Dzień Dobroci

Dzisiejszy dzień zaczęliśmy od pomocy sąsiadce w przesadzaniu krzaczków pod blokiem. Potem odwoziłem Krysię do centrum handlowego, gdzie miała akompaniować wolontariuszom zbierającym pieniądze dla hospicjum.

Gdy Krysia się udzielała artystycznie ja miałem pojechać do innego marketu na większe zakupy, ale dobroczynny nastrój chyba mi się udzielił, bo nie spławiłem od razu (jak zwykle) podejrzanego gościa na parkingu, co „miał pytanko”.

Gostek opowiedział, że dopiero co wyszedł z więzienia, że nie chce pieniędzy, że mieszka w ośrodku Fundacji Pomost w Zabrzu, więc ma gdzie mieszkać, ale że potrzebują tam coś do jedzenia. „Jakieś ziemniaki, czy coś do ziemniaków…”.

Ja mu mówię, że teraz się spieszę, ale że tak do dwóch godzin pewnie znowu tu będę i się jeszcze zastanowię. Chciał się umówić na konkretną godzinę – nie miałem konkretnych godzinowych planów i nie zamierzałem mieć, sugerował kontakt telefoniczny, ale średnio mi się widziało wymienianie się telefonami z obcym gostkiem, co właśnie z więzienia wyszedł. Spytałem, czy ma jakąś wizytówkę tej fundacji, żebym mógł później z nimi to załatwić, to wyciągnął jakąś swoją umowę z ośrodkiem. Zrobiłem zdjęcie danych kontaktowych, z dopisanym numerem „szefa”. Stwierdziłem, że coś kupię, jak nie temu gostkowi jak wrócę na ten parking, to może inaczej fundacji. I pojechałem do Selgrosa na swoje zakupy.

Już po drodze zaczęło do mnie dochodzić, że historyjka nie do końca trzymała się kupy, ale skoro obiecałem, to się nie będę wykręcał. W Selgrosie dotarło do mnie, że właśnie jestem w najlepszy miejscu na takie zakupy dla potrzebujących… tylko co kupić? Do gostka z parkingu kontaktu nie miałem, ale miałem numer do „szefa”. Dzwonię i pytam „co potrzebujecie?”. Facet nie bardzo wiedział o co chodzi, ale jak już załapał to się ucieszył i zasugerował kupić coś co się długo trzyma – „makarony, konserwy, kostki rosołowe”, żadne ziemniaki. Ok. Kupiłem kaszę, makaron, kostki rosołowe, jakieś konserwy i worek jabłek (niech mają też coś świeżego).

Swoje zakupy zawiozłem do domu i pojechałem po córkę. Gostka z parkingu już nie znalazłem, ale miałem adres ośrodka, to sami tam pojechaliśmy. Na miejscu znowu wielkie zdziwienie. Gostek z umowy chyba faktycznie tam mieszkał, ale szybko się wyniósł, „bo nie było tu jedzenia, a on się jakiegoś hotelu spodziewał”. Z zakupów się ucieszyli, chociaż podobno pierwszy raz się zdarzyło, żeby ktoś im coś takiego przyniósł.

Tak więc potwierdziło się moje zwykłe założenie – żebrającym zwykle nie warto nic dawać, bo często nie są tymi, za których się podają. I to, że lepiej uderzać do konkretnych organizacji. Tamten facet pewnie liczył na frajerów, co mu wcisną 20zł i tyle. Zamiast tego załatwił kolegom składniki do paru obiadów. I mnie odpadło zastanawianie się, czy nie odmówiłem pomocy naprawdę potrzebującemu.

Poczta aż miło

Na samym początku ulicy Andersa w Gliwicach (skrzyżowanie z Daszyńskiego i Kościuszki) jest taki mały lokalik, w którym były już: kwiaciarnia, sklep z artykułami biurowymi i drogeria. Żadne długo tam nie przetrwało i ostatnio było widać, że ktoś nowy będzie się tam wprowadzał.

Dzisiaj idąc rano do pracy zauważyłem, że nad drzwiami pojawiła się niebieska flaga Poczty Polskiej, a obok szyld „Antyki”. Poczta? Fajnie, przy da się po drodze z biura… ale gdzie tam jeszcze antyki zmieścili? Na drzwiach tabliczka informacyjna, że to rzeczywiście agencja Poczty Polskiej, a w środku było jakieś antyki widać… postanowiłem obadać to później.

Akurat znalazł się i pretekst, żeby jakiś list wysłać, to wychodząc z biura po drugie śniadanko, zajrzałem do tego sklepiku. Środek częściowo wytapetowany starymi gazetami. Obok drzwi stoi stara komoda z jakimiś duperelami (stare żelazko, krucyfiks, itp.) w rogu, pod oknem stary okrągły stolik i dwa krzesła/fotele też nie z naszych czasów. Po drugiej stronie duże, stare, solidne biurku, a za nim starszy wąsaty, łysawy pan w okularach i owinięty szalikiem. Na biurku laptop, górka listów, segregator ze znaczkami i tak dalej. Przede mną dwie osoby w kolejce, przy stoliku starsza pani nalepia znaczki na list.

Szybko przyszła moja kolej, chociaż pan jeszcze się trochę gubił w tych znaczkach itp. Narzekał też na „system, który jeszcze nie całkiem działa” i „tych informatyków, wie pan”… Jak na pierwszy dzień wszystko i tak działało nad wyraz sprawnie. No i ten klimat – fajnie jest. Mam nadzieję, że ta poczta-antykwariat przetrwa tu dużo dłużej niż poprzedni najemcy.

Otwarte do 17-tej, w przeciwieństwie do innej poczty, którą mam prawie po drodze, więc będę mógł swoje fakturki w drodze z pracy do domu wysyłać.

W ogóle ostatnio jestem zadowolony z Poczty… święta tuż-tuż, a przesyłki z dnia na dzień dochodzą. Gdy ostatnio musiałem szybko coś wysłać (nie mając nawet w co zapakować) bardzo miła pani na poczcie okazała się bardzo pomocna (przechowała paczkę zanim skoczyłem do papierniczego po materiały pakunkowe, pożyczyła nożyczki, nie proszona) – byłem pod wrażeniem, bo ludzi pełno, ona sama i z załatwiała wszystko bardzo sprawnie (chociaż swoje w kolejce odczekałem).

Przeprowadzka

Od miesięcy moje życie kręci się właściwie wokół jednego tematu, a tu właściwie nie było o tym notki. Doszły mnie nawet sygnały, że część stałych czytelników nic nie wiedziała… W takim razie, chyba czas coś napisać…

Zaczęło się od informacji, która zaskoczyła nas w kwietniu. Stało się jasne, że w naszym dotychczasowym mieszkanku może się zrobić trochę za ciasno. Wkrótce zaczęliśmy więc rozglądać się za czymś większym.

Pierwsze co oglądaliśmy i nam się spodobało to było ćwierć domku z ogródkiem, w wyjątkowo ładnej części Gliwic. Już gotowi byliśmy kupić, ale jak poznaliśmy warunki kredytu (w tej samej agencji, która znalazła nam mieszkanie), to się załamaliśmy. Nie było nas na to stać.

Iwonka jednak się nie poddawała, rozglądała się za innymi, nieco tańszymi mieszkaniami, a także obejrzała oferty innych banków. Okazało się że tamci pośrednicy chyba nam nie chcieli sprzedać mieszkania, bo na pewno znalazło by się lepszy kredyt. A teraz znaleźliśmy i lepsze mieszkanko. Na sprawdzonym osiedlu, dwa bloki dalej on naszego poprzedniego mieszkania. Niestety też na trzecim piętrze (nawet ten sam numer mieszkania), ale za to ma jeden pokój więcej (w sumie 54,9 m², czyli wciąż niewielkie) i balkon (chyba nawet nie pół metra szerokości, ale to i tak więcej niż tylko barierka za oknem, jak w poprzednim).

Mieszkanie właściwie świeżo po remoncie. „Nic tylko się wprowadzać”. No, może jeden pokój, ciemnoczerwoną sypialnię, trzeba by przemalować…

Gotówki na to oczywiście nie mieliśmy. Po podpisaniu umowy przedwstępnej złożyliśmy więc wnioski o kredyt w trzech bankach. W jednym na ponad 100% inwestycji, na najlepszych warunkach. W drugim, najpewniejszym, na niecałą kwotę. I „awaryjnie”, w trzecim na 100%. Ten, na który liczyliśmy dał ciała. Drugi decyzję wydał wręcz natychmiastowo, ale finansowo byłoby ciężko. W ostatniej chwili dał radę trzeci (taki na który wyjątkowo wieszają psy w Internecie) i trzeciego lipca (ledwie parę dni po terminie ustalonym w umowie przedwstępnej) oficjalnie staliśmy się właścicielami drugiego mieszkania. :-)

Szybko uznaliśmy, że pomalować warto byłoby jednak całość. W „salonie” podłoga (podobno „panele”) była zniszczona, trzeba by wymienić. No i nie podobało nam się połączenie kuchni z „salonem”. Szczególnie, że „salon” miałby nam służyć i za sypialnię. Trzeba było też przerobić nieco kuchnię, żeby wstawić zmywarkę (poprzedni właściciel nie przewidział na nią miejsca). Ale najpierw trzeba było pojechać na jakieś wczasy. Urlop też nam się należał.

W lipcu więc z mieszkankiem nie załatwiliśmy wiele poza formalnościami. Potem zaczął się ten „mały remoncik”. W kuchni okazało się, że poza miejscem między szafkami, trzeba przygotować instalację. Odpływ ze zlewu był za wysoko i żadnego sensownego syfonu bym tam nie wstawił. To skułem kafelki pod zlewem i pobawiłem się w hydraulika.

Instalacja elektryczna w mieszkaniu piękna, nowa. Kable wymienione, więc już instalacja trzy-żyłowa na miedzi… ale tablica licznikowo-bezpiecznikowa stara, poprzepalana i w ogóle do kitu. Pobawiłem się więc i w elektryka.

Podłoga. Już mieliśmy kupować nowe panele, już umówiliśmy się ze sprzedawcą i tylko poszliśmy do mieszkania dokładnie pomierzyć… i okazało się, że to nie panele, a „deska barlinecka”. Tego nie warto było wymieniać, trzeba było znaleźć cykliniarza. A resztę fachowców zamówić na później… Cykliniarzowi trochę się robota przeciągała miejscami, ale w nieco ponad tydzień dał radę. Malarze weszli tydzień po nim i tydzień robili swoje. Stolarz (od dziury na zmywarkę, obudów kaloryfera, szafki w łazience i przejścia między „salonem” i kuchnią) zaczął jeszcze przed cykliniarzem, ale ciągle coś musiał dorobić, na coś czekał, czegoś zapomniał, albo musiał czekać aż inna ekipa pójdzie. Z nim bujaliśmy się najdłużej… robił ślicznie, ale we wrześniu, gdy skończył co zdążyliśmy u niego zamówić, byliśmy szczęśliwi, że więcej go oglądać nie musimy.

Po remoncie (i nie tylko) trzeba było posprzątać. Żona w ciąży, to ja szorowałem podłogi i okna. Z dwa tygodnie mi to chyba zajęło. Robotę chwilami urozmaicałem sobie czymś przyjemniejszym, jak np. przygotowywanie kabelków.

Oprócz tej całej roboty potrzebne były też zakupy. Nowe łóżko, jakaś meblościanka pod RTV, pralka (ta ze starego mieszkania tutaj w łazience by się nie zmieściła), lodówka i ileś dupereli (karnisze, lustro do łazienki itp.).

Tego wszystkiego nie dało rady kupić na raz (nie zarabiamy tyle, a tu jeszcze kredyt i remont), to też oddalało czas przeprowadzki. Trzy tygodnie temu mieszkanie już było właściwie gotowe, my niekoniecznie. Uznałem, że dużo lepiej nie będzie (za miesiąc Ika może urodzić) i trzeba się przeprowadzić. Zamówiliśmy tragarzy, a i ja zacząłem powoli co nieco tam zanosić.

Mieszkanie wyglądało wtedy tak:

Nowe mieszkanie: od wejścia

Nowe mieszkanie: w salonie/sypialni

Nowe mieszkanie: w salonie/sypialni

Nowe mieszkanie: pokój „dzidziusiowy”
Nowe mieszkanie: łazienka

Nowe mieszkanie: wejście do pokoju Krysi

Nowe mieszkanie: pokój Krysi

Dwa tygodnie temu się w końcu przeprowadziliśmy. Fajnie się tu mieszka. Niestety trudno przeprowadzkę uznać za zakończoną. Wciąż mamy tu ileś nierozpakowanych pudeł, a w starym mieszkaniu zostało jeszcze więcej rzeczy. Trudno sobie wyobrazić, że tu się ze wszystkim zmieścimy. A przecież przeprowadzamy się do większego mieszkania, a sporo zdążyliśmy wyrzucić. No cóż, będziemy jeszcze się parę tygodni przeprowadzać. Oby nie miesięcy, bo trzeba tamto mieszkanie opróżnić i ogarnąć, żeby można je było komuś wynająć. Przydadzą się przecież pieniądze, na raty kredytu i na opiekunkę dla dziecka…

Jestem podobno „miłym i szlachetnym panem” :)

Idę dzisiaj do sklepu, biorę z lodówki małe „jednorazowe” masełko i przy kasie proszę o bułkę… a tu, sprzedawca stawia mi na ladzie reklamówkę z litrową butelką wina… szok… ale to jednak nie pomyłka…

Wszystko zaczęło się w zeszłym tygodniu, gdy idąc do tego samego sklepu znalazłem, pod jego drzwiami, portfel. W portfelu żadnych dokumentów, czy kart kredytowych, które pomogłyby zidentyfikować właściciela. Około 150zł, kupa różnych papierków (pewnie głównie stare paragony) i jakiś święty obrazek. Domyśliłem się, że pewnie jakaś starsza pani zgubiła wychodząc ze sklepu. Nie mając lepszych pomysłów oddałem portfel obsłudze sklepu. Ci schowali go w kasie, licząc na to, że właściciel kiedyś się zgłosi.

Najwyraźniej więc właścicielka się znalazła i z wdzięczności zostawiła w sklepie dla mnie podarek. Butelka po Martini zawiera chyba jakieś winko domowej produkcji. Do butelki załączona była kartka z podziękowaniami dla „miłego i szlachetnego pana”. Miłe ze strony tej pani, chociaż zupełnie niepotrzebne. :-)

A najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że ja jestem abstynentem, a żona w ciąży…

No i się zaczyna – nagonka na pedofilów

Niepokoi mnie to co widzę w mediach, ale można było się tego spodziewać.
Dziennikarze i politycy rzucili się żerować na ludzkich emocjach wywołanych
czyjąś pojedynczą tragedią (częstsze tragedie nie są dość dobrymi newsami)
i wydają się zapominać co to fakty, czy zdrowy rozsądek…

No zgadza się, pewien zwyrodnialec przez lata gwałcił swoją córkę, ale czy
to powód żeby nagle nawoływać do kastrowania pedofilów? Przecież wszystko
wskazuje na to, że ten facet nie jest nawet pedofilem! Zaczął się do córki
dobierać, gdy ta miała piętnaście lat, a więc trzeciorzędne cechy płciowe
raczej już miała. To nie pociąg do dzieci był motorem zachowania tego
zboczeńca, ale po prostu dostęp do młodej kobiety nad którą miał pełną
kontrolę. To jest gwałciciel, nie pedofil, ale że gwałty są dość znanym
problemem, to przecież nikt się tym nie będzie zajmował…

No i jak to kastrowanie pedofilów pomogłoby w tym przypadku? Był
ten facet kiedyś skazany za podobne przestępstwa? Jeśli nie, to nie dałoby
nic. Może w jakiś innych przypadkach, gdzie jest recydywa… ale czemu w takim
razie wykorzystywać tę tragedię? Poza tym to rozwiązanie przypomina obcinanie
ręki za kradzież… (ręka ukradła, rękę ukarać) mało to cywilizowane. Przecież
jak ktoś nie ma hamulców moralnych to pozbawienie go popędu płciowego
nagle mu ich nie zwróci – potwór jest w głowie, nie między
nogami.

To kastrowanie to na razie jeden pomysł… ale boję się, że może
ich być więcej. W takiej atmosferze możemy dorobić raczej nie skutecznego, ale
idiotycznego prawa. Nie chciałbym, żeby u nas działy się potem takie rzeczy
jak w USA, gdzie człowiek przyłapaniu na siusianiu przy drodze, albo
nastolatek przyłapany ze swoją o rok młodszą dziewczyną, zostaje wpisany
do rejestru przestępców i jego życie staje się koszmarem (w przyszłości może
mieć ograniczany kontakt z własnymi dziećmi), albo, że ojciec zostaje skazany
za kąpiel własnego dziecka… Prawo tworzone pod wpływem emocji i pod publikę
często nie rozwiązuje problemu, a uderza w niewinnych ludzi.

No i nawet jeśli nam przy okazji politycy prawa nie zepsują, to sama
nagonka medialna może narobić szkód. Ludzie będą się bezpodstawnie bać
wypuszczać dzieci bez opieki (na zachodzie miejscami już jest nie do
pomyślenia, żeby np. dziesięcioletnie dziecko samo szło lub jechało na rowerze
do szkoły – wszędzie jest dowożone, co też nie jest bez wpływu na
zdrowie), czy nawet oddawać pod opiekę nauczycielom czy trenerom…

Trudno też sobie w takiej atmosferze wyobrazić niewinnego człowieka, który
stwierdził u siebie skłonności pedofilskie (to, że podniecają go dzieci, nie
znaczy, że będzie od razu je gwałcił – mnie podniecają dorosłe kobiety
i nie rzucam się na każdą) będzie szukał pomocy. Zamiast tego może popaść
w gorsze problemy widząc w sobie potwora albo bojąc się takiej oceny od
innych.

Nie chcę umniejszać tej tragedii, czy cierpień innych molestowanych
dzieci. Nie chcę bronić gwałcicieli, czy pedofilów molestujących dzieci.
Chciałbym tylko, żeby zachowano umiar i rozsądek. Trzeba zidentyfikować ogólny
problem i pomyśleć czy i jak można jemu zaradzić, a nie szukać doraźnych
rozwiązań pod wpływem pojedynczych, najgłośniejszych przypadków.

BTW. Zastanawiam się też co z matką tej biednej dziewczyny… Że została
zastraszona jakoś mnie nie przekonuje – myślę, że sytuacja była podobna
jak w przypadku większości maltretowanych żon – mąż bije, ale przecież
męża się nie opuści, bo co to za życie bez niego, tyle że tym razem cierpiała
córka…

Z pamiętnika życia miłośnika ;-)

Pojawiły
się głosy, że ostatnio na blogu tylko marudzę
… To może tym razem będzie
o tym co robię, gdy nie marudzę…

Dziś, gdy już zebrałem się z łóżka, zjadłem śniadanie itd. wybrałem się,
jak to mam w zwyczaju od wyjścia ze szpitala, na spacerek. Tym razem zacząłem
od wizyty u żonki w firmie, zobaczyć nastroje pointegracyjne. Potem udałem się
w kierunku miasta (centrum znaczy się, na wsi nie mieszkam
;)).

W centrum stwierdziłem, że mogę iść dalej, poszedłem więc w kierunku parku
Chrobrego. Tam wciąż było mi mało, więc ruszyłem śladem dawnej wąskotorówki
(po torach już niewiele zostało) w kierunku Trynku. Przeszedłem obok dużych
ceglanych budynków na Pszczyńskiej (zawsze mnie fascynowały) i postanowiłem
zobaczyć jak teraz wygląda to, co kiedyś było Kopalnią Gliwice. Nawet było co
oglądać: dwa zabytkowe budynki ślicznie odnowione, jakiś trzeci,
nowocześniejszy (czyt. brzydszy) dobudowany i wszystko wygląda jakby było
dopiero co skończone i czekało do oddania. Za budynkami trwały jeszcze jakieś
prace. Kawałek dalej widać jeszcze jakieś resztki ruin zakładu przetwórstwa
węgla (zdaje się, że ileś razy podchodzili do burzenia tego… i chyba wciąż
do końca im nie wyszło). Tablice obwieszczają, że teren ten to Nowe
Gliwice
i będzie tu Centrum Edukacyjne. No, słyszałem o takim
projekcie, lata temu. I chyba lata temu miało to już funkcjonować…

Ja oczywiście porównywałem okolicę ze swoimi wspomnieniami – wciąż
był tam plac, z którego wyjeżdżało się na górnicze kolonie, czy inne wczasy
lub wycieczki, a po kopalnianym przystanku wąskotorówki pozostał ledwo ślad.

Spod byłej kopalni udałem sie pod blok w którym kiedyś mieszkałem (mając
1-7 lat). Blok stoi, gdzie stał, ale za nim, zamiast nieużytków, czy, później,
kawałka placu budowy, gęsto zabudowane osiedle. Aż trochę traciłem orientację
idąc dalej tamtędy, gdzie kiedyś bawiłem się w zaroślach.

Po drodze do domu zajrzałem jeszcze do biura, po korespondencję. W sumie
znowu przespacerowałem chyba z dwie godzinki i ładnych parę kilometrów.

Praktycznie przez cały spacer miałem na uszach słuchawki, a w nich
Antyradio (chyba jedyne radio, którego playlista praktycznie w 100% mieści się
w moich upodobaniach, a jednocześnie obejmuje sporą ich część). W momencie gdy
wracałem The White
Stripes
kończyło grać Conquest, jedna z piosenek dla jakich
Antyradio tak lubię (i jakie potem jeszcze przez jakiś kołaczą się po
głowie)… Dlatego jak tylko dobrałem się do laptopa, to dodałem ją sobie do
ulubionych w Last.Fm. Przy okazji znalazłem teledysk (mina byka: bezcenna):


To samo, w nieco lepszej jakości można znaleźć na paskudnej flashowej stronie zespołu.

No i ostatnio codziennie wybieram sobie jakiś kierunek i idę, gdzie mnie
nogi poniosą. Podziwiam sobie nasze śliczne Gliwice, albo pojawiającą się
w okolicy wiosnę. Słucham sobie przy tym radyjka i fajnie jest… Ale co to
będzie, jak mi się L4 skończy i będzie trzeba uczciwie pracować zamiast
szlajać się po okolicy?… ;-)

Kopalnia wspomnień

Wczoraj, po raz kolejny, zajrzałem do serwisu nasza-klasa.pl (ale nie o tym serwisie ma
być ten wpis). Tym razem znalazłem tam swoją klasę z technikum i jednego
kolegę, który ją dodał. W pierwszym momencie nie kojarzyłem kolegi, ale w
końcu sobie przypomniałem kto to. Szukałem też klasy z podstawówki, ale nie
było jej w systemie. Chciałem dodać, ale nie pamiętałem do końca, czy to było
a, czy c (a może najpierw c, potem a?). Uznałem,
że muszę to gdzieś sprawdzić…

…i tak znalazły się moje stare archiwa (żona wyciągnęła z jakiejś
szafki), a tam: koperta z biletami na różne koncerty, na których się kiedyś
bawiłem, legitymacje szkolne, zdjęcia grupowe ze szkoły (w tym jedno, które
udzieliło mi poszukiwanej informacji), stara korespondencja, jakieś dokumenty
medyczne, życzenia od kolegów z okazji 20. urodzin na żółtych kartach do
dziurkowania
itp.

Wśród tych papierów znalazłem też początki moich dzisiejszych problemów
zdrowotnych – ostatnia notatka, sprzed 10 lat, na karcie zdrowia
dziecka
(czy jak to się tam nazywa, ja już wtedy dzieckiem nie byłem)
mówi: rozpoznanie: okrągłe plecy, zalecenia: ćwiczenia + basen.
Gdybym wtedy to potraktował poważnie i zastosował się do zaleceń, to pewnie
teraz bym tak nie cierpiał…

Jednak najwięcej wzruszeń dostarczył plik kopert i kartek pocztowych. Od
dziewczyn. W większości od Agnieszek (chyba nie bez powodu żona jest uczulona
na to imię ;-)). Ale były też tam listy od mojej niewątpliwie
pierwszej miłości (Moniki), nawet nie pamiętam jakim cudem je otrzymałem, skoro
nie byłem w stanie do niej słowa powiedzieć nawet, a co dopiero adres
przekazać (dwuletni związek ograniczał się głównie do mojego gapienia
się na nią przy przypadkowych spotkaniach, albo wzdychania pod jej
oknem…). Była tam też kartka walentynkowa od zgadnij kogo (chyba
nigdy się tego nie dowiedziałem) i listy od dwóch Iwon (kuzynki i znanej wam
już Iki). Widząc korespondencję od Beaty, czy Justyny musiałem sobie chwilę
przypominać, kto to…

Justyna to przecież była chyba jedyna osoba, z którą potrafiłem godzinami
przez telefon gadać. Nigdy nie byliśmy parą, była raczej dla mnie
przyjaciółką, której się mogłem wygadać, także z moich problemów
sercowych. Parę razy się spotkaliśmy, wiele razy rozmawialiśmy przez
telefon, najwyraźniej zdarzało się i nam do siebie pisać… w pewnym momencie
ona poznała jakiegoś policjanta, ja swoją obecną żonę… i straciliśmy
ze sobą kontakt.

Beata to był raczej mniej znaczący epizod w moim życiu, ale wspominam go,
jako ciekawą historię. Kolega z podstawówki (ale już parę lat po zakończeniu
tej szkoły) chciał mnie chyba z nią zeswatać (Beata była bliską koleżanką jego
przyjaciółki). Były z dwa wspólne ogniska, podwójna randka w kinie, kilka
namiętnych pocałunków… i w końcu Beata stwierdziła, że nic z tego nie
będzie. Jakiś czas później kumpel mnie spotyka, i mówi jak mu przykro, że mi z
Beatą nie wyszło, próbując mnie pocieszyć… a ja się powstrzymywałem, żeby
nie wybuchnąć śmiechem, bo właśnie wracałem, w świetnym humorze, z jednej z
pierwszych randek z moją obecną żoną. :-)

Zaskoczyła mnie trochę ilość poczty od Agnieszki z Olecka. Na jednej
kartce rozśmieszył mnie tekst wylewny to ty nie jesteś – typowa
odpowiedź na moją twórczość, od wypracowań w szkole, przez listy, po e-maile.
Ta Agnieszka, mimo mojej słabości do dziewcząt o tym imieniu, nie trafiła
nigdy na listę moich wielkich miłości, ale nie zaprzeczę, że bardzo miło
wspominam czas spędzony z nią przy okazji Przystanku Olecko. No i ilość
poczty też coś znaczy… że komuś się chciało do mnie pisać…
;-).

Przy okazji przeglądania tych pamiątek, przypomniały mi się też
dziewczyny, po których żaden ślad nie został, jak Joasia z Bytomia, pierwsza
dziewczyna, z którą się całowałem. Po innych został tylko, nigdy nie
wykorzystany i pewnie nieaktualny adres (karteczka z tymi adresami od razu
skojarzyła mi sie ze Spisem
cudzołożnic
, chociaż to bardzo niewinne znajomości były): Marzena z
Gołdapi (to był chyba typowy krótki wakacyjny romans tyle, że z ferii
zimowych), Renia (ciekawe co u niej, bo miała problemy z alkoholem
i narkotykami), Julia (ale obciach — poryczałem się na randce z nią)… Oj,
nazbierało się tego. A przecież, głównie przez moją nieśmiałość, bardzo
ograniczone były moje kontakty towarzyskie…

Te wszystkie znajomości, miłostki i przyjaźnie na pewno miały jakiś wpływ
na to, jaki jestem. Bez tego pewnie nie mógłbym stworzyć związku takiego, jak
teraz z Iką, a nawet mógłbym sie nie zorientować, na jaki skarb trafiłem.
Teraz to przeszłość… ale powspominać czasem miło. Z drugiej strony, też
trochę strach przypomnieć sobie jakie głupoty kiedyś robiłem, czy co do mnie
dziewczyny pisały… dlatego nie odważyłem się zajrzeć do środka tych
listów.

Tak się zastanawiam, czy nie odnowić części z tych znajomości. Tych mniej
namiętnych, bo już się przekonałem, jak kontakt (mailowy i GG) po latach, z
dawną miłością (która kiedyś rzuciła, a teraz wyznaje miłość) może
namieszać… Głównie z ciekawości co u nich, i czy technicznie ponowny kontakt
jest możliwy (adresy i nawet nazwiska raczej nieaktualne). Znalezienie dawnej
korespondencji, to całkiem niezły pretekst…