Internet w Chorwacji

Mamy Internet! 🙂

Wydawało się, że to będzie zadziwiająco proste. ‚All Inclusive Holiday package’ od Hrvatski Telekom/T-Mobile – dwie karty SIM, 30 minut i nieograniczone SMS do Europy, 30MB Internetu, darmowe Wifi. Pomyślałem – nawet jeśli ceny będą trochę zdziercze dla turystów, to przynajmniej przyjazne i w ludzkim języku… ta…

Pierwsza karta aktywowała się bez problemu. Żeby aktywować drugą trzeba było, teoretycznie, kupić doładowanie za 50kn i wysłać SMS „All” pod nr 8989, żeby aktywować to „All Inclusive” za 40kn. Zanim wysłałem tego SMSa telefon zdążył zjeść 12kn. A na SMSa odpowiadał, że nieznany kod. Doładowałem jeszcze 25kn, ale kod dalej nie działał. No to dzwonię na „Free customer support line”… a to gada do mnie po chorwacku… Jakoś doklikałem się do konsultanta… „do you speak English” „yes, of course!” (na tym etapie dla mnie nie było „of course”). Konsultant chyba nie bardzo wiedział co to to „All inclusive”, a zanim mu wytłumaczyłem, to się rozłączyło… Niedługo potem na tą „nieaktywną” kartę przyszedł SMS, że teraz można wysłać „All” na 8989 (w instrukcji dołączonej do karty nic nie było o paru godzinach czekania)…

Po aktywacji przyszedł jeszcze SMS, że można aktywować 100MB za 10kn wybierając opcję „Internet S”. Najpierw sprawdziłem w Internecie na ich stronie, co to ta opcja „Internet S”… Okazuje się, że 150MB za 20kn miesięcznie. No dobra, spróbuję aktywować, chociaż na koncie tylko 19,82kn… okazało się, że dostałem (Ika dostała właściwie) 100MB za 1kn („ostatnia taka aktywacja za tą cenę”). Czeski film to nic przy Chorwackim telekomie 😉

Dwa tygodnie bez opieki

Dwa tygodnie temu, dokładnie to 17 sierpnia po południu, wyjechaliśmy na rodzinne wczasy. To znaczy, że przez dwa tygodnie nie mogłem doglądać moich roślinek w biurze. Nie chciałem też, żeby ktoś mi się kręcił po biurze, a jasnym było, że dwa tygodnie bez podlewania to trochę dla nich za dużo… trzeba było coś wykombinować…

„Patent” z odwróconą butelką wsadzoną w doniczkę sprawdzałem i nie zdawał egzaminu – albo cała woda przelatywała przez doniczkę od razu (butelka bez zakrętki), albo nie leciała wcale (butelka z dziurką). W domu też wypróbowałem urządzenie w postaci ceramicznego stożka wsadzanego w doniczkę, połączonego rurką ze zbiornikiem z wodą, kupione w sklepie ogrodniczym – efekt taki sam jak w przypadku butelki bez zakrętki. Kiedyś w sieci znalazłem jeszcze jedno rozwiązanie, które, wydawało mi się, mogło zadziałać: Self-regulating watering system

Kupiłem więc na Allegro duże kuwety i zacząłem zbierać butelki po wodzie mineralnej – duże (1.5 l) i bardzo duże (5 l). Dzień przed wyjazdem zmontowałem system: ustawiłem kuwety na podłodze, wstawiłem w nie doniczki, podlałem i wlałem do każdej kuwety warstwę wody. W butelkach napełnionych wodą zrobiłem dziurki (dość duże – wcześniej sprawdziłem, że mała niespecjalnie działa) nieco powyżej dna i postawiłem butelki obok doniczek. Dodatkowo połączyłem kuwety ze sobą kawałkami sznurka odciętymi od mopa, kamyczkami dociśniętymi do dna.

System nawadniający

W dzień wyjazdu byłem jeszcze w pracy, to mogłem zobaczyć czy system się uruchomił. Jeden baniaczek i jedna butelka były do połowy puste, reszta wciąż pełna. Poziom wody w kuwetach różnych, ale w żadnej nie było sucho. Sznureczki łączące kuwety wilgotne. Dalekie to było od ideału i mogło znaczyć, że system nie działa, ale mogło być też wynikiem krzywej podłogi i różnej wysokości dziurek w butelkach. Jeśli to to drugie, to „samoregulacja” z czasem powinna załatwić sprawę (po opróżnieniu jednej butelki powinna się zacząć opróżniać druga). Pozostało mi już tylko zaufać tej konstrukcji.

Przygotowując samopodlewanie zauważyłem, że znowu czerwce wróciły… to korzystając z okazji, że i tak w najbliższym czasie nie będę nic z tego jadł, ani siedział w skażonym pokoju, to tuż przed wyjazdem jeszcze spryskałem roślinki pestycydem.

Wakacje się udały – dwa tygodnie miłego szeroko pojętego nic nierobienia.

Pozdrowienia znad morza ;) Krysia na plaży Ptaszek na plaży
Widok z latarni morskiej w Gąskach Zachód słońca Na statku

(więcej w wakacyjnym secie na Flickr)

Wczoraj wieczorem wróciliśmy i dzisiaj rano popędziłem do biura sprawdzić jak się czują moje roślinki. Spodziewałem się wszystkiego – zasuszonych badyli, lub przegniłych roślin. A tu zaskoczenie – papryczki mają się tak, jakby nic się nie stało:

Papryczki i pomidorek po 2 tygodniach bez opieki

Trochę wody było tylko w jednej małej i jednej dużej butelce, w jednej kuwecie wciąż woda stała (w tej, w której na początku było najwięcej – chyba jednak krzywa podłoga). We wszystkich doniczkach było wciąż mokro – jeszcze z tydzień by mogły tak postać. „Cayenne” uginało się pod nowymi owocami, na Tabasco, Twilight i na fuju masa dojrzałych owoców. Tylko Habanero skromnie – dwie nowe zielone papryczki. W każdym razie jestem bardzo zadowolony… i wciąż czeka mnie trudna decyzja, które roślinki przezimować, a których się pozbyć…

Kolory Ostrawy

Pierwszy zagraniczny festiwal mam za sobą. :-) Niby żadna zagranica, skoro już dalej miałem na Coke Live Festival w Krakowie… ale jednak.

Miejsce

Ostrawa, jest w Czechach, ale prawie jak pod domem. Około 80 km, a gdy zimą kupowałem bilety, to liczyłem na to, że będę miał gotową autostradę – od Gliwic, do Ostrawy. W 45 minut byłbym na miejscu, jeśli nie wcześniej… No ale coś z jakimś mostem poszło nie tak i autostrady nie będzie jeszcze przez rok. Pojechałem więc tym odcinkem do Świerklan, a wracałem zupełnie omijając A1 – bez większej różnicy, bo i tak najgorsze to okolice Wodzisławia, które tak, czy siak przejechać trzeba było.

Sam festiwal Colours of Ostrava odbywał się w miejscu zwanym Dolní oblast Vítkovice – to teren dawnego kompleksu górniczo-hutniczego. Wciąż pozostawiono tam dużo pozostałości starych instalacji, co zapewniało niesamowity industrialny klimat.

Colours of Ostrava 2012 Colours of Ostrava 2012 Colours of Ostrava 2012

Niestety, takie miejsce ma i swoje wady. Niewiele było tam trawy, tylko miejscami beton, a w większości żużel. Błoto się nie robiło, ale ciężko na tym usiąść, a i stania, i chodzenia po tym stopy mają dość. Na polu namiotowym trawa była, ale chyba posadzona na takim samym żużlu – ciężko było szpilki od namiotu w to wbić, ja próbując poraniłem sobie ręce (zanim wpadłem na to, że lepiej butem, to już miałem dwa wielkie odciski pęknięte)…

Line-up

Kupiłem bilet na ten festiwal przede wszystkim ze względu na Björk… niestety rozbolało ją gardełko i już wiosną ogłosiła, że w Ostrawie jej nie będzie (to w Gdyni klimat łagodniejszy?)… jednak jak już bilet miałem, to czemu miałbym rezygnować? To cztery dni koncertów, co tam jeden wykonawca…

I było warto. Dużo fajnej muzyki… ale jeśli o mnie chodzi, to raczej nie na głównych scenach. Większość headlinerów zagrała świetnie… ale niekoniecznie to co mnie się podoba. Bobby McFerrin ze swoim zespołem robili cuda tylko za pomocą głosu, The Flaming Lips dali znowu niezłe przedstawienie (chociaż na OFFie chyba byli nieco lepsi), przy paru koncertach można było się pokiwać. Ale przy dwóch głównych scenach na dłużej zatrzymali mnie tylko Goodfellas i Infected Mushroom

Zostałbym na całym koncercie ZAZ, bo dziewczyna rzeczywiście niesamowita… ale chciałem dać też szansę Dánjal na małej scenie… i dobrze, bo szkoda by było tego nie zobaczyć. I w przeciwieństwie do piosenek ZAZ to rozumiałem :-)

Na Alanis Morissette zostałem stanowczo za długo… Wyszedłem z założenia że Gangpol & Mit już widziałem, a Alanis kiedyś „słuchałem” (miałem kasetę) i takiej gwiazdy nie można przegapić… ale koncert IMHO wypadł kiepsko. Może w dwóch utworach, gdy akurat orkiestra siedziała w miarę cicho, a Alanis nie urządzała „karaoke”, to było słychać ten głos i tę muzykę, którą pamiętam… Ale poza tym, to łomot basisty i perkusisty i wokalistka mrucząca coś pod nosem, jedno nie bardzo pasujące do drugiego. Nie wiem, czy zawinił zespół, aranżacja, akustyk czy sama Alanis, ale raczej coś poszło nie tak… a gdybym od razu poszedł na Gangpol & Mit, to wybawiłbym się przez godzinę jak przez te ostatnie 15 minut ich koncertu… i nawet było coś innego niż na OFFie. I dalej nie wiem jakim cudem mi się to podoba 🙂

Zaraz po Gangpol & Mit było kolejne „cudowane dup-dup, które mi się podoba” – tym razem czeskie Midi Lidi. Wyszło trzech gostków, wyglądających trochę nieporządnie, jakby przechodzili tylko obok… ale jak zagrali… któraś godzina trzeciego dnia festiwalu, a nie można było nie tańczyć. Wyszedłem przed końcem tylko, żeby sprawdzić kolejną gwiazdę – Animal Collective, ale i tak zaraz wróciłem przed małą scenę na Acollective (ciekawy zbieg okoliczności, czy organizator zaprosił obie kapele, bo nie wiedział o którą komuś chodzi? ;-)).

Wygląda na to, że sobota była najlepsza, bo trzy akapity jej poświęciłem :-), ale trzeba wspomnieć i pozostałe „odkrycia”. W czwartek – Babalet czeskie dziadki grające Reggae, ale jak! Po prostu mnóstwo pozytywnej energii. W piątek – Sea and Air, GaBlé i Kill The Dandies! (szczególnie to ostatnie). W niedzielę przede wszystkim Sothein – bardzo żałuję, że trafiłem tylko na samą końcówkę. Jak reszta koncertu wyglądała tak samo… ech… no po prostu czad!

Colours of Ostrava 2012 – Sea and Air Colours of Ostrava 2012 – Dánjal Colours of Ostrawa 2012

Polskim towarem eksportowym był tam punk, w wykonaniu zespołu R.U.T.A (którego też wcześniej nie znałem)… no cóż… punk lubię czasem bardziej, czasem mniej, ale rozumienie tekstu niekoniecznie pomaga w odbiorze ;-) – nie było powodu, żeby na tym zostać zamiast sprawdzać co na innych scenach.

Język

Nie oczekiwałem w Czechach problemów językowych – angielski przecież znają wszędzie, a Polak Czecha jak i Czech Polaka jakoś zrozumie i bez innych języków. I rzeczywiście, często bez problemu można się było dogadać po angielsku (ale nie z ochroną, i niekoniecznie przy wszystkich stoiskach festiwalowych), a jak nie, to zwykle wystarczyło mówić po polsku i przyjmować odpowiedź po czesku i jakoś to szło (ale jakoś tak fajniej gdy obie strony mówią tym samym językiem).

Sam festiwal nie był jednak zbytnio przygotowany na zagranicznych gości. Miejscami były informacje po angielsku („prysznic” itp.), ale np. przewodnik festiwalowy był w większości tylko po czesku i zupełnie pomijał opis czeskich wykonawców – więc był niezbyt przydatny dla obcokrajowców. W pewnym momencie trafiłem na jakieś przestawienie, wydawało mi się, że taneczne (jakieś „Dance cośtam” było w opisie)… a tu jakaś baba wyszła na scenę i coś wykrzykiwała po czesku przez 20 minut, kilka razy wychodząc, żeby zaraz potem znowu wrócić… inni Polacy na sali też byli zachwyceni… nic tam „czeski film”… idźcie na czeski balet! ;-). Potem nawet ktoś tańczył i to było nawet niezłe – raczej kabaret niż balet, ale zabawny (kulawa baletnica, dwie ślepe baletnice i chorobliwie nieśmiała baletnica).

Ciężko tylko było przyjąć do wiadomości, że „paresat” to pięćdziesiąt… nawet ciężej niż to, że „čerstvý” to „świeży”.

Jedzenie

Tu nie spodziewałem się rewelacji. U nas każdy festiwal kiełbaskami z grilla stoi – czemu tam by miało być inaczej? Co by mogło tam być, te knedliczki którymi wszyscy straszą? Knedliczków nie widziałem, tylko raz słyszałem, gdy któryś z wykonawców ze sceny „knedliczki knedliczki” krzyczał… Ale oferta gastronomiczna bardzo się różniła od naszej…

Różne Bramboráki, Lángoše i Halušky wyglądały nawet zachęcająco, to zaryzykowałem… i dobre to było! :-) Ze słodkości – trdelniki. Poza tym parzyli tam świetną herbatę (nie to co zwykle u nas – ekspresowa zalana wrzątkiem, albo, co gorsza, przesłodzone coś z wielkiego termosu). Do picia też Kofola, lana do wielorazowych kubków, jak piwo – niestety lanej („ciepowanej”) zabrakło zanim mi przyszło kubka użyć po raz kolejny…

Bramboraki i langosze Colours of Ostrava – Kofola ciepowana ;) Haluški
Trdelniki Trdelnik

Ja tam nie piję, ale alkoholu też było tam dużo, może więcej niż u nas. Bo nie tylko budki z piwem na całym terenie, ale jeszcze winiarnie i różne drink-bary. Ale pijanych, rozrabiających ludzi się praktycznie nie widziało – z tym u nas jest chyba znacznie gorzej.

Inne atrakcje

Oprócz koncertów na terenie festiwalu, był test „festiwal ulicy” – małe koncerciki na ulicach Ostrawy i w centrum handlowym Forum Nova Karolina. I bardzo fajnie grali.

Untitled Colours of Ostrava 2012

Poza koncercikami przed centrum handlowym były też rozstawione „muzyczne stoiska” – sprzedaż i naprawa instrumentów (można było zobaczyć lutnika przy pracy) itp. Był tam też duży namiot, którego zawartość szczególnie mnie zainteresowała – mieli tam konsole Play Station z podłączonymi normalnymi gitarami elektrycznymi. Była tam włączona gra Rocksmith – coś jak „Guitar Hero”, tylko właśnie z prawdziwą gitarą. Pobawiłem się tym trochę i rzeczywiście to coś zupełnie innego niż GH, chyba fajniejsze, a na pewno mające więcej wspólnego z graniem na gitarze. Mnie oczywiście pozwolono grać tylko ze słuchawkami, ale jak ktoś umiał, to mógł grać na głos.

Colours of Ostrava 2012 Colours of Ostrava 2012

Wspomniałem na początku o industrialnych klimatach i pokazałem część żelastwa co tam stało… Ale tego nie trzeba było tylko oglądać z dołu – jeden wielki piec jest udostępniony do zwiedzania. Podczas festiwalu wycieczki wjeżdżały tam non stop, nawet po północy… sam też się tam wybrałem w piątek około południa

Na górę wjeżdża się tą samą drogą, którą wciągane były materiały do produkcji żelaza – ruda, wapień, koks. Tyle, że winda tam teraz jest osobowa. Potem wyżej można było wejść po schodach. Tam zrozumiałem czemu to się nazywa „wielki piec” ;-) Naprawdę robi wrażenie. W różnych miejscach konstrukcji stali przewodnicy i opowiadali turystom co gdzie jest i jak to działało. Z niektórymi można było porozmawiać po angielsku, dwie osoby były w stanie nawet sensownie w tym języku opowiadać. Najdłużej porozmawiałem sobie z pewną panią u wylotu pieca – głównie po angielsku, ale pomagaliśmy sobie też polskim i czeskim. Oprócz metalurgii omówiliśmy też radiową Trójkę i „weczerniczek” 😉

Untitled Untitled Untitled
Untitled Untitled Untitled

Na zdjęciu widać wielki zbiornik gazu – teraz gazu tam nie ma, ale jest wielka sala koncertowa.

Przygoda na bagnach

Ponad miesiąc temu, przy pierwszym „ataku” wiosny, wybrałem się rowerkiem w jedno z moich ulubionych miejsca na takie wycieczki, do Lasu „Dąbrowa”. Jest to częściowo dziki las, nawet w 2008 roku tam rezerwa przyrody wyznaczono (ale już żeby to w jakikolwiek sposób w terenie zaznaczyć nikt nie wpadł). Chciałem obadać jakieś nowe ścieżki, żeby coś nowego na mapę nanieść… ścieżka mi się skończyła, próbowałem „na azymut”, z GPS i mapą na telefonie, do znajomej ścieżki dojechać, ale władowałem się w bagienko. Było fajnie, ale nie taki był plan wycieczki. Wymyśliłem, że te strumyczki i bagienka trzeba też nanieść na mapę, żeby następnym razem się tak nie wpakować. I trzeba to zrobić zanim komary się wyklują…

Potem jakoś albo miałem weekendy zajęte czymś innym, albo znowu się pogoda popsuła i plan mogłem zrealizować dopiero dzisiaj. Wziąłem smartfona, stary telefon z zewnętrznym GPSem na bluetooth, aparat i kalosze i podjechałem samochodem pod las (rowerem po bagnie i chaszczach to nie bardzo, zostawić rower pod lasem też nie bardzo). Tam założyłem kalosze, włączyłem GPSy, przypiąłem stary telefon do kieszeni spodni i ze smartfonem w dłoni poszedłem ścieżką, której jeszcze nie miałem na mapie, gdy doszedłem do znajomej ścieżki i strumyka, poszedłem wzdłuż strumyka zaczynając właściwą misję… po drodze pstrykałem zdjęcia…

Strumyk-bagienko
kwiatki Pajęczyna nad strumykiem

No i pierwsze ups… po którymś zdjęciu aparat, a raczej obiektyw, przestał łapać ostrość. W trybie ręcznym pierścień ostrości chodził jak należy, a auto-focus albo nie kręcił nim wcale, albo z wielkim wysiłkiem, jakby bateria była słaba. Ale bateria, według aparatu, pełna. Nic nie byłem w stanie z tym w środku lasu zrobić, więc na tyle było „poważnego” fotografowania przy okazji tej wycieczki… na szczęście GPSy wciąż działały :-)

Doszedłem strumykiem do przepustu pod drogą i zawróciłem, żeby wrócić do ścieżki. Po drodze coś mnie jednak zatrzymało…

Złapany we wnyki

…przeklęci kłusownicy… Rozbroiłem wnyki rozwiązując wszystkie węzły. Linkę zostawiłem w lesie, bo głupio by było jakby mnie jakiś leśniczy spotkał w lesie szwendającego się ze stalową linką ;-). Pociąć, niestety, nie miałem jej czym.

Wróciłem do ścieżki, a następnie podążyłem strumykiem w drugą stronę. Kawałeczek dalej odchodziła on niego jedna odnoga, to poszedłem wzdłuż niej na brzeg lasu i z powrotem, potem do „głównego” strumyka, w poprzek mostka na „ścieżce edukacyjnej”, dalej przez jakieś straszne bagna (a raczej ich brzegiem, miejscami wydawały się rzeczywiście groźnie, przynajmniej dla moich gumiaków), aż do innego brzegu lasu. Nawet jakieś źródełko po drodze odkryłem.

Bagienko

Już późno się robiło, czas wracać. Wróciłem drugą stroną strumyka do mostku i spojrzałem na zebrane dane w smartfonie… Kiepska dokładność, ale danymi z drugiego telefonu się może do uda poprawić… drugiego telefonu… łapię się za bok, a tam pusto. Zgubiłem telefon!

No fajnie… przecież w tych bagnach i zaroślach nawet nie dam rady znaleźć dokładnie tej drogi, którą przyszedłem. Gdybym zgubił zewnętrzny GPS, a w ręce zostałby mi telefon, to miałbym miejsce zguby na mapie. A mnie został tylko GPS… ale to wciąż coś. GPS ma niebieską diodkę, która się świeci gdy jest połączony przez bluetooth z telefonem i mruga, gdy się rozłączy. Wtedy mrugała. Jakby mi się udało podejść na kilkadziesiąt metrów do telefonu i jakby ten telefon nie był akurat pod wodą czy głęboko w błocie, i jakbym zdołał nie przeoczyć momentu, gdy diodka przestanie migać, to jest jakaś drobna szansa, że telefon się znajdzie… Najgorsze, że nie miałem pojęcia kiedy mogłem go zgubić. Chyba niedawno… może wtedy gdy się trochę zapadłem w błocie? A może wtedy, gdy trochę mi się noga obsunęła, gdy przeskakiwałem strumyk? Ale gdzie to było?

To od mostku znowu przeszedłem się wzdłuż strumyka i bagien na skraj lasu, drugą stroną strumyka z powrotem do mostku. Lampka wciąż mrugała, nic nie leżało w okolicach gdzie się zapadłem (chyba znalazłem to miejsce). No, to w drugą stronę… miejsce gdzie się noga obsunęła – też nic, w strumyku też nie widać, żeby coś leżało… lampka miga. Gdy doszedłem do tej zmapowanej wcześniej odnogi zastanawiałem się, czy po prostu nie pójść do samochodu, który miałem blisko, przecież szukanie tego telefonu to dość beznadziejna sprawa… ale jednak spróbowałem… idę wzdłuż tego strumyczka… i przestało migać! Kawałek dalej… i znowu miga, wracam… miga… kręcę się po okolicy, o znowu nie miga. Ale po tej stronie strumyka nic nie było, a sygnał ciągle się urywał… może to z drugiej strony odbiera, wracałem drugą stroną. Przeskoczyłem strumyk i tam cały czas świeciło… rozglądam się, rozglądam… i…

Znaleziona zguba Znaleziona zguba

Znalazł się! Uff… jednak ja to czasem mam fuksa. :-) Wróciłem do samochodu i do domku. A do OpenStreetMap jutro wprowadzę zebrane dane.

Gwarki

Po letnich festiwalach uznałem, że kiedyś warto byłoby Krysię zabrać na jakiś koncert. Drogie biletowane imprezy odpadały, bo jednak szkoda biletu na dziecko, które może wcale tego nie docenić. Małe, „klubowe” koncerty też, bo tam dla odmiany takie zadymienie papierosowe, że i dorosłemu nie życzę… Pozostały otwarte imprezy plenerowe.

Pierwsze podejście było podczas gliwickiego pikniku militarno-lotniczego. Impreza była fajna… poza koncertem. Jednak Afromental to nie moje klimaty, Krysia też chętnie po pierwszej piosence uciekła.

Żona chce taki na autostradę ;) Dromader zrzuca bombę wodną

Akrobacje lotnicze
Krysia na „Małyszu”

Kolejna okazja nadarzyła się dzisiaj, przy okazji tarnogórskich Gwarków. Mnie najbardziej interesował grający tam dzisiaj Biff którego ostatnio mi usilnie Last.fm poleca. Przed Biffem miały zagrać Mass Kotki – na to zabrać Krysię polecał mi kumpel na Facebooku (i możliwe, że żartował). Wstępne przesłuchanie na YouTube do Mass Kotek nie zachęcały, do Biff już owszem. Krysia też zaaprobowała taki zestaw, to wybraliśmy się tak, żeby na kawałek Kotek zdążyć i Biffa wysłuchać, a potem się zobaczy. Hey już ostatnio widziałem tyle razy, że mi nie zależało i odpadł problem z jakimś wracaniem po nocy.

Koncerty się opóźniły, więc zdążyliśmy wysłuchać Mass Kotek od początku. I warto było, bo na żywo brzmiały dużo lepiej. Biff też nie zawiódł, a przesympatyczna wokalistka Ania miała świetny kontakt z publicznością z rodzinnego miasta. Widać jednak było, że to nie główne atrakcje miejskiego festiwalu – przed sceną było stosunkowo pusto, większe tłumy w uliczkach wokół rynku, gdzie były inne atrakcje (stragany, wesołe miasteczka itp.)

A’propos innych atrakcji. Ustaliliśmy, że po koncercie coś zjemy i pójdziemy się zabawić do „wesołego miasteczka”. Zaproponowałem Krysi jakąś wypaśną karuzelę, widząc, że już ośmiolatki tam wpuszczają (pod warunkiem że mają co najmniej 120cm). Krysia jednak wzgardziła moją propozycją, stwierdzając, że chce na to (sorry za jakość zdjęcia – komórka, już prawie po ciemku):

„Katapulta”

Nie przejąłem się tym na początku, bo przecież takich dzieci na to na pewno nie wpuszczają, ale Krysia stwierdziła, że owszem, pokazała tablicę z informacją, że dozwolone od lat 8 i 130cm… przymierzyliśmy do załączonej miarki i okazało się, że warunki spełnia… Spytałem jeszcze kilka razy, czy jest pewna, ale wyszło na to, że nie uda się wybić jej tego pomysłu z głowy… W kasie też potwierdzili, że „takie dziecko” może, jak ma 8 lat. Tylko, że na to coś musi być para. O to, to nie, ja na to nie wejdę! Ale jakiś pan był bez pary… Krysię więc wystrzelono:

Ja zostałem na dole i mimo to zrobiło mi się niedobrze. Gdy kula w końcu opadła poszedłem ratować dziecko… a Krysia wyszła całkiem zadowolona. Przynajmniej po takie atrakcji już na żaden „dmuchany zamek ze zjeżdżalnią” nie chciała 😉 Kupiliśmy jeszcze prażone migdały dla Iki, wiatraczek dla Krzysia i pojechaliśmy do domku.

OFF Festival

Ostatni weekend spędziłem w Dolinie Trzech Stawów w Katowicach, na OFF Festivalu. To pierwszy tak duży „biletowany” (bo „Woodstoki” to inna bajka) festiwal w moim życiu. I muszę przyznać, że wróciłem bardzo zadowolony. :-D

Od dwóch czy trzech lat się wybierałem na jakiś „duży festiwal”… myślałem o OpenERze, ale jakoś mi się nie udawało. Tym razem ze względów około-finansowych… w końcu uznałem, że 120zł na OFF mnie nie zrujnuje, a może być ciekawie. Co z tego, że większość nazw zespołów z programu imprezy mi nic nie mówiła? Jak ma być „alternatywnie” to powinno się spodobać…

Przygotowanie do festiwalu ułatwił mi RMF uruchamiając „radio OFF Festival” w swoim Mieście Muzyki. Mogłem sobie posłuchać kapel które mają zagrać, poznać wreszcie te nazwy i pozaznaczać sobie w programie co warto obejrzeć. No i utwierdzić się w przekonaniu, że kupienie biletu to był dobry pomysł.

Na początku myślałem, że będę sobie z domu do Katowic jeździć, ale wizja powrotu nad ranem do domu, gdzie i tak nie będzie się jak potem wyspać, nie zachwycała. W końcu zdecydowałem, że co mi tam – rezerwuje miejsce w Miasteczku Festiwalowym. W domu się nawet jeszcze jakiś sprawny namiot znalazł a i jakiś materac udało się odzyskać. Niedobrze wyglądały tylko prognozy pogody… ale uznałem że nie jestem z cukru, a jak jadę samochodem, to mam gdzie schować zapas suchych ubrań itp.

Wyjechałem w piątek około jedenastej, żeby w południe być na miejscu. Niby wcześnie, ale to była dobra decyzja – przed polem namiotowym była wielka kolejka. Zanim rozstawiłem namiot trochę czasu zleciało i sam początek festiwalu i tak mnie ominął. Odbiór muzyki zacząłem więc od Potty Umbrella, bardzo atrakcyjnie.

Potem chyba kręciłem się po okolicy, zajrzałem na The Psychic Paramount – rzeczywiście hałas przedni… potem trochę zajrzałem na Toro Y Moi przez niektórych uważanego za jedną z większych atrakcji festiwalu – nie zachwyciło mnie, jakoś nie moje klimaty, poszedłem więc enty raz na Voo-Voo… Voo-Voo jak Voo-Voo, ale tym razem bez rewelacji.

Znacznie lepiej wypadli Something Like Elvis, kolejny zespół którego nie kojarzyłem, a powinienem. The Horrors słuchałem ze „strefy restauracyjnej” i jakoś nie zaciągnęły mnie te dźwięki pod scenę. Wybrałem się za to na Art Brut (zaznaczony w moich notatkach) i to była bardzo dobra decyzja! Świetny koncert. Że Lenny Valentino trzeba obejrzeć się też douczyłem przed festiwalem i słusznie.

Potem było The Fall. Kolejna legenda której nie kojarzyłem wcześniej, ale próbki na Mieście Muzyki mnie bardzo zachęciły. Koncert, niestety, rozczarował. Wokalista nawalony jak meserszmit, wręcz przeszkadzał reszcie zespołu grać. A wszystkie piosenki wydawały się być na jedno kopyto. Darowałem sobie przed końcem. I zdaje się, że nie tylko ja byłem rozczarowany, chociaż czytałem też opinie, że ten koncert był rewelacyjny.

Kolejna gwiazda pierwszego dnia to Tindersticks… niby „jakieś smuty”… ale bardzo przyjemnie się tego słuchało niewątpliwie jeden z najlepszych koncertów tego dnia. Po Tindersticks na „drugiej głównej scenie” grał Raekwon… rap… zupełnie nie dla mnie, zmęczony już byłem i zastanawiałem się, czy nie wrócić do namiotu… ale zajrzałem jeszcze na Scenę Eksperymentalna…

Tam grał Trans AM i to była najlepsza niespodzianka tego dnia, a może i najlepszy koncert. Facet w podartej siatkowej koszulce krzyczący „are you horny?” kojarzył się na początku z Love Parade… pierwsze dźwięki przypominały mi Kraftwerk. Potem było bardziej rockowo, ale wciąż elektronicznie i energetyczne. Mimo że koncert kończył się o 2:20, to było mi mało.

Na scenę Trójki zajrzałem na chwilę, ale Joker feat. Nomad to już zupełnie nie moje klimaty, a Szelest Spadających Papierków (pewnie i tak by nie zachwyciło) zaczynało się już trochę za późno dla mnie (2:50).

Na Trans AM zakończył się więc dla mnie pierwszy dzień festiwalu. Wypada wspomnieć, że to był deszczowy dzień, trochę lało (burza), więcej siąpiło… bardzo dobrze, że kupiłem sobie na tę okazję w Decathlonie pelerynę przeciwdeszczową. O dziwo kalosze nie okazały się konieczne a normalne buty mi nawet nie przemokły.

Dużo sobie nie pospałem, może z trzy godziny, w kawałkach. Śniadanie kupiłem w pobliskim Realu i początek dnia spędziłem na opierdalaniu się na polu namiotowym – trzeba było odpocząć po piątku i przygotować się na kolejny maraton.

Nie spieszyłem się na pierwsze koncerty – wszystkiego nie da rady obejrzeć (pierwszy dzień pokazał jaka ta zabawa męcząca), a co ciekawego mogłoby być na pierwszym koncercie? No, jednak mogło… i bardzo żałowałem, że zdążyłem tylko na dwie ostatnie piosenki Pauli i Karola. Zauroczyli mnie ci weseli ludzie, Paulę to by się chciało uściskać i wycałować ;-). I na prawdę ślicznie grali. Najbardziej „pozytywny” koncert OFFa, mimo że bez balonów i konfetti.

Manescape nie zachwyciło, potem też niewiele ciekawego się działo (albo mnie ominęło), aż do koncertu zespołu Pustki. To też moje odkrycie przedfestiwalowe z Miasta Muzyki. Nie zawiedli. Po nich Mitch and Mitch – jeden z najlepszych koncertów dnia. Dowcipni muzycy (żarty i słowne i muzyczne), świetny koncert z publicznością i, po prostu, świetna zabawa. Taką kapelę chciałoby się mieć na weselu ;-)

Potem Muchy. Byłem do nich nastawiony jak do Pustek, ale tym razem się rozczarowałem. Rzeczywiście, te kilka piosenek które wcześniej słyszałem wypadło nieźle, ale reszta już nie bardzo. Aptekę sobie odpuściłem, tak bez poważniejszego powodu, grała sobie gdzieś w tle, gdy pożywiałem się za barierkami. Pod scenę przyszedłem na Archie Bronson Outfit… Trzech brodaczy w jakiś „afrykańskich strojach” nieźle dali czadu. Mnie się bardzo podobało. Później Tunng – bardzo sympatycznie było… chociaż jakoś jednocześnie nie zapadło w pamięci.

Na Hey byłem nie dawno (pierwszy koncert promujący nową płytę), ale podobało mi się tak, że chciałem jeszcze raz. Byłem ciekawy, czy zrobią takie samo wejście (które poprzednio bardzo mi się spodobało). I zrobili. I rzeczywiście, lepiej by było jakby Kasia w ogóle nie gadała – większość zespołów na OFFie ograniczała się do grania i to było dobre, tylko niektóre umiały nawiązać taki dobry kontakt z publicznością, że dobrze uzupełniał muzykę.

Kolejną atrakcją drugiego dnia miał być Mew i to kolejna gwiazda która mnie nie zachwyciła. Poszedłem więc do namiotu, gdzie grał Lachowicz i jak dla mnie to było znacznie lepsze.

W końcu przyszedł czas na „gwiazdę wieczoru”, „legendę grunge” – Dinosaur Jr.. I tak jak wcześniej w Internecie, tak i na festiwalu mnie dinozaur nie zachwycił. Ot, kolejna „garażowa kapela”. Zajrzałem też na Radio Dept ale to podobało mi się jeszcze mniej. Bardziej spodobał mi się późniejszy koncert Lali Puna – nie mój ulubiony rodzaj muzyki, ale miło było. I sympatyczna dziewczynka grała i śpiewała. ;-)

Digital Mystikz był na liście „na pewno nie”, więc kręcąc się z dala od sceny Trójki poczekałem jeszcze tylko na Williama Basinskiego… żeby się przekonać, że to jednak nie dla mnie. Pospać wolę w swoim namiocie.

W niedziele, nauczony sobotnim doświadczeniem, przyszedłem już na pierwszy koncert. I słusznie, Let The Boy Decide też zagrali całkiem miło. Potem pokręciłem się między scenami, nie stwierdzając nic ciekawego, ale szybko stwierdzając brak peleryny. Sprawdziła się podczas piątkowych i sobotnich deszczów, a także jako „poddupek” podczas przesiedzianych czy przeleżanych koncertów (ponad 12h nie da się przestać), a teraz okazało się, że ją zgubiłem. Nie podniosłem spod siebie, albo wypadła mi z torby. I najwyraźniej ktoś się nią „zaopiekował”, bo złaziłem teren wzdłuż i wszerz i nie znalazłem. A zdenerwowałem się przy tym i spociłem tak, że musiałem wrócić na pole żeby wziąć kolejny prysznic…

Wróciłem pod koniec koncertu Lao Che który sobie spokojnie odpuściłem, bo niedawno (no, rok temu) ich widziałem. O.S.T.R na liście „unikać”, Bear In Heaven nie zaciekawiło. Tak trafiłem na mikro-koncert Patyczaka/Brudnych Dzieci Sida – niezły punkowy kabaret :-).

Na kolejnym miejscu na liście „do obejrzenia” byli Casiokids. I byli świetni! Bardzo przyjemne elektroniczne brzdąkanie z wokalem jak z Bee Gees.

Następne były Dum Dum Girls – dziewczyn z gitarami nie mogłem sobie odpuścić. Muzycznie niewątpliwie najmniej OFFowe z całości festiwalu – rock and roll klasyczny do bólu, ale w końcu to dziewczyny z gitarami! No cóż, przez niskie instynkty ominęło mnie Shearwater.

Potem zrobiłem sobie przerwę do występu Raveonettes. To jedyna z „wielkich gwiazd” festiwalu którą jakoś kojarzyłem. I nie zawiodłem się. Wtedy też zobaczyłem co to naprawdę jest kobieta wymiatająca na gitarze :-)

Gdy grał Kryzys zrobiłem sobie przerwę na kolację. Muzyka była akurat „do grania w tle”. Zanim Kryzys przestał grać zająłem sobie miejsce (wraz z Barkiem i jego uroczą narzeczoną) pod główną sceną, gdzie miała zagrać główna atrakcja festiwalu, The Flaming Lips

Do koncertu było jeszcze 20 minut, a już się widownia świetnie bawiła. Ekipa ze sceny rzucała balon, który sobie widownia podrzucała, jak wypadł za barierki rozlegało się smutne „uuuuu”, gdy nam go zwrócono, gromkie „jeeee”. Balon znosiło na lewo, więc prawa strona widowni wiele się nie pobawiła… wiec wkrótce setki gardeł wołały „lewa strona! daj balona!”, z oczekiwanym rezultatem. W tym czasie lider zespołu, Wayne Coyne, przechadzał się po scenie (gdzie cały sprzęt był pomarańczowy – wzmacniacze, odsłuchy, statywy mikrofonów), a czasem wystrzelił do nas małym ładunkiem confetti… tak się bawiliśmy jeszcze przed koncertem… a dopiero potem był czad…

Jakby chcieć ten show streścić wyszłoby najpierw były cycki, potem artyści wyszli z cipki, Wayne przetoczył się w plastikowej kuli po publiczności, na brzegach sceny tańczyli ludzie w pomarańczowych kostiumach i wielkie dmuchane maskotki, Wayne przejechał się na niedźwiedziu, w mikrofonie miał kamerę i pomachał wielkimi laserowymi łapami… Głupio. Ale to było piękne. Takiego widowiska jeszcze nigdy nie widziałem i pewnie nie prędko coś podobnego zobaczę. Na początku się zastanawiałem jak to będzie brzmieć, jak w tych warunkach mają oni zapewnić jakość muzyki… ale odniosłem wrażenie, że brzmiało perfekcyjnie – jak na nagraniach których wysłuchałem wcześniej, a może i lepiej. Muzyka plus to widowisko to było naprawdę magiczne przeżycie.

Po występie płonących ust już właściwie można było iść do domu, bo już nic nie mogło zrobić większego wrażenia… ale przecież jeszcze można się trochę pobawić, jak ochłonąłem to zajrzałem na inne sceny. Anti-Pop Consortium to nie dla mnie… hip-hopu nie trawię, chociaż ten i tak brzmiał wyjątkowo dobrze. W końcu trafiłem na Shining… szkoda, że nie na początku ich występu. Świetne mocne granie – połączenie Metalu i Jazzu (jak dla mnie bardziej Metal), ale usłyszałem tylko końcówkę. Darkstar nie zaciekawił i wróciłem pod namiot. Na tym się OFF Festival dla mnie skończył.

Jeszcze parę rzeczy o czym warto wspomnieć:

  • Kolejki do pryszniców na polu. Pierwsze dwie na ponad 100m, trzecia dużo krótsza, a czwartej prawie nie było… jak się człowiek ustawił, tak sobie postał ;-)
  • Rowerki do wynajęcia. Pod bramą festiwalu i pod Miasteczkiem. Zero opłat, tylko podanie danych, kaucja 100zł i można 2h pojeździć. W ten sposób kilka razy skróciłem sobie kurs między namiotem i festiwalem. Rowery trochę dziwne, „miejskie”, za pierwszym razem jechałem szlaczkiem i czułem jakbym nie umiał rowerem jeździć. W każdym razie super, że to było.
  • Samoloty startujące zaraz obok i przelatujące nisko nad festiwalem ku uciesze widzów i wykonawców.
  • Plaża z piasku pod budami z żarciem oraz leżaki, hamaki i inne siedziska rozłożone w różnych miejscach – miło było gdzieś przycupnąć.

Ufff… to chyba tyle ;-) Za rok pewnie też pojadę.

Wakacje z DADĄ

Zeszły tydzień (od niedzieli, do niedzieli) spędziłem w Lubuskiem, w lesie, niedaleko jeziora, gdzie asfaltowe drogi już się skończyły…

Znaki

Z córką pojechaliśmy na „Wakacje z DADĄ”. To takie wczasy z organizowanymi zajęciami („twórczymi” i „sportowymi”) dla dzieci, a wieczorami dla dzieci i rodziców. Odbywało się to w „Domu pod Lipą” w Silnej Nowej. Bez większych luksusów (np. wspólne łazienki), ale bardzo przyjemne miejsce.

Dom Pod Lipą i ten ogród…

Pokoik

Krysia kąpała się z innymi dziećmi w jeziorze (zajęcia „sportowe”), robiła flagę (patrz wyżej), farbowała koszulkę, gotowała krówki itp. Ja w tym czasie sobie wypoczywałem szwendając się po lesie, albo czytając książkę. Na „warsztatach” rodzinnych jednak i ja musiałem się wykazać, robiąc kwiatka z filcu, czy np. taką „kotosienicę” (projekt Paskudy):

Kotosienica

Miałem też okazję spróbować fotografii otworkowej – robienia zdjęć dziurawą puszką zamiast aparatu za parę tysięcy, a potem wywoływanie ich w kabinie prysznicowej „uszczelnionej” czarną folią:

Domek na drzewie

Zdjęć przywiozłem niewiele i raczej z lasu niż z warsztatów… pewnie dlatego, że fotografowanie dzieciarni mnie nie pociąga i trzymałem się z dala dziecięcych warsztatów (zgodnie z zaleceniami organizatorów, zresztą) … Bo tam strasznie dużo tych dzieci było… ale jakoś dałem radę. ;-)

A w lesie zrobiłem, o takie:

Ważka
Dzięcioł

Mrówki

Wycieczka rowerowa do Wisły

Wiosną już trochę pojeździłem na rowerku. Trochę z córką (tak 12-24 km za jednym razem), trochę samemu (20-40 km). W końcu uznałem, że może by pojechać sobie gdzieś dalej… Gdzie? Może do Ustronia, a nawet do Wisły? Jak wrócić? Raczej nie rowerem… pociągiem. O, i nocleg można by na miejscu znaleźć… Plan zaczynał się krystalizować…

Jeszcze w maju naszkicowałem sobie w Vikingu trasę to Skoczowa, licząc że dalej to już jakoś wzdłuż Wisły się pojedzie, kupiłem turystyczną mapę Beskidu Śląskiego do TrekBuddiego, zacząłem kompletować sprzęt: okularki, żeby słonko nie raziło i żeby nie trzeba było wydłubywać sobie tych cholernych komarów z oczu, drugą koszulkę rowerową, jakieś części zapasowe i narzędzia oraz, oczywiście, sakwy. Pojechałem sobie jeszcze do Pławniowic i z powrotem, żeby zobaczyć czy rzeczywiście mam formę i 45 km nie zrobiło na mnie większego wrażenia… no poza potwornym bólem głowy po, pewnie odwodnienie. Innym razem wypróbowałem sakwy (czy da się z tym jeździć) biorąc na wycieczkę z córką, na działkę babci, cztery 1.5l butelki z wodą. Dało się jeździć. Pozostało poczekać na jakiś odpowiedni termin – z pogodą i bez innych planów…

Odpowiedni termin nastał z początkiem wakacji. Zrobiło się wreszcie ciepło, Krysia w sobotę pojechała z babcią na północ… to ja w niedzielę rano wyruszyłem. Plan minimum: dojechać do Skoczowa i tam znaleźć nocleg. Plan maksimum: dojechać do Wisły. Liczyłem na Ustroń.

Najpierw jechałem wypróbowaną już trasą z Gliwic do Nieborowic (czerwony szlak rowerowy na Rudy). Tam na sprawdzoną, ale dotychczas tylko samochodem, trasę do Żor. Do Stanowic bez niespodzianek, potem owszem: droga zamknięta z powodu budowy autostrady. Myślę sobie – z rowerem jakoś przejadę. Niestety, dojechałem do budowy i nie wyglądało zachęcająco. Jednak odbiegała jakaś droga w prawo… sprawdziłem na mapce w telefonie, że tam gdzieś dalej jest jakiś szlak rowerowy we właściwym kierunku. Przejechałem przez jakąś wioskę do tego szlaku, a szlakiem znowu na budowę. Ten fragment budowy jednak okazał się dużo bardziej przejezdny, z czego najwyraźniej okoliczni mieszkańcy korzystali (mimo zakazu). Jeden nawet na moich oczach władował się w drzewo, próbując ominąć szlaban ;-) Dojechałem więc do Szczejkowic i byłem znowu na zaplanowanej trasie.

Do Żor to już była prosta droga. Przez Żory wyznaczyłem sobie trasę w Vikingu według OpenStreetMap. I bardzo dobrze się sprawdziła ta trasa. Musiałem co prawda co chwilę na ten telefon zaglądać, gdzie skręcić, ale raz-dwa i byłem za miastem. W polu pod Krzyżowicami, pod brzózką, zrobiłem sobie przerwę. To była mniej-więcej połowa drogi. Zjadłem, popiłem i pojechałem dalej.

Jadąc dalej zaplanowaną trasą, z drobnymi błędami (czasem mapa z GPSem nie dawały jednoznacznej odpowiedzi gdzie mam skręcić i kilka razy musiałem się kawałek wrócić) dotarłem, za Pawłowicamie, do DK 81. Teraz, z jednej strony, jechało się super tym równym asfaltem, prostą drogą… z drugiej pędzące obok auta i motocykle były trochę wkurzające. Na tej drodze też zdarzyła mi się mała awaria — łańcuch wpadł między przednie zębatki i musiałem się trochę nagimnastykować, żeby go wyciągnąć, ale się udało. Dojechałem do Ochab, tam oczywiście obfociłem koniki dla Iki. Chwilę potem dotarłem do Wisły. Rzeki Wisły, na razie.

Konie, w Ochabach
Wisła, w Ochabach

Po drugiej stronie kładki była już piękna wyasfaltowana dróżka wzdłuż Wisły, z oznaczonymi szlakami rowerowymi. W szczególności biegnie tamtędy Wiślana Trasa Rowerowa. Plan był taki, żeby tą WTR jechać dalej, do Ustronia lub do Wisły (wersję minimum już odrzuciłem). Plan dobry, ale z wyasfaltowanej dróżki zrobiła się dróżka ziemna, a potem wąska ścieżka. Znaków WTR też od jakiegoś czasu już nie widziałem, stało się jasne, że gdzieś mi „uciekła”. Zerknąłem na mapę i stało się jasne – w Skoczowie nie przejechałem na drugą stronę rzeki, tam gdzie miałem przejechać. Wiedziałem, że szlak przechodzi na drugą stronę, ale właściwe miejsce przeoczyłem.

Co gorsze, ścieżka doprowadziła mnie do ujścia Brennicy i dalej szła w górę tej rzeczki. A ja nie chciałem do Brennej. Widziałem rowerzystów po drugiej stronie Wisły, a mapa po tej stronie żadnej drogi nie pokazywała. Postanowiłem przeprawić się w bród. Przejechałem rowerem przez Brennicę, zdjąłem sakwy, przeniosłem sakwy przez Wisłę, wróciłem po rower i też go przeniosłem. W ten sposób znowu byłem na Wiślanej Trasie Rowerowej. :-)

Dalej, lewym brzegiem Wisły dojechałem do Ustronia. I stwierdziłem, że nie muszę szukać noclegu, wystarczy że coś zjem i mogę jechać dalej. Zjadłem więc „placki z gulaszem” i pojechałem dalej ścieżką rowerową. Znowu się zrobiła z tego droga ziemna w pewnym momencie, ale uznałem, że tak ma być… do momentu gdy dojechałem do ślicznej, wiszącej kładki nad Wisłą, już w Wiśle. Mój szlak przychodził z drugiej strony rzeki. No tak, miałem Wisłę przekroczyć w Ustroniu-Polanie (tak mapa twierdzi). Albo ja jestem ślepy, albo oznakowanie szlaku kiepskie…

W Wiśle już się szlakiem bardzo nie przejmowałem, tylko pojechałem ulicą do centrum. Czas było sobie noclegu poszukać i zorientować się w kolejowym połączeniu do domu. Gdy dojechałem do centrum na liczniku było 94 km… przez chwilę pomyślałem, czy by nie dobić do setki, ale uznałem, że wolę znaleźć nocleg, póki mam jeszcze jakieś siły. Pooglądałem tamtejsze kwatery, wybrałem „Willę”, która mi się najbardziej spodobała z wierzchu i spytałem o nocleg. Był, to tam się zatrzymałem.

Rower pozwolili mi zamknąć w jakieś kanciapie, zamykanej na zamek szyfrowy. Wykąpałem się, przebrałem i poszedłem na miasto. Na stacji kupiłem bilet do domu (ze stacji Wisła Głębce), połaziłem po uzdrowisku, na kolację zjadłem pizzę i wróciłem do pokoju.

W poniedziałek rano czułem, że jeszcze na rower jestem w stanie wsiąść. Super. Zjadłem jakieś śniadanko i pojechałem dalej Wiślaną Trasą Rowerową. Plan był taki: jechać w górę i może przez Przełęcz Kubalonka zjechać do Wisły Głębce na pociąg do domu. Jak daleko nie zajadę, to zawsze mogę zjechać w dół do jakiejś stacji na pociąg.

Tym razem starałem się dokładnie pilnować szlaku i tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że jest oznaczony beznadziejnie. Nie zgubiłem go, bo wiedziałem którędy idzie (z mapy). Dojechałem do końca Trasy, do Jeziora Czerniańskiego. Na szczęście tego dnia już nie było takiego upału jak w niedziele, bo chyba nie dałbym rady na tych podjazdach. Ale przez ten brak słońca zdjęcia kiepsko wychodziły (ale czy z mojej komórki wycisnąłbym dużo więcej?).

Jezioro Czerniańskie

Do jeziorka nie było tak źle, to jadę dalej… Dojechałem do rezydencji Prezydenta RP (że jestem blisko poznałem po kamerach – śmiesznie takie kamery w lesie wyglądają). Ładne domki… w sumie mógłbym i tam przenocować (a co, stać mnie! ;-)), ale dzień wcześniej bym tam nie wjechał. I ten wjazd dał mi trochę w kość, a powyżej Zameczku było jeszcze gorzej… W końcu jakoś wjechałem na Przełęcz Szarcula. Do pociągu jeszcze trochę czasu było, na stację tylko w dół, to postanowiłem podjechać jeszcze trochę wyżej i „zdobyć jakiś szczyt”. Najłatwiejszym celem (bo nie bardzo pod górkę i dalej asfaltem) wydawało się coś, co na mojej mapce nazywa się „Beskidek” (chociaż inne źródła twierdzą, że Beskidek jest gdzie indziej). Trochę mi się TrekBuddy zaciął i pojechałem troszkę dalej, do schroniska Stecówka. Tam za łączką były jakieś śliczne widoczki, ale gdy chciałem podejść, jakiś facet mnie zatrzymał. „Schronisko zamknięte, kręcą tu film, nie wolno wchodzić”. No trudno.

Rzeczywiście, tłum pod kościółkiem i odgłosy z tamtej strony jakieś niezwykłe. No i ta masa autobusów pod schroniskiem. Podjechałem i przeczytałem na jednym „Ekipa filmowa. Och Karol 2”. O, nawet słyszałem o takim filmie i chętnie obejrzę, gdy już będzie. Wróciłem na ten swój „Beskidek”. Potem w dół, z powrotem do przełęczy Szarcula. O, fajnie się tak zjeżdża! Tylko, jak mam tak zjechać do Głębców, to dziesięć minut i będzie po wszystkim… a do pociągu z dwie godziny jeszcze…

Zerknąłem na żółty szlak idący błotną drogą do góry… A może by i Kubalonkę zdobyć? Nie wszystko musi być asfaltem. To pojechałem tym żółtym szlakiem. Ciężko było, szczególnie te sakwy nie ułatwiały sprawy, chwilami rower po prostu prowadziłem, ale na szczyt się wdrapałem. Warto było – 830 m n.p.m. i widok na Wisłę. A potem zjazd w dół, dalej żółtym szlakiem.

Widok z Kubalonki

Najpierw „kamienisto-błotnista droga” zamieniła się w wąską ścieżkę, ale zjeżdżało się fajnie. Ciekawiej niż asfaltem. :-). Szlak dotarł do jakiejś drogi, żeby znowu odbić w dół. Pojechałem kawałek, ale wróciłem się na tę drogę – wąska ścieżka z luźnych dużych kamieni, to trochę za duży hardcore dla mnie… postanowiłem zjechać jednak tą drogą… Asfalt się szybko skończył, przez chwilę była idąca w dół „zwykła polna droga”, dalej już utwardzona za pomocą takich betonowych płyt z dziurami. Dziury nie były problemem, bo wypełnione ziemią… ale nachylenie drogi. Kto po czymś takim wjeżdża na górę?! Zjeżdżałem powoli, kurczowo trzymając kierownicę i hamulce, cały czas bojąc się, że te sakwy za mną (a właściwie nade mną) zaraz przelecą mi nad głową, a ja z rowerem sturlam się kilkadziesiąt metrów w dół… jednak zjechałem bez upadku. Tylko ręce trochę bolały…

Gdy te atrakcje się skończyły byłem już w Głębcach. Podjechałem do „Zajazdu Głębce” i spytałem, czy można tam wziąć prysznic… pani trochę na początku kręciła nosem, ale w końcu coś załatwiła. Wykąpałem się, przebrałem, zjadłem obiadek (specjalność zakładu – „Świński Zad” – pyszne było) i pojechałem na stację. Pociąg już stał, 15 minut do odjazdu. Około trzy i pół godziny później (pociągi się spóźniały) byłem już w domku.

Podsumowując… 95 km z Gliwic do Wisły, potem jeszcze trochę po górach. Wszystko z ciężkimi sakwami, na niekoniecznie idealnym do tego rowerze. Chyba całkiem nieźle jak na kogoś, kto prawie całe życie spędza przed komputerem :-)

Całą trasę „nagrałem” swoim GPSem i powoli zacząłem uzupełniać OpenStreetMap tymi danymi… drobiazgi i niedokładnie, ale zawsze coś…

Na lodzie

Tydzień temu w sobotę wybrałem się na basen. Otworzyli ostatnio nowy w Gliwicach, a do końca lutego jest promocja: pierwsza godzina za 3zł. Basen całkiem przyzwoity, do tego nie było tłumów… ale ja nie o tym…

Wychodząc z basenu, który powstał na gliwickim „Kąpielisku Leśnym”, zauważyłem, że tam dzieje się coś jeszcze. W niecce letniego kąpieliska działało małe sztuczne lodowisko. Obejrzałem cennik (4 zł dorosły, 2 zł dzecko), zajrzałem do wypożyczalni łyżew i uznałem, że chyba warto spróbować się tam z Krysią wybrać.

Krysia nigdy wcześniej na łyżwach nie jeździła, ale spodobał jej się ten pomysł. Bałem się, że będzie jak przy nauce jazdy na rowerze, czy próbach jazdy na nartach – najpierw wielkie ambicje (do pierwszej próby), a potem tylko ryk, że ona nie umie, że to za trudne i że ona nie chce. Mimo to, w niedziele wieczorem wybraliśmy się na to lodowisko.

Wypożyczyliśmy łyżwy. Udało się jakoś zejść po gumowej macie do lodowiska – bez wielkiego marudzenia, mimo jednego upadku. Po drodze pan z obsługi uprzedził, żeby „nie jeździć po tym mokrym, bo po ciepłym dniu lód im popękał i pospoinowali, ale jeszcze nie zamarzło”. Rzeczywiście, na lodzie były dwie mokre szczeliny, które trzeba było omijać. Poza tym całkiem ok.

Jak można było się spodziewać, Krysia prawie cały czas trzymała się bandy. Ja sobie jeździłem w kółko swoim tempem co jakiś czas sprawdzając co u niej, ewentualnie dając jakieś rady. Troszkę pojeździliśmy też za rękę. Pod koniec Krysia już potrafiła się trochę przemieszczać z dala od bandy. Bardziej to wyglądało jak bieganie niż jeżdżenie, ale zawsze coś. :-)

Kolejny raz wybraliśmy się w środę (Krysia chciała jeszcze „podczas ferii”), tym razem na „Taflę”. Od mojej ostatniej wizyty na Tafli trochę się tam zmieniło. Przede wszystkim lodowisko zostało zadaszone. Ludzi też więcej niż na Leśnym, ale że lodowisko większe to ostatecznie nie robiło to różnicy. Gdy wypożyczyłem łyżwy, to pierwsze co mi przyszło do głowy, to to, czy przypadkiem nie są to te same, co wypożyczałem 10 lat temu. Na nowe nie wyglądały i nosiły wyraźne ślady zużycia. Wiązane były zielonym sznurkiem (oryginalnych sznurowadeł już raczej nawet nie pamiętały). O dziwo, okazały się wygodniejsze niż te „nowoczesne” z Leśnego.

Krysia też zauważyła różnice w sprzęcie. Podobno bardziej się ślizgały. Chyba po prostu były lepiej naostrzone. Na początku jej trochę noga latała, ale poprawiłem jej sznurowanie i podobno jeździło się jej dużo lepiej.

Tym razem córka już nie trzymała się kurczowo bandy. Gdy zmienił się kierunek jazdy to wręcz na środek lodowiska ją znosiło. Było widać, że już na łyżwach czuje się całkiem pewnie. Także po tym, że co chwile się wywracała i jeździła z mokrym tyłkiem :-). Bardzo jej się podobało.

Dzisiaj więc też się wybraliśmy. Trochę się bałem, że mi zaszkodzi, bo chyba lekko przeziębiony jestem, ale przecież obiecałem dziecku. No i niespecjalnie chciało mi się cały dzień w domu siedzieć.

Tym razem trafiły mi się mniej wygodne łyżwy… aż się zastanawiam, czy sobie po prostu własnych nie kupić. Krysi się podobało jak poprzednio. Widać, że dalej robi postępy, mimo zupełnego samouctwa. Spotkała tam koleżankę z klasy, która chyba była na łyżwach pierwszy raz. Krysia mogła więc trochę poszpanować. Tak jak za pierwszym razem ja co okrążenie sprawdzałem co u Krysi i chwilę z nią się bawiłem, tak teraz ona z tą swoją koleżanką.

Lodowisko jest cało roczne… może rzeczywiście warto w swoje łyżwy zainwestować (szczególnie, że teraz są wyprzedaże zimowego sprzętu) i się tam regularnie wybierać? Z drugiej strony… wkrótce będzie pogada na rower itp., czy lodowisko wciąż będzie atrakcją? Czy się za dwie kolejne wizyty znudzi?