Z pamiętnika kuracjusza – zabiegi

Poza pierwszymi dwoma dniami i weekendem (ale nie w każdą sobotę będę miał tak dobrze)
cały dzień jest zorganizowany przez Plan Zabiegów. Pierwszy zabieg może się zaczynać np. o 7:10,
a ostatni o 16:35, w sumie mam ich do sześciu dziennie, a w ostatnim tygodniu
nawet po siedem. A zabiegi są różne…

Gimnastyka grupowa

Pierwotnie miałem ustaloną na 9:15, ale zaczęło mi kolidować z innymi
zabiegami. Przestawiłem więc na 7:45. Przez to śniadanie, które miało być
o 8:00, jem o 7:20… skoro i tak budzę się wcześniej, to nawet dobrze się
ułożyło.

Grupa składa się z trzech osób, które robią ćwiczenia według instrukcji
prowadzącej. Jest to o tyle lepsze od gimnastyki, jaką miałem w Gliwicach, że
nie musimy sami pamiętać wszystkich ćwiczeń i pilnować wykonywania ich jak
należy i po kolei. Do tego, codziennie jest nieco inny zestaw, więc jest
ciekawie. No i nie ma tak, jak wcześniej miałem, że wszystkie ćwiczenia na
leżąco lub w klęku podpartym. W sumie tych ćwiczeń jest pół godzinki dziennie.

Pierwsze dwa razy wyjątkowo mi się podobały, bo pani nie tylko mówiła co
mamy robić, ale też sama pokazywała. Na przeciwko mnie. W bluzeczce z fajnym
dekoltem… a ma co w tym dekolcie pokazać. :-) Potem pani się
zmieniła i takie atrakcje się skończyły. Ale nadal gimnastyka nie jest zła.

UGUL

Druga część zajęć na sali gimnastycznej. Tym razem o 13:30, czyli zaraz po
obiedzie. Kładę się na łóżku w metalowej klatce, a pani mnie podwiesza na
linkach. Od pasa w dół wiszę i macham na boki nogami. Najpierw dziesięć razy
obiema razem, potem dziesięć razy każdą w innym kierunku (rozkroki). I tak
przez 15 minut…

Laser

O tym już wspominałem. Od poprzedniego czasu przyjrzałem się maszynie.
Najwyraźniej kreśli promieniem lasera spirale na moich plecach. Najpierw
dziesięć minut z lewej strony, potem dziesięć z prawej.

To ćwiczenie i wszystkie następne są o zmiennych porach – każdego
dnia może być inaczej. I teoretycznie terminy są nienaruszalne. W praktyce
panie rehabilitantki nawet proszą o to, żeby próbować przyjść wcześniej
i rzeczywiście udaje się szybko wszystko załatwić.

TENS

To, czyli prądy już też miałem w Gliwicach, ale i w tym przypadku
tutejszy sprzęt wydaje się dużo nowocześniejszy. Tam na zabieg musiałem
przynieść kawałek gazy, przez który (po namoczeniu) pani podłączała do mnie
elektrody. Tutaj maszyna ma wbudowaną pompę, a elektrody są na przyssawkach.
Podczas zabiegu mam cztery takie przyssawy na plecach. A po zabiegu przez
jakiś czas ślady w kształcie okręgów.

Natrysk płaszczowy

Pierwotnie nie miałem tego zapisanego, ale po zamieszaniu z moim planem
zabiegów, dopisali (możliwe, że bardziej dlatego, że mieli wolne miejsca, niż
dlatego, że mi bardzo potrzebne). Zabieg polega na tym, że wchodzę do
beczki (otwartej z jednej strony), w której, z boków, ze wszystkich
stron leci na mnie ciepła woda. Ja mam się w tym czasie tam powoli obracać.
Oczywiście na golasa, ale widziałem że niektóre wstydliwe dziadki na to i na
bicze chodzą w slipkach. :-)

No właśnie – w tym samym pomieszczeniu są też bicze wodne. A ja na
początku nie mogłem go znaleźć (pomieszczenia dziwnie były ponumerowane
i brakowało tego numerku). W końcu znalazłem – i wlazłem tam, gdy akurat
jedna pani była biczowana. Przynajmniej kawałek cycka sobie zobaczyłem
;-). Potem już grzecznie unikałem wchodzenia gdziekolwiek
nieproszony (przez co np. okładów borowinowych mógłbym się nie doczekać).

Okłady borowinowe

To też lekarka dopisała mi w ramach łatania dziur w planie. Trochę
liczyłem na taplanie się w błotku, ale nie. Tutaj mają plastry
borowinowe
. Kładę się na brzuchu, a pani mi kładzie taki gorący placek na
plecach. Potem przykrywa grubymi ręcznikami, żeby ciepło nie uciekało. I leżę
tak 20 minut. Chyba kiedyś tam zasnę, bo ten ciepły okład działa na mnie
bardzo usypiająco. Zaraz po zabiegu jestem trochę obolały i sztywno chodzę,
ale potem jest ok.

Magnetoterapia i masaże

W planie mam jeszcze magnetoterapię, masaż suchy i masaż
podwodny
, ale to dopiero za jakiś czas. Pole magnetyczne od szesnastego,
masaże od osiemnastego. Wtedy pewnie napiszę więcej na ten temat.

Z jakiegoś powodu nie zapisali mnie na basen. Na początku nie było mi
bardzo szkoda, bo tu basenu nie ma i gdzieś trzeba dojeżdżać na pół godziny
zajęć. Ale koledzy wczoraj byli i bardzo sobie chwalą – teraz zaczynam
żałować, że się u lekarza nie upomniałem. Trudno.

Z pamiętnika kuracjusza – wyprawa na Chełmiec

Chełmiec to szczyt górujący nad tutejszym krajobrazem. Samotna góra
z masztem telewizyjnym i wielkim białym krzyżem na szczycie. Tam też znajdować się miała
skrzynka geocaching OP0060. Jeszcze przed wyjazdem do sanatorium
postanowiłem, że muszę się tam wybrać. Tutaj jednak się okazało, że czas na
wycieczki jest ograniczony (w tygodniu ciągle są zabiegi), a do tego nie
powinniśmy wybierać się na takie wyprawy bez pozwolenia lekarza.

Wczoraj przed obiadem mieliśmy badania. Spokojny o wynik badania
i nauczony, że głównym zaleceniem dla mnie było dużo chodzić spytałem
lekarza o pozwolenie. Ten powiedział, że jak nie będę odczuwał przy tym
żadnych dolegliwości z kręgosłupa to mogę. Tylko mam uważać.

Zaraz po obiedzie więc zmieniłem buty (sandały nie koniecznie się
nadawały), zapakowałem kurtkę do plecaka, założyłem czapeczkę (słonko
przygrzewało), uruchomiłem GPS, kupiłem wodę i wybrałem się na wyprawę
niebieskim szlakiem. Według tabliczki na szczyt miałem 1,5h drogi, a do
kolacji 4h czasu.

Początek mimo, że dość płaski, był męczący, bo w słońcu. Minąłem
Szczawieński cmentarz na wzgórzu, przeszedłem przez jakieś peryferia
Wałbrzycha i dotarłem do lasu. Przez las szło się bardzo przyjemnie. Spotkałem
sarenkę i leśną myszkę. Potem zrobiło się trochę stromiej. Doszedłem do
jakiejś drogi którą szlak prowadził łagodnie wzdłuż stromej skarpy po
lewej… aż na drzewie pojawiła się strzałka w lewo. Ten fragment szlaku
raczej nie był przewidziany dla kuracjuszy, ale ja się dzielnie wdrapywałem.
Na drodze zauważyłem trójkę innych kuracjuszy. Spojrzeli na mnie i postanowili
iść dalej drogą (nie dziwię się im). W końcu wdrapałem się na szczyt. Już
z końcówki szlak widok był śliczny.

Na szczycie, oprócz krzyża i masztu telewizyjnego stoi jeszcze murowana
wieża (trochę ruina). Na wejściu karteczka, że w weekend co pół godziny
wpuszczają turystów. O 15:20 drzwi się otworzyły i wyszła grupka, spytałem
się, kiedy będzie można wejść, okazało się, że już. To wszedłem. Za 4zł mogłem
zobaczyć prześliczny widok. Na Wałbrzych, Szczawno-Zdrój, Ślężę, Śnieżkę
i dużo więcej. Na Śnieżce jeszcze biało.

Wieżą opiekują się, społecznie, tutejsi krótkofalarze. Na szczycie masa
anten (część pewnie amatorska, a część operatorów komórkowych itp., pewnie
zarabiają na utrzymanie wieży).

Gdy schodziłem z wieży pod nią była już ta trójka, co wybrała drogę.
Siedzieli tam, gdzie spodziewałem się znaleźć skarb więc kręciłem się
w kółko, zanim nie poszli. Potem przeszukałem okolicę. Skrzynka była jednak
gdzie indziej. Do tego zupełnie na wierzchu. Pewnie ktoś niewtajemniczony
przypadkiem znalazł i porzucił. Dopełniłem formalności, wziąłem klamerkę
z kwiatkiem, zostawiłem nalepkę z pingwinem i schowałem pudełko porządniej.
Potem mogłem wracać.

Po drodze trochę pokropiło, ale za bardzo mnie nie zmoczyło. Zdążyłem
wrócić 15 minut przed kolacją – w dobrym humorze i zadowolony z wyprawy.
O dziwo, dzisiaj nawet nie jestem bardzo obolały. Trzeba sobie wymyślić
kolejny cel. Pod Książem są trzy skrzynki…

Z pamiętnika kuracjusza

Wpis wczorajszy, bo dopiero dzisiaj udało mi się sensownie do sieci podpiąć.

Do kurortu wczoraj (03.06.2008) około południa przywiozła mnie żona. Przejazd przez
Wałbrzych i początek Szczawna-Zdrój nie wyglądał zachęcająco –
blokowiska i fabryki całkiem jak u nas… Ale już część uzdrowiskowa Szczawna,
to całkiem co innego. Tu jest ślicznie.

Zgodnie z instrukcją udałem się do Domu Zdrojowego. Tam zaliczyłem opad
szczęki
na widok głównego holu i udałem się do recepcji. Pokazałem wesołym
paniom skierowanie, pani zabrała skierowanie, spytała, czy mogę chodzić po
schodach, wypisała inny papierek (kartę zabiegową) i odesłała do
Pioniera (w prawo, za rogiem w prawo, w dół i za fontanną po
schodkach). Nawet udało nam się trafić. Trzeba było chwilkę poczekać aż będzie
ktoś, kto może dopełnić formalności. W końcu pielęgniarka po prosiła do środka
i zaczęło się wypełnianie kolejnych papierów…

Padło też standardowe pytanie o legitymację ubezpieczeniową. Mówię, że nie
mam. Zresztą, na skierowaniu była lista dokumentów do zabrania i nie było tam
legitymacji. To pani mnie pyta jak ja w takim razie korzystam z przychodni
itp. Tłumaczę, że u nas praktycznie wszystko załatwia się kartą. Ona mi na to,
że i tak potrzebuje numeru ubezpieczenia (pierwszy raz o czymś takim
słyszę, pomijając amerykańskie filmy) i, że w mojej przychodni powinni go
mieć. Miałem wątpliwości, ale poprosiłem żonkę, żeby zadzwoniła do przychodni
i się dowiedziała. W tym czasie ja wypełniałem kolejne papierki (np. taki,
w którym wyznaczałem osobę upoważnioną do zabrania moich rzeczy, jakbym
przypadkiem kuracji nie przeżył).

Oczywiście w mojej przychodni też nic o takim numerku nie wiedzą. Siostra
przyjęła to do wiadomości i tylko poprosiła, żebym wpisał na karcie, w miejscu
numeru: nie posiadam i walnął parafkę. Zaznaczam, że cały czas była
dla mnie bardzo miła. Spytała, czy gorączkuję, zmierzyła ciśnienie i puls
(wszystko w normie). Na koniec dała karteczki z porami posiłków, kodem do
drzwi i informacją, że karta do telewizora na cały turnus kosztuje 73zł.

Aaaa… jeszcze jedno. Miałem podpisać się pod wyciągiem
z regulaminu
. Więc nie tylko się podpisałem, ale i przeczytałem. Pierwszy
punkt mówił, że zaleca się wykupienie dobrowolnego ubezpieczenia NW i od
skradzionych rzeczy. NW mam dosyć, ale od kradzieży laptopa mógłbym się
ubezpieczyć, jeśli to drogo by nie kosztowało… Więc pytam panią jak się to
dobrowolne ubezpieczenie wykupuje… Pani najpierw nie wiedziała o czym mówię,
potem się zdziwiła, że taki punkt jest w regulaminie, a następnie zaczęła
dzwonić, żeby się dowiedzieć… Po paru nieudanych telefonach już machnąłem
ręką, ale siostra stwierdziła, że jak jest w regulaminie i pacjent sie pyta,
to musi się dowiedzieć i udzielić informacji. Więc jej już nie przeszkadzałem.
W końcu wyszło na to, że w Uzdrowisku tego się nie załatwi, trzeba wyjść na
miasto do ubezpieczalni jakiejś i sobie kupić. Na razie sobie odpuściłem.

Po zarejestrowaniu się w Pionierze miałem z kartą zabiegową udać się na
jadalnie do wyznaczenia stolika no i na obiad. Na jadalni pani mnie zapisała,
podała numer stolika… i zaprowadziła do stolika (nie żadne tam, czy
pan se znajdzie). No ciągle czuję, że jestem traktowany jak gość, a nie
petent. A to rzadkość w naszej służbie zdrowia.

No właśnie… służba zdrowia. O tym, że to jednak nie wczasy przypomina
regulamin szpitala-sanatorium. Po 22:00 wszystkie dzieci mają być już
grzecznie w pokojach, nie ma mowy, żeby później wejść do budynku. Do 6:00 nie
można też, oczywiście, wyjść. Żadnego alkoholu (tu nie muszę się hamować
;-)). Wyjście na wycieczkę, czy potańcówkę podobno trzeba
uzgadniać z personelem (taaaa…). Luksusy też trochę mniejsze niż miałbym na
wczasach – łazienka może wielka, ale cztery osoby w pokoju. Ale nie jest
źle.

Dzisiaj rano (7:10) była pogadanka z lekarzem. Generalnie kto tu
rządzi
i czego nie wolno. Pani doktor też bardzo miła. Po śniadaniu
były badania. Po jakieś dwie minuty na pacjenta, byle zabiegi zapisać.
Porządnie mamy być zbadani w piątek albo w sobotę.

Przed południem pojawiły się karty zabiegowe z planem zabiegów. Ja ze
swojego planu dowiedziałem się, że nazywam się teraz Lidia jakaśtam….
Spytałem siostry oddziałowej, czy tak ma być i okazało się, że jednak nie.
Plany zostały zamienione. Potem się okazało, że nie tylko zamienione, bo
zawartość planu podpisanego moim nazwiskiem nie odpowiada zabiegom zleconym na
mojej karcie. Więc, musiałem zostać wrzucony do komputera jeszcze raz.
No i dostałem nowy plan, w którym przez pierwsze dwa tygodnie prawie nic nie
ma – terminy już były pozajmowane. Za to, pod koniec mam po cztery zabiegi
dziennie (plus dwa razy gimnastyka)… Siostra stwierdziła, że ten początek
zbyt ubogi, więc jutro po gimnastyce mam się zgłosić, to mi lekarz coś
dorzuci… oj, widać za dobrze byłoby mi bez tego ;-)

Dzisiaj miałem jeden zabieg (miały być dwa, ale plan dostałem dwadzieścia
minut po terminie pierwszego) – laser. Trochę inny niż miałem robiony
w Gliwicach – tu nikt nie musiał mnie tym myziać ani dziabać po plecach,
tylko samo się robiło. I chyba mocniejszy, bo coś poczułem w krzyżu (a
w karcie zapisali 150, a w Gliwicach pisali mi maksimum 100.

Jeszcze o jedzeniu warto wspomnieć. Jadalne, ale raczej bez rewelacji.
I do tego wczoraj była pomidorówka (nie lubię, nie zjem), a dzisiaj gulasz…
który chyba też był wczorajszą pomidorówką z jakimś marnym mięskiem. Wczoraj
dopychałem się tortem czekoladowym, który mnie hipnotyzował kręcąc się
w gablotce restauracji Bohema, a dzisiaj pizzą. Jedno i drugie było duże
i pyszne… ale już nie z uzdrowiskowej stołówki.

Z pamiętnika hipochondryka

W środę rano, jeszcze przed wyjazdem na długi weekend pojechałem na
kontrolę do przyszpitalnej poradni neurochirurgicznej. Tym razem nawet
zastałem swojego lekarza prowadzącego. Skorzystałem z okazji i spytałem, czemu
mnie nie wysłali do Rept, czy innego sanatorium. Czy nie przez jakieś
przeoczenie. Podobno nie. Ten lekarz po prostu nie ma zwyczaju za wcześnie
pacjentów wysyłać do takich ośrodków, bo mu czasem z nich karetką wracali…
No i do Rept wcale nie ma takich wielkich kolejek.

Wypytałem po raz kolejny co mi wolno, czego nie wolno. Mam unikać jazdy na
rowerze (a planowałem już sobie wycieczki :-(), o jeździe konnej
mam zapomnieć. Poza tym mam żyć normalnie… Dostałem nawet zaświadczenie
o zdolności do pracy.

Na długim weekendzie pochorowała mi się córka, niedługo potem żona. To
teraz ja robię za jedynego zdrowego w rodzinie i nawet do roboty chodzę do
biura. Na efekty siedzenia w pracy nie trzeba było długo czekać.
W poniedziałek do szesnastej nie wysiedziałem, a we wtorek rano nieźle mnie
sieknęło po krzyżu, gdy podnosiłem coś z podłogi. Znowu więc przeszedłem
w tryb wzmożonej ostrożności. Ale poza tym się jakoś trzymam i nawet siedzenie
w biurze jakoś znoszę.

Wczoraj przyszedł polecony z ZUSu: Zawiadomienie o skierowaniu na
rehabilitację leczniczą w ramach prewencji rentowej ZUS
, a tam informacja,
że 03.06.2008 mam się stawić w Domu Zdrojowym w Szczawnie-Zdrój. I
[…] ubezpieczony zobowiązany jest do poddania się rehabilitacji.
Zgaduję, że podobnie wyglądają zaproszenia z WKU ;-)

Nie napisali nawet ile będą mnie tam trzymać. Zadzwoniłem więc dziś do
rzeczonego Domu Zdrojowego. Miła pani poinformowała mnie, że taki turnus trwa
24 dni. Ponad 3 tygodnie… jak ja tam tyle wytrzymam? Zakładałem, że to będą
dwa tygodnie… trzy tygodnie maksimum. W pracy się też pewnie cieszą
;-)

Z pamiętnika hipochondryka

W czwartek, po drodze na Pingwinaria zahaczyłem
o zabrzański oddział ZUS. Na badanie na które zostałem wezwany. Właściwie to
chyba mogłem sobie to olać, bo jedyne czym mnie straszyli w wezwaniu, to
utrata pieniędzy, których i tak bym nie dostał (bo nie wysłałem im tego
L4). Mimo to postanowiłem się tam zjawić. Po co mieszać, po co im
podpadać… i ciekawy byłem jak to wygląda.

Na siedzibach ZUS rzeczywiście nie oszczędza… ale w sumie miło być
obsługiwanym w ładnym i przyjemnym budynku (szkoda tylko że za nasze
pieniądze). Żonkę musiałem trzymać za rękę na drewnianym mostku.
W końcu trafiliśmy pod właściwy pokój, pół godziny przed czasem. Przede mną
była w kolejce jedna osoba.

Lekarz przyjął mnie chwilę przed umówioną godziną. Najpierw
przesłuchał: od kiedy mam problemy z kręgosłupem, jakie, co mnie teraz
boli, czy biorę jakieś leki, itp. Potem zbadał. Tak, wreszcie mnie jakiś
lekarz porządnie zbadał (ostatnio zdarzyło się to na konsultacji
u neurochirurga, jeszcze przed przyjazdem do szpitala). Zwolnienia nie
zakwestionował. Co więcej… stwierdził, że wyśle mnie do sanatorium.
Powinienem wkrótce dostać pocztą dalsze informacje.

Tymczasem, dzisiaj przyszedł list z Rept:

Informujemy, że został(a) Pan(i) zakwalifikowany(a) do rehabilitacji w GCR
Repty na oddział Rehabilitacji Schorzeń Narządu Ruchu 3 (nr tel.: ….).

Czas oczekiwania na przyjęcie wynosi ok. 7 – miesięcy. O dokładnym
terminie przyjęcia zostanie Pan(i) poinformowany(a) przez Ordynatora Oddziału.

Ciekawe jakie terminy mają ZUSowe sanatoria…

A pojutrze na kontrolę do szpitalnej poradni neurochirurgicznej. Jak będę
w bojowym nastroju, to może ich spytam, czemu oni nie wysłali mnie ani do
Rept, ani do innego sanatorium… Przecież to szpital powinien mi załatwić,
a nie lekarz orzecznik z ZUS i rehabilitant do którego wysłał mnie lekarz
rodzinny…

Góra poczty

Wczoraj, po powrocie z południowego spacerku, znalazłem w skrzynce awizo na
dwa polecone. Trochę mnie to zaskoczyło, bo jedyna przesyłka, której się spodziewałem,
to nowa książka z Amazon.
Cokolwiek to było, to wczoraj już nie miałem szans odebrać.

Dzisiejszy spacerek więc zahaczył o pocztę. Rzeczywiście czekały tam na mnie dwa polecone.
Jeden ze szczecina, drugi od ZUSu. Pierwszy, jak już się domyśliłem
obserwując siwowego blipa, zawierał
Joggerowe długopisy (Hip-hip hurra!:-D), drugi wezwanie na badania
w celu zbadania zasadności L4 (i to tego, którego do ZUSu nie wysyłałem).

Wracając po spacerze do domu znalazłem w skrytce jeszcze jedno awizo (dla żony),
fakturę za telefon… i książkę! Ze wszystkimi stronami! Oczywiście zaraz doczytałem
wcześniej brakujący fragment. Warto było chociażby dla Appendix a: troubleshooting,
całkiem zabawny ten załącznik. :-D

Z pamiętnika hipochondryka

No to byłem dzisiaj w poradni rehabilitacyjnej. W hucie. Dzisiaj nawet tam
tak strasznie nie śmierdziało, jak dwa tygodnie temu.

Dojechałem po 16-tej, po pod domem korki straszne (na trzy miesiące zamknęli pobliską ważną ulicę),
więc moje miejsce było daleko w kolejce. Z 45 minut czekałem na swoją kolej,
a jak wszedłem do gabinetu, to pani doktor myślała już głównie o tym, jak się
szybko stamtąd urwać (zrozumiałe dla każdego kto musiał po godzinach w pracy
zostać). Mimo to wydała się całkiem sympatyczna.

Pierwsze pytanie było, czy ja już mam skierowanie do Rept. Potem
oburzenie, że nie mam, przecież powinni mi dawno dać, bo miesiącami się
w kolejce czeka. No cóż, przy wyjściu ze szpitala nikt mi żadnego skierowania
nie dał, a na ostatniej wizycie doktor raczył tylko stwierdzić, że powinienem
dostać, ale on mi nie da. Za to ta pani doktór wypisała od ręki i jeszcze
powiedziała, że sama do Rept zawiezie i do kolejki wrzuci, bo tam pracuje.
Super, przynajmniej jakieś załatwianie mi odpada. Ale głupio, że znowu coś
w szpitalu zawalili…

Pani doktór nie podobało się też jak siedzę, bo się opieram tak, że nie
jestem wygięty gdzie trzeba. No cóż, ja już sam nie wiedziałem jak siedzieć,
bo co źródło, to nieco inna informacja (opierać się, nie opierać, siedzieć
prosto, być pochylonym do tyłu). Powiedziałem, że mam zamiar zainwestować
w krzesło i spytałem, czy ona mi coś zasugeruje… Zasugerowała: najtańsze
składane krzesło z Tesco – jak się dupę wciśnie pod oparcie, to
krzesełko wymusi właściwą lordozę… no ma to jakiś sens… ale mnie się
wydaje, że porządne krzesło biurowe powinno jeszcze lepiej
spełnić swoje zadanie… pani doktor miała wyrobione zdanie, więc nie
próbowałem dłużej dyskutować. W każdym razie będę wiedział jak się do tych
lepszych krzeseł przymierzać.

Od lekarki dostałem skierowanie na zabiegi: gimnastykę, laser i pole
magnetyczne. Trochę głupio, że tam fizjoterapia jest generalnie do południa,
a kinezyterapia po południu (tylko trochę się terminy zazębiają) i nie wiem,
czy nie będę musiał dwa razy jeździć. Zobaczymy. Dzisiaj mogłem się tylko
zapisać na gimnastykę. Rehabilitantka urzędująca na sali gimnastycznej okazała
się koleżanką ze szkoły, z równoległej klasy (ja jej nie poznałem, ale ona
syna swojej wychowawczyni skojarzyła). Sympatyczna dziewczyna. Przed
wyznaczeniem ćwiczeń chciała zobaczyć wypis ze szpitala, ale jedyną kopię jaką
miałem przy sobie, zostawiłem u doktorki. Mam donieść następnym razem.
A w piątek dostanę jakiś zestaw tymczasowy.

Jutro jadę tam umówić się na fizjoterapię, ciekawe jakie terminy i godziny
mi tam zaproponują. A potem… potem się zobaczy, czy to w ogóle działa.

Z pamiętnika hipochondryka

Generalnie zdrowieję. Długie i szybkie spacerki nie są dla mnie problemem.
Ból w nodzę czuję, ledwo-ledwo, jedynie gdy sobie o nim przypomnę. Ale zdarzają
się też wpadki. W sobotę źle się zabrałem za podnoszenie laptopa i mój krzyż
zaprotestował, trudno się było chociażby wyprostować (przy wszelkim ruchu ból
mówił stop, ale i tak mniejszy ból niż bywał). Chwilkę poleżałem i o tym
incydencie mogłem zapomnieć. Niestety coś podobnego zdarzyło się i w niedziele
– nie mogłem wstać od świątecznego stołu (pewnie dlatego, że był za
niski i się pewnie nad nim garbiłem). Poza tymi incydentami choróbsko raczej
nie dawało mi w kość. A pozwalałem sobie nawet na delikatne granie na
StepManii (podobno dalej wymiatam, mimo inwalidztwa)…

Na dzisiaj przypadł termin kolejnej wizyty kontrolnej w przyszpitalnej
poradni neurochirurgicznej. Zerwałem się więc skoro świt z łóżka (7:15, a
ostatnio pozwalałem sobie na dłuższe wylegiwanie się) i pojechałem do Bytomia.
Tam okazało się, że mojego lekarza prowadzącego nie ma (fizycznie był, bo go
widziałem, ale podobno po nocnym dyżurze nie mógł już zostać w poradnie
– te nowe przepisy) i przyjmował inny.

Ten doktor wydał się trochę bardziej zainteresowany moim stanem zdrowia.
Nie tylko przepytał, ale i obejrzał, kazał się schylić i dotknąć palcami
podłogi (dowcipniś). Stwierdził, że powinienem iść na rehabilitację, zdziwił
się, że jeszcze żadnego skierowania nie dostałem. W ogóle powiedział, że
krzywy jestem i trzeba mnie naprostować. Zalecił też kąpiele w soli (niech
pan wsypie 3kg soli do wanny…
tu mu przerwałem, bo wanny nie mam). Sam
jednak żadnego skierowania nie wypisał. Do poradni to podobno lekarz
pierwszego kontaktu powinien wypisać, a do sanatorium itp. ten, który mnie
operował (czyli ordynator, ale on przecież wyznaczył mi innego lekarza
prowadzącego). Dostałem tylko receptę na lek rozluźniający (a mam takich
trochę w szafce, zapomniałem się spytać, czy to to samo, ale pewnie tak).

Dostałem też kolejne L4, do 23 kwietnia (bo powinien pan na te zabiegi
chodzić, a nie do pracy
), mimo, że mówiłem, że nie chcę. No cóż, uznam, że
się zgubiło i do ZUSu nie dostarczę. A’propos chorobowego i ZUSu…
dziś listonosz mi przyniósł kolejną ratę: 147zł ;-)

Wychodząc ze szpitala pomyślałem, że czas sobie załatwiać tę
rehabilitację, a skoro już i tak jeżdżę samochodem, to mogę sprawdzić tę
poradnię na drugim końcu Gliwic, co mi neurolog polecała jako
najlepszą. Do tej neurolog dużo zaufania nie mam, ale tam gdzie
dotychczas chodziłem niekoniecznie było najlepiej. Wykombinowałem sobie też,
że może wystarczy jakieś stare skierowanie, które wciąż gdzieś mam. Co prawda
skierowanie było jeszcze sprzed operacji, a więc do czegoś innego, ale
uznałem, że jak i tak lekarz ma mnie badać i zalecać zabiegi, to może każdy
papierek będzie równie dobry… Niestety, w recepcji poradni wyprowadzili mnie
z błędu – potrzebuję nowego skierowania. Mimo to pani zapisała mnie na
wizytę 9 kwietnia, wtedy mam przyjść ze skierowaniem.

Jak już tak dobrze szło, to postanowiłem spróbować od razu załatwić
skierowanie. Zadzwoniłem do swojej przychodni, spytać się, czy przyjmie mnie
jakiś lekarz, ale było zajęte, to pojechałem w ślepo. Moja pani doktor
była, ale przyjmowała już tylko ostatnich, wcześniej zarejestrowanych,
pacjentów (potem pewnie jechała na wizyty domowe). Wyjaśniłem jednak pani w recepcji
co potrzebuję. Pani wydrukowała kupon i napisała na nim co jej podyktowałem,
zaniosła pani doktór do gabinetu do podpisania i mam skierowanie. Całkiem dużo
udało mi się załatwić jednego dnia, a kręgosłup nawet za tę jazdę samochodem
za bardzo się nie mścił.:-)

Homofilia?

Prezydent straszy homoseksualistami, widać naród powinien się tego bać…
A ja co? A ja nic. Nie mogę zrozumieć co w tym takiego strasznego. Co więcej
przejawiam jakieś ciągoty… nie, nie do facetów… do kobiet
o niepoprawnych orientacjach seksualnych…

Jedna czwarta kobiet w moim rosterze lubi dziewczynki (co najmniej,
ankiety nie przeprowadzałem). Swego czasu z pasją oglądałem The L Word (ostatni sezon
jednak marny i ta pasja przeszła), ostatnio bardzo ucieszyło mnie odkrycie
nowego bloga: Grace the spot
(lesbijskiego oczywiście), a po moim ostatnim zakupie na Amazon.com (o tym innym razem), księgarnia
ta proponuje mi głównie lesbijską literaturę…

Czy mnie trzeba leczyć? Czy może od razu odstrzelić, dla dobra
społeczeństwa i wartości chrześcijańskich? ;-)

Wreszcie, moje kalectwo zrekompensowane! ;-)

Odwiedził mnie dziś listonosz. Przyniósł świstek papieru i pieniądze. Moje
chorobowe za półtora miesiąca. Całe 210zł!

I po cholerę ja te zwolnienie brałem? Wcześniej unikałem, ale przed
operacją poradziłem się doradcy z biura rachunkowego. I stwierdził, że warto
brać. W szczegóły nie wnikałem i wziąłem. Tydzień temu na wizycie kontrolnej
też. A to co dostałem ma się nijak nawet do tego czego nie zarobiłem leżąc w
szpitalu, nie mówiąc o całym okresie niezdolności do pracy. Teraz
żałuję, że kolejny kwitek poszedł do ZUSu, bo przecież na zwolnieniu nie mogę
robić nic (poza robieniem przelewów do ZUS itp., bo z tym nie
mogę się spóźnić nawet jakbym umierał)…

Ale czego ja się spodziewałem?…