam dużo, może więcej niż u nas. Bo nie tylko budki z piwem na całym terenie, ale jeszcze winiarnie i różne drink-bary. Ale pijanych, rozrabiających ludzi się praktycznie nie widziało – z tym u nas jest chyba znacznie gorzej.

Inne atrakcje

Oprócz koncertów na terenie festiwalu, był test „festiwal ulicy” – małe koncerciki na ulicach Ostrawy i w centrum handlowym Forum Nova Karolina. I bardzo fajnie grali.

Untitled Colours of Ostrava 2012

Poza koncercikami przed centrum handlowym były też rozstawione „muzyczne stoiska” – sprzedaż i naprawa instrumentów (można było zobaczyć lutnika przy pracy) itp. Był tam też duży namiot, którego zawartość szczególnie mnie zainteresowała – mieli tam konsole Play Station z podłączonymi normalnymi gitarami elektrycznymi. Była tam włączona gra Rocksmith – coś jak „Guitar Hero”, tylko właśnie z prawdziwą gitarą. Pobawiłem się tym trochę i rzeczywiście to coś zupełnie innego niż GH, chyba fajniejsze, a na pewno mające więcej wspólnego z graniem na gitarze. Mnie oczywiście pozwolono grać tylko ze słuchawkami, ale jak ktoś umiał, to mógł grać na głos.

Colours of Ostrava 2012 Colours of Ostrava 2012

Wspomniałem na początku o industrialnych klimatach i pokazałem część żelastwa co tam stało… Ale tego nie trzeba było tylko oglądać z dołu – jeden wielki piec jest udostępniony do zwiedzania. Podczas festiwalu wycieczki wjeżdżały tam non stop, nawet po północy… sam też się tam wybrałem w piątek około południa

Na górę wjeżdża się tą samą drogą, którą wciągane były materiały do produkcji żelaza – ruda, wapień, koks. Tyle, że winda tam teraz jest osobowa. Potem wyżej można było wejść po schodach. Tam zrozumiałem czemu to się nazywa „wielki piec” ;-) Naprawdę robi wrażenie. W różnych miejscach konstrukcji stali przewodnicy i opowiadali turystom co gdzie jest i jak to działało. Z niektórymi można było porozmawiać po angielsku, dwie osoby były w stanie nawet sensownie w tym języku opowiadać. Najdłużej porozmawiałem sobie z pewną panią u wylotu pieca – głównie po angielsku, ale pomagaliśmy sobie też polskim i czeskim. Oprócz metalurgii omówiliśmy też radiową Trójkę i „weczerniczek” 😉

Untitled Untitled Untitled
Untitled Untitled Untitled

Na zdjęciu widać wielki zbiornik gazu – teraz gazu tam nie ma, ale jest wielka sala koncertowa.

Spotkania Alternatywne w Starej Fabryce Drutu

Dawno nie byłem na żadnym koncercie (ale nie aż tak dawno, jakby z tego bloga wynikało). Już w zeszły weekend chciałem się na coś wybrać, ale akurat nic ciekawego w okolicy nie byłem (poszedłem za to do kina, ale jednak samotnie w kinie, to nie to). W tym tygodniu za to były aż trzy eventy na które mógłbym się wybrać: jakiś koncert z cyklu „Drum Fest” w starej Bajce, Indios Bravos w Wiatraku oraz właśnie jakieś „Spotkania Alternatywne” w gliwickiej Starej Fabryce Drutu… Nie kojarzyłem żadnego z wykonawców, ale ze wstępnego rozeznania każde „mogło by być”…

Najbardziej zainteresowały mnie te Spotkania… bo alternatywa to to co na OFFie grają, a OFF był super. Nazwy „Igor Boxx”, i „Gooral” nic mi nie mówiły (chociaż obawiałem się, że to jakiś hip-hop, pewnie dlatego że takie rzeczy ostatnio w Fabryce Drutu bywały), więc potrzebne jeszcze było szybkie rozeznanie na YouTube…

Igor Boxx…

…no, nawet ciekawe… ale czy będzie się podobało przez cały koncert?

Potem Gooral…

…khm… toż to „jakieś techno”… ale, w sumie… może być ciekawie.

Ostatecznie zdecydowałem, że 15 zł na bilet można dać, zawsze mogę się ewakuować w trakcie ;-)

Koncert opóźnił się o 50 minut… w sumie standard. Pierwszy grał Igor. Dwóch gości przed laptopami to nie to czym normalnie jest „koncert na żywo”, ale w tym przypadku można się było tego spodziewać. Było super. Mimo, że właściwie cała muzyka z komputera, to brzmiała niezwykle żywo i naturalnie – zapewne przez dobre sample i świetne nagłośnienie. Do tego super wizualizacje na ekranie – tworzące jedną całość z muzyką. To w ogóle była jedna duża całość, o tematyce wojennej.

To, co mnie trochę dziwiło, to zupełny brak oklasków po każdym utworze… ale może to normalne przy takiej muzyce? Na jazzowych koncertach ludzie klaszczą w środku utworów i też tego nie rozumiem ;-). Ja, w każdym razie, się nie wychylałem.

Igor grał godzinkę, a po krótkiej przerwie wyszedł Gooral, a potem dołączali członkowie jego zespołu (góral z elektrycznymi skrzypcami, wokalistka Wiosna i wokalista śpiewający falsetem). Od początku było widać, że to Gooral jest gwiazdą wieczoru. Publika szalała przez cały występ. Muzyka była nie tylko „bardziej na żywo”, ale ogólnie bardzo żywiołowa. Odniosłem jednak wrażenie, że wykonanie było miejscami trochę niechlujne, a nagłośnienie kiepskie (za głośno, za dużo basów, wokale było kiepsko słychać). Mimo to klimat zrobił swoje i bawiłem się świetnie.

Generalnie jestem bardzo zadowolony, że się na to wybrałem. Właśnie takiego odmóżdżenia i namiastki OFF Festivalu było mi teraz trzeba :-)

OFF Festival Club 2010

Gdy tylko dowiedziałem się, że szykuje się coś takiego jak OFF Festival Club, wiedziałem że muszę się tym zainteresować. Co prawda nazwy „El Boy Die” i „Scout Niblett” nic mi nie mówiłem, a „Ed Wood” i „Cieślak i Księżniczki” kojarzyłem tylko tyle, że byli na OFF Festivalu, ale jakoś mnie te występy ominęły (i że Księżniczki do skrzypaczka i dwie wiolonczelistki), ale marka „OFF Festival” dużo dla mnie znaczy. W końcu sierpniowy festiwal był niesamowity. A Scout tak sympatycznie wygląda na zdjęciach…

Tradycyjnie przygotowałem się słuchając wcześniej trochę gwiazdy wieczoru. Fenomenalne „Kiss” (duet z Willem Oldhamem), a także trochę innych, „cięższych” kawałków. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że wybrać się warto.

Po przedwczorajszej śnieżycy trochę obawiałem się jak tam dojadę, ale wczoraj już nie padało, autostrada czarna, korków brak – zero problemów. Dotarłem akurat na 18:00 gdy mieli otwierać. Pierwszy raz byłem w Hipnozie i od razu mi się spodobało. Fajny klimat, na sali rozstawione stoliki, w kątach kanapy. A co najpiękniejsze: nikt nie palił! Domyśliłem się, że to efekt nowych przepisów. Rzeczywiście, podobno wcześniej dym papierosowy był tam normą. Jednak się da. Nagle okazuje się, że ludzie mogą siedzieć w klubie bez papierosa w zębach. Palarnia była w osobny pomieszczeniu za drzwiami i właściwie pusta. No cóż, widać Polak czasem umie się zachować dopiero gdy mu przepisy tak każą (i ktoś patrzy, niekoniecznie pilnuje).

Pierwszy artysta zagrałby o 19:00, ale nie dotarł. Zima pokonała Kanadyjczyka ;-). Inni na szczęście dotarli na czas i zaczęli bez opóźnień. Do stolika przy którym usiadłem najpierw dosiadła się sympatyczna dziewczyna z Tych, później dwóch gości z Sopotu (a jeden z nich to właściwie z Chicago), więc nawet było do kogo gębę otworzyć (nie żebym ja się nagle taki towarzyski zrobił). Na początku uznali mnie i tę dziewczynę za parę, na co ona gwałtownie i kategorycznie zaprotestowała. Dwukrotnie. Powinno mi być przykro? ;-)

Ed Wood zagrał… interesująco. Podejrzewam, że w bardziej dopasowanym nastroju byłbym wręcz zachwycony. Ika w każdym razie uznała by to za straszne rzępolenie, jazgot, czy jak ona na to mówi ;-)

W przerwie przed kolejnym koncertem poszedłem do baru po kawkę. Miła kelnerka mnie obsłużyła, przy okazji zauważając: „co pan taki smutny? Ja tu się do pana cały czas uśmiecham…” Ups. Rzeczywiście uśmiechała się ślicznie, ale chyba nad reakcjami i właściwą mimiką muszę popracować. 😉 Kawka była dobra i chyba nawet spełniła swoje zadanie.

Przyszedł czas na Cieślaka z Księżniczkami. Troszkę inny klimat, bardziej „liryczny”. Piękna muzyka. A chyba największe wrażenie zrobiły na mnie chórki Księżniczek w którymś utworze.

Pół godziny po Cieślaku i Księżniczkach przyszedł czas na gwiazdę wieczoru. Scout cały czas się kręciła po pubie, niektórzy mieli okazję z nią pogadać (oczywiście nie ja, ja mam problem żeby zagadać do normalnej sympatycznej dziewczyny, co dopiero do Gwiazdy ;-)). Przesympatyczna, niepozorna dziewczynka w pomarańczowej kamizelce odblaskowej. Na scenę wyszła sama jedna z gitarą (perkusista dołączył później)… i pokazała co to „power”. Naprawdę, niesamowite ile takie dziewczę może wycisnąć z gitary i swojego głosu. Właściwie chyba i bez nagłośnienia dała by sobie radę, bo świetnie było słychać jej okrzyki gdy odeszła od mikrofonu. I ta jej radość z grania! Cudo. :-D A jak się między utworami odezwała do publiczności… to znowu mała, cicha, niepozorna dziewczynka… :-) Na chwilę usiadła też do perkusji. Widać było, że nie jest wirtuozem tego instrumentu, ale mimo to zagrała świetnie śpiewając swoje optymistyczne „we all are gonna die…” i klasyczne „We are the World, we are the children”. :-)

Grała dłużej niż było w planie, ale mi chyba wciąż mało… Do domu wróciłem wpół do pierwszej. I nie śmierdziałem! :-D Mam nadzieję, że w innych lokalach też to tak działa (dotychczas nie pałałem optymizmem w tej kwestii).

OFF Festival

Ostatni weekend spędziłem w Dolinie Trzech Stawów w Katowicach, na OFF Festivalu. To pierwszy tak duży „biletowany” (bo „Woodstoki” to inna bajka) festiwal w moim życiu. I muszę przyznać, że wróciłem bardzo zadowolony. :-D

Od dwóch czy trzech lat się wybierałem na jakiś „duży festiwal”… myślałem o OpenERze, ale jakoś mi się nie udawało. Tym razem ze względów około-finansowych… w końcu uznałem, że 120zł na OFF mnie nie zrujnuje, a może być ciekawie. Co z tego, że większość nazw zespołów z programu imprezy mi nic nie mówiła? Jak ma być „alternatywnie” to powinno się spodobać…

Przygotowanie do festiwalu ułatwił mi RMF uruchamiając „radio OFF Festival” w swoim Mieście Muzyki. Mogłem sobie posłuchać kapel które mają zagrać, poznać wreszcie te nazwy i pozaznaczać sobie w programie co warto obejrzeć. No i utwierdzić się w przekonaniu, że kupienie biletu to był dobry pomysł.

Na początku myślałem, że będę sobie z domu do Katowic jeździć, ale wizja powrotu nad ranem do domu, gdzie i tak nie będzie się jak potem wyspać, nie zachwycała. W końcu zdecydowałem, że co mi tam – rezerwuje miejsce w Miasteczku Festiwalowym. W domu się nawet jeszcze jakiś sprawny namiot znalazł a i jakiś materac udało się odzyskać. Niedobrze wyglądały tylko prognozy pogody… ale uznałem że nie jestem z cukru, a jak jadę samochodem, to mam gdzie schować zapas suchych ubrań itp.

Wyjechałem w piątek około jedenastej, żeby w południe być na miejscu. Niby wcześnie, ale to była dobra decyzja – przed polem namiotowym była wielka kolejka. Zanim rozstawiłem namiot trochę czasu zleciało i sam początek festiwalu i tak mnie ominął. Odbiór muzyki zacząłem więc od Potty Umbrella, bardzo atrakcyjnie.

Potem chyba kręciłem się po okolicy, zajrzałem na The Psychic Paramount – rzeczywiście hałas przedni… potem trochę zajrzałem na Toro Y Moi przez niektórych uważanego za jedną z większych atrakcji festiwalu – nie zachwyciło mnie, jakoś nie moje klimaty, poszedłem więc enty raz na Voo-Voo… Voo-Voo jak Voo-Voo, ale tym razem bez rewelacji.

Znacznie lepiej wypadli Something Like Elvis, kolejny zespół którego nie kojarzyłem, a powinienem. The Horrors słuchałem ze „strefy restauracyjnej” i jakoś nie zaciągnęły mnie te dźwięki pod scenę. Wybrałem się za to na Art Brut (zaznaczony w moich notatkach) i to była bardzo dobra decyzja! Świetny koncert. Że Lenny Valentino trzeba obejrzeć się też douczyłem przed festiwalem i słusznie.

Potem było The Fall. Kolejna legenda której nie kojarzyłem wcześniej, ale próbki na Mieście Muzyki mnie bardzo zachęciły. Koncert, niestety, rozczarował. Wokalista nawalony jak meserszmit, wręcz przeszkadzał reszcie zespołu grać. A wszystkie piosenki wydawały się być na jedno kopyto. Darowałem sobie przed końcem. I zdaje się, że nie tylko ja byłem rozczarowany, chociaż czytałem też opinie, że ten koncert był rewelacyjny.

Kolejna gwiazda pierwszego dnia to Tindersticks… niby „jakieś smuty”… ale bardzo przyjemnie się tego słuchało niewątpliwie jeden z najlepszych koncertów tego dnia. Po Tindersticks na „drugiej głównej scenie” grał Raekwon… rap… zupełnie nie dla mnie, zmęczony już byłem i zastanawiałem się, czy nie wrócić do namiotu… ale zajrzałem jeszcze na Scenę Eksperymentalna…

Tam grał Trans AM i to była najlepsza niespodzianka tego dnia, a może i najlepszy koncert. Facet w podartej siatkowej koszulce krzyczący „are you horny?” kojarzył się na początku z Love Parade… pierwsze dźwięki przypominały mi Kraftwerk. Potem było bardziej rockowo, ale wciąż elektronicznie i energetyczne. Mimo że koncert kończył się o 2:20, to było mi mało.

Na scenę Trójki zajrzałem na chwilę, ale Joker feat. Nomad to już zupełnie nie moje klimaty, a Szelest Spadających Papierków (pewnie i tak by nie zachwyciło) zaczynało się już trochę za późno dla mnie (2:50).

Na Trans AM zakończył się więc dla mnie pierwszy dzień festiwalu. Wypada wspomnieć, że to był deszczowy dzień, trochę lało (burza), więcej siąpiło… bardzo dobrze, że kupiłem sobie na tę okazję w Decathlonie pelerynę przeciwdeszczową. O dziwo kalosze nie okazały się konieczne a normalne buty mi nawet nie przemokły.

Dużo sobie nie pospałem, może z trzy godziny, w kawałkach. Śniadanie kupiłem w pobliskim Realu i początek dnia spędziłem na opierdalaniu się na polu namiotowym – trzeba było odpocząć po piątku i przygotować się na kolejny maraton.

Nie spieszyłem się na pierwsze koncerty – wszystkiego nie da rady obejrzeć (pierwszy dzień pokazał jaka ta zabawa męcząca), a co ciekawego mogłoby być na pierwszym koncercie? No, jednak mogło… i bardzo żałowałem, że zdążyłem tylko na dwie ostatnie piosenki Pauli i Karola. Zauroczyli mnie ci weseli ludzie, Paulę to by się chciało uściskać i wycałować ;-). I na prawdę ślicznie grali. Najbardziej „pozytywny” koncert OFFa, mimo że bez balonów i konfetti.

Manescape nie zachwyciło, potem też niewiele ciekawego się działo (albo mnie ominęło), aż do koncertu zespołu Pustki. To też moje odkrycie przedfestiwalowe z Miasta Muzyki. Nie zawiedli. Po nich Mitch and Mitch – jeden z najlepszych koncertów dnia. Dowcipni muzycy (żarty i słowne i muzyczne), świetny koncert z publicznością i, po prostu, świetna zabawa. Taką kapelę chciałoby się mieć na weselu ;-)

Potem Muchy. Byłem do nich nastawiony jak do Pustek, ale tym razem się rozczarowałem. Rzeczywiście, te kilka piosenek które wcześniej słyszałem wypadło nieźle, ale reszta już nie bardzo. Aptekę sobie odpuściłem, tak bez poważniejszego powodu, grała sobie gdzieś w tle, gdy pożywiałem się za barierkami. Pod scenę przyszedłem na Archie Bronson Outfit… Trzech brodaczy w jakiś „afrykańskich strojach” nieźle dali czadu. Mnie się bardzo podobało. Później Tunng – bardzo sympatycznie było… chociaż jakoś jednocześnie nie zapadło w pamięci.

Na Hey byłem nie dawno (pierwszy koncert promujący nową płytę), ale podobało mi się tak, że chciałem jeszcze raz. Byłem ciekawy, czy zrobią takie samo wejście (które poprzednio bardzo mi się spodobało). I zrobili. I rzeczywiście, lepiej by było jakby Kasia w ogóle nie gadała – większość zespołów na OFFie ograniczała się do grania i to było dobre, tylko niektóre umiały nawiązać taki dobry kontakt z publicznością, że dobrze uzupełniał muzykę.

Kolejną atrakcją drugiego dnia miał być Mew i to kolejna gwiazda która mnie nie zachwyciła. Poszedłem więc do namiotu, gdzie grał Lachowicz i jak dla mnie to było znacznie lepsze.

W końcu przyszedł czas na „gwiazdę wieczoru”, „legendę grunge” – Dinosaur Jr.. I tak jak wcześniej w Internecie, tak i na festiwalu mnie dinozaur nie zachwycił. Ot, kolejna „garażowa kapela”. Zajrzałem też na Radio Dept ale to podobało mi się jeszcze mniej. Bardziej spodobał mi się późniejszy koncert Lali Puna – nie mój ulubiony rodzaj muzyki, ale miło było. I sympatyczna dziewczynka grała i śpiewała. ;-)

Digital Mystikz był na liście „na pewno nie”, więc kręcąc się z dala od sceny Trójki poczekałem jeszcze tylko na Williama Basinskiego… żeby się przekonać, że to jednak nie dla mnie. Pospać wolę w swoim namiocie.

W niedziele, nauczony sobotnim doświadczeniem, przyszedłem już na pierwszy koncert. I słusznie, Let The Boy Decide też zagrali całkiem miło. Potem pokręciłem się między scenami, nie stwierdzając nic ciekawego, ale szybko stwierdzając brak peleryny. Sprawdziła się podczas piątkowych i sobotnich deszczów, a także jako „poddupek” podczas przesiedzianych czy przeleżanych koncertów (ponad 12h nie da się przestać), a teraz okazało się, że ją zgubiłem. Nie podniosłem spod siebie, albo wypadła mi z torby. I najwyraźniej ktoś się nią „zaopiekował”, bo złaziłem teren wzdłuż i wszerz i nie znalazłem. A zdenerwowałem się przy tym i spociłem tak, że musiałem wrócić na pole żeby wziąć kolejny prysznic…

Wróciłem pod koniec koncertu Lao Che który sobie spokojnie odpuściłem, bo niedawno (no, rok temu) ich widziałem. O.S.T.R na liście „unikać”, Bear In Heaven nie zaciekawiło. Tak trafiłem na mikro-koncert Patyczaka/Brudnych Dzieci Sida – niezły punkowy kabaret :-).

Na kolejnym miejscu na liście „do obejrzenia” byli Casiokids. I byli świetni! Bardzo przyjemne elektroniczne brzdąkanie z wokalem jak z Bee Gees.

Następne były Dum Dum Girls – dziewczyn z gitarami nie mogłem sobie odpuścić. Muzycznie niewątpliwie najmniej OFFowe z całości festiwalu – rock and roll klasyczny do bólu, ale w końcu to dziewczyny z gitarami! No cóż, przez niskie instynkty ominęło mnie Shearwater.

Potem zrobiłem sobie przerwę do występu Raveonettes. To jedyna z „wielkich gwiazd” festiwalu którą jakoś kojarzyłem. I nie zawiodłem się. Wtedy też zobaczyłem co to naprawdę jest kobieta wymiatająca na gitarze :-)

Gdy grał Kryzys zrobiłem sobie przerwę na kolację. Muzyka była akurat „do grania w tle”. Zanim Kryzys przestał grać zająłem sobie miejsce (wraz z Barkiem i jego uroczą narzeczoną) pod główną sceną, gdzie miała zagrać główna atrakcja festiwalu, The Flaming Lips

Do koncertu było jeszcze 20 minut, a już się widownia świetnie bawiła. Ekipa ze sceny rzucała balon, który sobie widownia podrzucała, jak wypadł za barierki rozlegało się smutne „uuuuu”, gdy nam go zwrócono, gromkie „jeeee”. Balon znosiło na lewo, więc prawa strona widowni wiele się nie pobawiła… wiec wkrótce setki gardeł wołały „lewa strona! daj balona!”, z oczekiwanym rezultatem. W tym czasie lider zespołu, Wayne Coyne, przechadzał się po scenie (gdzie cały sprzęt był pomarańczowy – wzmacniacze, odsłuchy, statywy mikrofonów), a czasem wystrzelił do nas małym ładunkiem confetti… tak się bawiliśmy jeszcze przed koncertem… a dopiero potem był czad…

Jakby chcieć ten show streścić wyszłoby najpierw były cycki, potem artyści wyszli z cipki, Wayne przetoczył się w plastikowej kuli po publiczności, na brzegach sceny tańczyli ludzie w pomarańczowych kostiumach i wielkie dmuchane maskotki, Wayne przejechał się na niedźwiedziu, w mikrofonie miał kamerę i pomachał wielkimi laserowymi łapami… Głupio. Ale to było piękne. Takiego widowiska jeszcze nigdy nie widziałem i pewnie nie prędko coś podobnego zobaczę. Na początku się zastanawiałem jak to będzie brzmieć, jak w tych warunkach mają oni zapewnić jakość muzyki… ale odniosłem wrażenie, że brzmiało perfekcyjnie – jak na nagraniach których wysłuchałem wcześniej, a może i lepiej. Muzyka plus to widowisko to było naprawdę magiczne przeżycie.

Po występie płonących ust już właściwie można było iść do domu, bo już nic nie mogło zrobić większego wrażenia… ale przecież jeszcze można się trochę pobawić, jak ochłonąłem to zajrzałem na inne sceny. Anti-Pop Consortium to nie dla mnie… hip-hopu nie trawię, chociaż ten i tak brzmiał wyjątkowo dobrze. W końcu trafiłem na Shining… szkoda, że nie na początku ich występu. Świetne mocne granie – połączenie Metalu i Jazzu (jak dla mnie bardziej Metal), ale usłyszałem tylko końcówkę. Darkstar nie zaciekawił i wróciłem pod namiot. Na tym się OFF Festival dla mnie skończył.

Jeszcze parę rzeczy o czym warto wspomnieć:

  • Kolejki do pryszniców na polu. Pierwsze dwie na ponad 100m, trzecia dużo krótsza, a czwartej prawie nie było… jak się człowiek ustawił, tak sobie postał ;-)
  • Rowerki do wynajęcia. Pod bramą festiwalu i pod Miasteczkiem. Zero opłat, tylko podanie danych, kaucja 100zł i można 2h pojeździć. W ten sposób kilka razy skróciłem sobie kurs między namiotem i festiwalem. Rowery trochę dziwne, „miejskie”, za pierwszym razem jechałem szlaczkiem i czułem jakbym nie umiał rowerem jeździć. W każdym razie super, że to było.
  • Samoloty startujące zaraz obok i przelatujące nisko nad festiwalem ku uciesze widzów i wykonawców.
  • Plaża z piasku pod budami z żarciem oraz leżaki, hamaki i inne siedziska rozłożone w różnych miejscach – miło było gdzieś przycupnąć.

Ufff… to chyba tyle ;-) Za rok pewnie też pojadę.

Closterkeller w Wiatraku

Wczoraj wybrałem się na kolejny mrrroczny koncert do Wiatraka w Zabrzu, aby się trochę odstresować i oderwać od rzeczywistości. Na Closterkellerze już parę razy byłem, a support, The Proof, jak to często bywa, widziałem po raz pierwszy.

The Proof zrobili niezłe mroczne (chociaż czasem bardziej śmieszne) show… szczególnie makabryczne był fragment, gdzie paskudny umalowany goth w jakiejś czarnej szmacie i rajstopach, mażąc się szminką śpiewał „całuj mnie, kochaj mnie” 😉
Generalnie całkiem fajnie grali… trochę mi się to z The Cure kojarzyło.

Potem wystąpiła gwiazda zespołu. „Mroczność” Closterkellera raczej zawsze przyjmowałem na słowo, dla mnie to po prostu kawałek dobrego, specyficznego rocka. Miło mnie zaskoczyła wczoraj Anja… jakby wyraźnie wyszczuplała i odmłodniała. Chyba jej ta siłownia służy (na poprzednim koncercie, w Gliwicach, tłumaczyła się, że nie ma „mrocznej” kreacji, bo przez pomyłkę zamiast niej wzięła swój strój na siłownię). Wyśpiewała trochę starych kawałków, trochę najnowszych, biegając i skacząc po scenie. Przy okazji ostatniego przeboju wytłumaczyła się z tekstu „Nie tylko gra”, grożąc przy tym publiczności, że jak twierdzą, że tekst nie jest głęboki, to ich pobije 🙂

Super koncert był! 🙂

XIII. Století w Wiatraku

Wczoraj znowu wybrałem się na koncert zespołu, którego wcześniej w ogóle nie znałem. XIII. Století to podobno czeska legenda rocka gotyckiego, porównywana z naszym Closterkellerem. Na Closterkellerze było fajnie, a właśnie przyszedł czas, żeby znowu się trochę rozerwać i odstresować.

Oczywiście przed koncertem przesłuchałem próbki (video) z Last.fm, ale nie powalały na kolana. Mimo wszystko wystarczająco dobre, żeby nie zniechęcić. Tak więc trzy dni temu kupiłem bilet, a wczoraj pojechałem na koncert.

Przed Stoleti zagrał zespół Poison Words, ten sam, co przed koncertem Closterkeller. I znowu zrobili na mnie całkiem pozytywne wrażenie. Zagrali chyba nawet lepiej niż poprzednio, ale może to być po prostu efekt tego, że już słyszałem te utwory. Publiczność domagała się bisów, ale stwierdzili, że jeszcze inny zespół ma zagrać i uciekli. Trudno. Na gwiazdę wieczoru trzeba było jeszcze trochę poczekać…

Czesi pojawili się na scenie dokładnie o 21:00. Od razu rzuciła mi się w oczy przepiękna dziewczyna przy klawiszach („klawiszówka”?). Na początku występu mogli zagrać cokolwiek i tak byłbym zachwycony wpatrzony w cudowny uśmiech… ;-) W końcu jednak i muzyka zaczęła do mnie docierać.

Grali naprawdę świetnie. Publiczność bawiła się wspaniale. Trochę mnie zaskoczyło jak ludzie śpiewali razem z zespołem, ale chwile potem sam się darłem „Elizabeth!” (takie pojedyncze słowa byłem w stanie wyłapać :)). W ogóle, dawno na koncercie nie widziałem takiej radosnej atmosfery. I to mają być mroczne klimaty? ;-)

Bisowali dwa razy. Niestety, kiedyś koncert musiał się skończyć. Ja wyszedłem bardzo zadowolony.

Closterkeller

Na koncercie Closterkellera ostatni raz byłem z kilkanaście lat temu, w domu kultury w Pyskowicach. Wtedy grali dla prawie całkiem pustej sali. Było więc dziwnie, ale fajnie.

Nie byłem więc na ich koncercie dawno. Ostatnią płytę („Cyan”) kupiłem też jakoś w tamtym czasie. Nie śledziłem też uważnie poczynań zespołu od tamtego czasu, ale wciąż ich lubię. Więc jak tylko się dowiedziałem, że mają grać w gliwickiej Fabryce Drutu, to uznałem, że muszę tam być.

Koncert był wczoraj. Tak jak się spodziewałem, zebrało się sporo towarzystwa w ciemnych strojach, kobiety często w powłóczystych wydekoltowanych sukniach. O dziwo, nikt się nie wymalował jak idiota. ;-) Wiekowo nie było tak źle, spodziewałem się jakiejś smarkaterii, ale byli głównie studenci, a nawet parę starszych ode mnie osób.

Przed gwiazdą wieczoru zagrały dwa młode zespoły: Poison Words i Anamnezis. Dawali radę. Mnie bardziej podobał się ten pierwszy, szczególnie przy „mocniejszych” kawałkach.

W końcu pojawiła się Anja z zespołem. Wystąpiła nietypowo, bo „w cywilu” — zapomniała swojej goth-kreacji, ale pokaz goth-mody już zrobiły wokalistki wcześniejszych zespołów. :-)

Już od pierwszego utworu poraziła różnica w brzmieniu między młodzieżą, a mistrzami. Anja z chłopakami dali czadu. Co ciekawe, większość z zagranych utworów dobrze znałem. Chyba duża część programu pochodziła z płyt Violet i Cyan, które znam najlepiej. Nowa płyta podobno szykuje się wkrótce.

Na sali (której klimat był raczej „industrial” niż „gothic”) nie było, pełno, ale też nie świeciła pustkami. Tak w sam raz. Wydaje mi się, że wszyscy bawili się bardzo dobrze, a jednocześnie było spokojnie (bez pijanego towarzystwa wpadającego na ludzi itp.). Całkiem milusi koncercik.

Po koncercie organizator zapraszał na „after party” w klubie muzycznym [Sic!]. Zajrzałem, ale uznałem, że nic tam po mnie i spacerkiem wróciłem do domu (dotarłem trochę przed pierwszą). I podobno nawet papierosami nie śmierdziałem. :)

Fajerwerki i rozwalony obiektyw

Dzisiaj po północy wyszedłem porobić zdjęcia fajerwerków puszczanych na osiedlu. Wyszło mi z tego coś takiego:

Noworoczne fajerwerki
Noworoczne fajerwerki

Noworoczne fajerwerki
Noworoczne fajerwerki

… i były to prawdopodobnie ostatnie zdjęcia tym obiektywem.

A wszystko zaczęło się 11 listopada, w Święto Niepodległości. Wtedy po raz pierwszy zorientowaliśmy się, że z naszym kitowym obiektywem Nikona 18-55 jest coś nie tak. Zoom ciężko chodził w jednym kierunku. W drugim normalnie, ale w tym jednym, w pewnym zakresie trzeba było użyć sporej siły. Poza tym działał bez zarzutu. Byłem skłonny od razu z tym pójść do Fotojokera, gdzie kupiliśmy zestaw, żeby oddać do naprawy gwarancyjnej, ale było święto i wszystko zamknięte, a następnego dnia jechałem do Rept. Podczas przepustek, nie obiektyw miałem w głowie, a zanim skończyłem tamtejszą kurację, to skończyła się gwarancja i już jakby mniej nam zależało. Szczególnie, że rzadko używaliśmy tego obiektywu, częściej tele.

No i do dzisiaj nie udało nam się wysłać obiektywu do naprawy, chociaż co jakiś czas sobie o tym przypominaliśmy, gdy przyszło go użyć i ten zoom nas wkurzył… Dzisiaj, do fotografowania sztucznych ogni, też potrzebny był nam dość szeroki kąt, więc założyliśmy ten obiektyw kitowy. I nie było problemu aż za którymś zoom-in nie mogłem już zrobić zoom-out. Zmarzniętymi rękami mogłem użyć większej siły niż zwykle, co i tak nic nie dało… poza tym, że nawet obraz z wizjera znikł. W domu się okazało, że zamiast obiektywu mamy teraz grzechotkę – coś tam w środku lata i całość do niczego się nie nadaje. :-(

Nie wiem nawet, czy to w ogóle da się naprawić. Pewnie spróbuję wysłać do jakiegoś serwisu, ale raczej parę stów (na nowy obiektyw) jestem w plecy…