Nowa zabawka: Samsung SCX-4300

W poprzednim biurze miałem drukarkę i skaner. Tyle, że drukarka tylko stała i kurzyła się w kącie właściwie odkąd się tam wprowadziłem – tusz był zaschnięty, a kupowanie nowego sensu większego nie miało: kosztowałby tyle co nowa drukarka i zasechłby parę tygodni po pierwszym wydruku – rzadko potrzebuję coś wydrukować. Poza tym to był właściwie antyk, miała ponad dziesięć lat i problemy chociażby z pobieraniem kartek.

Ze skanerem sprawa wyglądała nieco lepiej. Też antyk (w podobnym wieku), na SCSI z nietypowym złączem (przy pomocy lutownicy, starej taśmy SCSI, odpowiedniej wtyczki i lutownicy udało mi się to podłączyć do współczesnego kontrolera), ale działa. No może nie za pierwszym razem po uruchomieniu, ale jak się go wyłączyło i włączyło to nawet dało się coś poprawnie zeskanować.

Nie chciało mi się tego złomu zabierać ze sobą przy przeprowadzce. Zadzwoniłem więc do firmy utylizacyjnej, żeby oni to zabrali. Dorzuciłem przy okazji z trzy stare karty muzyczne, dwie graficzne, parę płyt głównych, z trzy karty TokenRing i co tam jeszcze mi się w biurze czy domu walało.

Jak już wspominałem nie potrzebuję dużo drukować. Skanować też nie. Ale dość już miałem proszenia się za każdym razem gdy jednak trzeba było coś wydrukować, albo biegania z dokumentami do punktu Xero (a raczej do pani Reni z biura inżynierskiego na tym samym piętrze), gdy mi jakaś kopia była potrzebna. Postanowiłem więc sobie kupić urządzenie wielofunkcyjne.

Urządzenia wielofunkcyjne można teraz kupić za mniej niż 300zł. Ale to atramentówki. Teoretycznie opłacalne przy małym przerobie. Ale nie tak małym, jak u mnie. Nie chciałem ryzykować, że mi tusz zaschnie, więc wolałem urządzenie z drukarką laserową. Na kolorze mi tak nie zależy.

Planowałem pójść do centrum handlowego, do sklepu Vobis i tam coś kupić. Taki sprzęt wolę kupić w normalnym pobliskim sklepie. Na stronach Vobis.pl wypatrzyłem najtańsze tam laserowe urządzenie wielofunkcyjne: Samsung SCX-4300. Może nie jest to marka znana z drukarek, ale recenzje w sieci nie zniechęcały, a do tego producent przyznawał się do wsparcia dla Linuksa. W przypadku innych tanich drukarek nie tak łatwo o taki luksus, a bezpośredniej obsłudze PostScript, PCL, czy PDF w tanim urządzeniu można raczej zapomnieć. Postanowiłem, że to właśnie sobie kupię.

Jakoś jednak do sklepu Vobisa było mi nie po drodze. Poza tym, musiałbym to sobie przywieźć do biura… może by więc kupić przez Internet? Vobis.pl okazał się bardzo przyjemnym sklepem internetowym, a ceny nie były tam gorsze niż na Allegro. Zamówiłem więc we wtorek wieczorem drukarkę, papier i kabelek wprost do biura.

Jeszcze w środę, zanim paczka przyszła, zainstalowałem sobie Unified Linux Driver ze strony producenta – niecierpliwy jestem. Instalacja przeszła gładko, urządzenia oczywiście oprogramowanie nie wykryło, ale pozwoliło skonfigurować ręcznie. Nie sądziłem, że to może być takie proste, spodziewałem się problemów później.

Wczoraj kurier przyniósł pudło. Urządzenie okazało się zaskakująco duże, ale całkiem ładne. Pozwoliłem drukarce spokojnie się ogrzać do temperatury pokojowej i dopiero wtedy podłączyłem. Najpierw próba kopiowania – bez użycia komputera. I bez żadnych problemów. Ha, mam wreszcie własną kserokopiarkę! :-)

Potem z komputera. Włączam ten Configurator od Samsunga, wybieram drukarkę, klikam drukuj stronę testową… i drukuje. Bez żadnej dodatkowej konfiguracji. Standardowa strona testowa CUPS. Sprawdziłem jeszcze w OpenOffice – widzi drukarkę, drukuje. Zero problemów.

Pozostał skaner. Wybieram zakładkę skanery w Configuratorze. Nic tam nie ma. Aaa… bo jeszcze się coś drukuję. Po chwili robię to samo i jest skaner. Klikam Properties… i pojawia się GUI do skanowania. Działa, jedyny drobny problem, to że na podglądzie skanu czarno-białej kartki widać jakieś kolory (trochę mnie to zaskoczyło, aż sprawdziłem, czy strona testowa, którą próbowałem zeskanować, nie wydrukowała się w kolorze), ale to tylko podgląd. Skan wyszedł poprawni. Sprawdziłem też skanowanie z poziomu GIMPa z XSane – też żadnych problemów.

Jedyne z czym, moim zdaniem, trochę przedobrzyli, to zamiana standardowego CUPSowego /usr/bin/lpr na symlink do ich interaktywnego odpowiednika. Rozumiem, że to miało poprawić user experience w przypadku programów nie używających cups, tylko wołających lpr, ale sprawiało, że standardowe nieinteraktywne polecenie wymagało uwagi użytkownika i, co więcej, działającej sesji X11. Proste rm /usr/bin/lpr; mv /usr/bin/lpr{.orig,} rozwiązało sprawę.

Zajrzałem na płytkę dostarczoną przez producenta: była tam instrukcja w wielu językach i ten UnifiedLinuxDriver. Windowsy i Maki najwyraźniej biorą sterowniki z innego źródła, pewnie z samej drukarki. Obsługa drukarki pod Linuksem jest także opisana w instrukcji.

Ostatni test zleciła mi żona: dała mi linka do kolorowanek z Garfieldem dla naszej córki. Ponad 100 plików GIF. Oczywiście uparłem, się, że załatwię to jakimś skryptem z ImageMagick, na co straciłem sporo czasu. Ale wydrukowałem, na 27 stronach, cztery obrazki na stronę.

Podsumowując: na razie jestem bardzo zadowolony z zakupu, a wsparcie dla Linuksa mnie miło zaskoczyło. Z żadną inną drukarką, czy skanerem jakie miałem okazje konfigurować w Linuksie, nie było mi tak łatwo. Oczywiście, mogłem mieć trochę szczęścia z tym, co aktualnie miałem zainstalowane, ale producent najwyraźniej też się postarał.

Przeprowadzka

W budynku, w którym dotychczas miałem biuro, kiepsko grzali (podobno z dwóch został jeden sprawny kocioł). Czasem, gdy przychodziłem do pracy, termometr na biurku wskazywał około 15°C. Za mało, żeby dało się pracować przy komputerze. Na tę okazję miałem już przygotowany grzejnik. Ale nie tylko ja. Do tego instalacja elektryczna w tym budynku jest chyba w gorszym stanie niż grzewcza… Tak więc, w taki chłodny dzień, około południa wysiadał prąd. UPSa oczywiście też już zdążyłem sobie sprawić, ale niewiele to dawało — UPS starczał na jakieś 40 minut, a zasilanie często wracało dopiero następnego dnia…

Pod koniec grudnia, przy chyba siódmej podobnej awarii, uznałem że dosyć tego i na początku stycznia zacząłem się rozglądać za nowym biurem. Wolne lokale, nieco większe od starego biura, znalazły się w budynku laboratoryjnym pobliskiego Instytutu. Gdy upewniłem się, że mnie na to stać (w końcu więcej tych metrów kwadratowych, a cena za metr minimalnie mniejsza) i że będę tam miał Internet, zdecydowałem się obejrzeć co mają do zaoferowania. Pierwszy pokazany mi pokój był jeszcze bardziej obskurny niż stare biuro. Co najmniej malowanie by się tam przydało. Jednak kolejne pomieszczenia wyglądały coraz lepiej. Aż trafiłem do pokoju 515. Na ścianach ładna tapeta, na podłodze całkiem dobra wykładzina. Jedna ściana zabudowana szafkami. I jeszcze pokój przedzielony ścianką, dzięki czemu mam tam jeszcze taki przedsionek (tato się śmiał potem, że to poczekalnia dla tych tłumów klientów). No po prostu full-wypas i wciąż finansowo w moim zasięgu.

Mógłbym się od razu wprowadzać, ale Instytut to firma państwowa i musi być przetarg. Chętnych więcej nie ma, więc wystarczyło zaoferować cenę wywoławczą, żeby być pewnym wygranej, jednak na rozstrzygnięcie trzeba było poczekać do dwudziestego. Zdecydowałem się i złożyłem kopertę z ofertą.

Pozostał jeszcze jeden problem: umowa najmu na stare biuro przewidywała trzymiesięczny okres wypowiedzenia. Miałem zamiar wynieść się od razu, a płacić za trzy miesiące gdy mnie tam nie będzie nie chciałem. Żeby nie było zbyt prosto, to budynkiem zarządza syndyk, z którym podobno ciężko się skontaktować, a czasu do końca miesiąca niewiele. Skonsultowałem się z pewnym prawnikiem, a ten poradził, żeby wysłać do syndyka pismo z prośbą o rozwiązanie umowy za porozumieniem stron i jeszcze dodać, że brak odpowiedzi w ustalonym terminie (10 dni) uznam za odpowiedź pozytywną. Tak też zrobiłem. W piśmie napisałem też co mi nie pasowało, więc właściwie to było jak reklamacja. Żadna pisemna odpowiedź nie przyszła do dzisiaj.

W końcu nadszedł dwudziesty stycznia. Dwudziestego pierwszego zadzwoniłem do Instytutu z pytaniem jak tam mój przetarg… nijak – przewodnicząca komisji chora, rozstrzygnięcie będzie dnia następnego, sekretarka się ze mną skontaktuje, „ale innych ofert nie było, więc ma Pan to biuro”.

Następnego dnia, w czwartek, nikt się nie skontaktował. Zadzwoniłem w piątek i dowiedziałem się, że komisja dalej chora, ale jak chcę, to mogę się wprowadzać. Poszedłem tam, pogadałem z komendantem straży, odebrałem klucz i obejrzałem sobie biuro raz jeszcze. Następnie poszedłem do starego biura i zacząłem się pakować. Na poniedziałek po południu zamówiłem sobie transport. Trochę popakowałem w weekend, a resztę w poniedziałek.

Żeby było śmieszniej, to tydzień wcześniej się pochorowałem, w poprzedni poniedziałek miałem 39°C stopni gorączki, a plany przeprowadzki niespecjalnie się podobały mojemu lekarzowi. Ten tydzień przeleżałem w łóżku, ale do końca wyleczyć się nie zdążyłem. Mimo to miałem zamiar do końca miesiąca przeprowadzkę dokończyć.

Gdzieś w tym czasie (nie pamiętam, czy piątek, czy poniedziałek), ku mojemu zaskoczeniu, zadzwonił syndyk. Powiedział, że pismo dotarło, ale nie byli w stanie odpowiedzieć o czasie, bo dotarło po dwunastu daniach (polecony priorytet). Powiedział, że na taki tryb rozwiązania umowy się zgadzają, wyślą pisemną odpowiedź (wciąż jeszcze nie dotarła), a ja po prostu mam zdać pokój przed końcem miesiąca.

W poniedziałek gdy już wszystko spakowałem pozostało mi poczekać na transport. Kierowca i tato (dzięki!) pomogli mi przenieść najcięższe rzeczy (przede wszystkim biurka i UPS), ja ponosiłem te mniejsze. W starym biurze zostawiłem wciąż podłączone komputery (żebym mógł pracować z domu dopóki nie będę miał netu w nowej lokalizacji) i parę pudeł.

Przez kolejne dni do południa zajmowałem się dzieckiem (nie dość, ze ja chory i Krysia chora, do dziadkowie też i musiała zostać w domu), a potem sprzątaniem i rozpakowywaniem w nowym biurze. W czwartek Krysia poszła już do przedszkola, to mogłem już od rana się urządzać w nowym biurze. Przez ten tydzień więc umyłem okno (okazało się strasznie brudne) i szafki (masakra: pół centymetrowa warstwa kurzu i gruzu), rozpakowałem rzeczy, przyniosłem resztę ze starego biura, porobiłem zakupy (nowe pieczątki, jakieś kabelki, zaciskarkę) itp. Bardzo męczący był to tydzień.

Najbardziej czekałem aż będę miał tam Internet. W końcu w piątek, po szesnastej dotarli do mnie tamtejsi informatycy i udało się to uruchomić. Łącze bardzo fajne, ale niestety wylądowałem za korporacyjnym firewallem Instytutu. Co prawda, administrator otworzył wszystkie porty o które prosiłem, ale zamiast oczekiwanych trzech publicznych adresów IP dostałem tylko jeden, a sam firewall pewnie sprawi jeszcze jakieś problemy.

Właściwie mogę już pracować w nowym biurze. Zostało mi jeszcze połazić po urzędach, uaktualnić moje dane w banku i u operatora telefonii komórkowej no i dostać wreszcie tę umowę najmu, szczególnie, że bez tego w Urzędzie Skarbowym nowego adresu nie przyjmą. A potem może wreszcie wrócę do poprzedniego tempa, trochę odpocznę i wykuruję się do końca.

A oto fotki nowego lokum:

Biurowiec, widok od ul. Sobieskiego
W nowym biurze

Z pamiętnika hipochondryka

Siedzę sobie w pracy, a tu komórka dzwoni. Numer zastrzeżony.
Odbieram…

Witam. Pan K…..? Dzwonię z ośrodka rehabilitacji w Reptach. Proszę się
zgłosić w czwartek do przyjęcia…

WTF?! No wiem, że jeszcze w tym roku mam tam trafić na rehabilitację, ale
spodziewałem się raczej terminu w listopadzie lub grudniu… i informacji
o dokładnym terminie tak z dwutygodniowym wyprzedzeniem. Fajnie, że mogą mnie
już przyjąć… ale przecież nie mogę nagle klientowi i rodzince oświadczyć, że
pojutrze znikam na dwa-trzy tygodnie (zapomniałem się dopytać ile to
trwa)…

Wytłumaczyłem pani, że teraz raczej nie dam rady. Zadzwonią znowu gdzieś w
październiku (nie wiadomo dokładnie kiedy), prawdopodobnie z takim samym
wyprzedzeniem. No, ale teraz wiem czego się spodziewać…

Pranie

Plecak, z którym chodzę do pracy, na wycieczki i właściwie wszędzie, gdzie
kieszenie mogą mi nie starczyć do noszenia całego bajzlu, był już trochę
brudny
. Jakiś czas temu wraz z żoną uznałem, że trzeba by go albo wyprać,
albo kupić nowy. Postanowiliśmy zacząć od pierwszej, tańszej opcji. No więc parę dni temu
żonka mi plecak wyprała…

Do prania trzeba było oczywiście plecak opróżnić, o czym żonka najwyraźniej
pamiętała, bo w rogu pokoju pojawiła się kupka z dawną zawartością plecaka:
teczka z papierami, jakieś śmieci… i jedna podpaska (wciąż nie rozumiem skąd
ona się wzięła w moim plecaku). Niby czegoś brakowało, ale poza
wyrzuceniem ewidentnych śmieci nie zajmowałem się bardziej tą stertą… aż do
dziś.

Koniec weekendu, więc trzeba było się spakować do pracy. Teczka z papierami
– zawsze w torbie była. Ale było tam coś jeszcze, jakaś elektronika
przecież. Zaglądam więc do odpowiedniej kieszonki plecaka… i jest. Zwinięta kulka
ze słuchawek do telefonu i dwóch pendrive’ów na smyczy PLD Linux.
Wszystko czyściutkie, oczywiście. %-)

Rano, po przyjściu do pracy, zaryzykowałem i podłączyłem pendrajwy do
komputera. I działają! Oba. Nawet dane są na miejscu. :-)

A więc, jeśli komuś kiedyś się jakiś usb-stick przypadkiem uświni, to
polecam pralkę automatyczną. O parametry prania i markę proszku do prania
proszę pytać żonę. ;-)

Urlop :)

Po prawie całym czerwcu spędzonym w sanatorium nie miałem sumienia prosić
klienta (praktycznie pracodawcy) o wolne od połowy lipca, a na wtedy mieliśmy
z żonką zaplanowane wczasy w Puszczy Drawskiej. Pół biedy, że dopiero byłem
w sanatorium, ale jeszcze ten klient chciał mnie od początku lub połowy lipca
zatrudnić na etat, na atrakcyjnych warunkach… dwutygodniowy urlop parę dni
po rozpoczęciu pracy to już chyba byłoby przegięcie… ;-)

Ostatecznie uznaliśmy, że tylko Ika z Paskudą pojedzie… a ja może do
nich dołączę na ostatni weekend… Jednak z tego etatu nic nie wyszło (to nie
takie proste zatrudnić Polaka w Polsce przez holenderską firmę), a Iwonka
przekonała mnie, że to niezbyt dobry pomysł, żeby dziewczyny były przez dwa
tygodnie same w lesie. Powiedzieć klientowi, że jutro wyjeżdżam na dwa
tygodnie, też nie wchodziło w grę, więc poprosiłem o wolne za tydzień.

Tydzień temu więc pojechała żonka z córką, a ja jadę jutro. Mam urlop!
:-)

Wreszcie, moje kalectwo zrekompensowane! ;-)

Odwiedził mnie dziś listonosz. Przyniósł świstek papieru i pieniądze. Moje
chorobowe za półtora miesiąca. Całe 210zł!

I po cholerę ja te zwolnienie brałem? Wcześniej unikałem, ale przed
operacją poradziłem się doradcy z biura rachunkowego. I stwierdził, że warto
brać. W szczegóły nie wnikałem i wziąłem. Tydzień temu na wizycie kontrolnej
też. A to co dostałem ma się nijak nawet do tego czego nie zarobiłem leżąc w
szpitalu, nie mówiąc o całym okresie niezdolności do pracy. Teraz
żałuję, że kolejny kwitek poszedł do ZUSu, bo przecież na zwolnieniu nie mogę
robić nic (poza robieniem przelewów do ZUS itp., bo z tym nie
mogę się spóźnić nawet jakbym umierał)…

Ale czego ja się spodziewałem?…

Awaria…

Z pracowym komputerem miałem problemy już od dawna. Jak tylko przyniosłem
go do biura, to przestał działać zasilacz (który dzień wcześniej, w domu
działał bez zarzutu). Wymieniłem na nowy.

Z nowym zasilaczem niby działał, ale jak się coś podłączyło (czy to kabel
sieciowy, czy pendrive) to potrafił się momentalnie zawiesić na twardo.
Do zawieszenia systemu wystarczyło czasami przełączyć się z Xów na konsolę
(czasem z tego powodu system wieszał mi się parę razy jednego dnia, a czasem
przez parę tygodni nie było problemów). Myślałem, że dalej coś z zasilaniem,
ale wymiana zasilacza na jeszcze inny nie powiodła się (w ogóle się nie
uruchamiał). Właściwie to już nawet nie wiem, który zasilacz mam
zamontowany…

Samo przełączanie na konsole sprawiało problemy tylko czasami… ale był
też inny problem. Gdy korzystałem z konsoli (framebuffer), to czasem aplikacja
rysująca coś w Xach potrafiła mi tą konsolę skaszanić, tak, że nie dało
się zrobić nic poza przejściem do Xów. Problemy takie sprawiały tylko niektóre
aplikacje, a właściwie ich elementy: migający kursor w xtermie kaszanił,
animacja Flash w Firefoksie nie, ale już animowany gif w tym samym firefoksie
też kaszanił. Freeciv nie kaszanił, OuterSpace kaszanił. Nauczyłem się więc
przełączać na firefoksa z bezpieczną zakładką (teraz to się chyba tab nazywa)
przed przejściem na konsolę…

Uznałem, że dość tego. Przynajmniej z tymi graficznymi problemami trzeba
skończyć. Postanowiłem zmienić kartę graficzną, z tego podejrzanego Matroxa
(ale to podobno dobre karty…) na Radeona, który gdzieś mi sie w domu
walał… Wyciągam starą kartę, wkładam nową, uruchamiam komputer… i
ciemność, widzę ciemność. Otrzymywałem albo czarny ekran, albo jakieś No
signal
wygenerowane przez monitor.

No cóż… ten Radeon mógł być zepsuty… spróbowałem ze kartą na płycie
głównej… Ciemność. No to wsadziłem znowu Matroksa… to samo. A przy tym
słychać i widać, że poza brakiem obrazu, komputer startuje normalnie. Myślę
sobie: zepsułem monitor 😦 Podłączyłem zapasowy (CRT, nie nadający się
za bardzo do codziennej pracy)… Dalej ciemność. Na wszystkich trzech
kartach. Już zacząłem się obawiać, że zepsułem drugi monitor…

Jednak oba monitory były sprawne – podłączone do routera pokazywały
co trzeba. A więc płyta główna, która już mi od dawna wydawała się
podejrzana… Poleciałem więc do sklepu i kupiłem nową płytę z procesorem (pod
stary procesor już nic odpowiedniego nie mieli, ale przynajmniej pamięci nie
musiałem wymieniać). Na razie działa. A do grafiki używam zintegrowanego
Intela 865G. Zabawy z Radeonem sobie odpuszczam (przynajmniej na razie).

Fajnie jest, gdy praca bawi :-)

Ostatnio miałem problemy z cieszeniem się pracą. Właściwie kombinowałem
tylko co by robić, żeby nic nie robić i jak dotrwać do weekendu. W końcu jednak
klient (czyli szef) sprowadził cztery serwery (dwa Sun Fire i dwa jakieś
Supermicro) dla swoich klientów i miałem na tym postawić nasz system. Właściwie
to miały być dwie instalacje – dla każdego klienta dwa serwery z których
jeden miał zastępować drugi w razie awarii. Czyli miałem zrobić dwa klastry HA
(High Availability).

Prawdę mówiąc nie miałem większego pojęcia na ten temat, więc się trochę
bałem, czy w ogóle się uda. Na początku więc po prostu postawiłem cztery
identyczne serwery. Potem szef zepsuł jedną maszynę Sun Fire i mogłem spokojnie
się skoncentrować na budowie jednego klastra :-). Warto zaznaczyć,
że wszystkie te maszyny stoją w Amsterdamie, a ja mam do nich dostęp tylko
przez sieć: SSH (także do konsoli szeregowych) oraz interfejs WWW do zdalnego
wyłącznika zasilania.

Nasz system oparty jest na Xenie, na listach Xena przeczytałem, że do zapewnienia
redundancji dobrze mieć DRBD (dla dla
replikacji dysków), albo iSCSI lub inne rozwiązanie SAN (jeśli przestrzeń
dyskowa miałaby być współdzielona). Wyszło mi na to, że dla nas lepsze będzie
DRBD. Zacząłem czytać o DRBD. Dowiedziałem się, że DRBD dobrze byłoby używać
wraz z Heartbeatem. To się zabrałem za
szykowanie pakiecików…

Po kilku przeróbkach PLDowych pakietów, po kilku kompilacjach kernela,
Heartbeata i DRBD, w końcu udało mi się coś uruchomić. Najpierw niespecjalnie
to działało, a ja kompletnie nie wiedziałem co sie na moich serwerach dzieje.
Ale po trochu to rozpracowywałem. W końcu usługi się uruchamiały tam gdzie
trzeba, a jak maszynę wyłączyłem, to przeskakiwały na drugą. Super.
:-)

… ale to wszystko w konfiguracji Heartbeat w wersji pierwszej, która
już podobno nie jest zalecana. No to włączyłem wersję drugą (crm
yes
w /etc/ha.d/ha.cf) i zabawa zaczęła się od początku:
wszystko przestało działać, przestałem rozumieć co się dzieje i dalej trzeba
było pakiet heartbeat poprawiać. Ale i to opanowałem i muszę przyznać, że
sprawiło mi to niezłą frajdę. :-)

Ciekawe co jeszcze mogę w tym klastrze poprawić… bo inne rzeczy co
czekają w kolejce, niestety, nie są już takie fascynujące… No cóż, kiedyś
nuda musi wrócić.

No i ciekawe jak te klastry będą się zachowywać w warunkach produkcyjnych…

No i doigrałem się

Piszę to klęcząc przed komputerem. Gdybym usiadł, to bym miał potem problem
ze wstaniem z krzesła: straszny ból w okolicach krzyża i lewego pośladka….

Bóle krzyża miałem już wcześniej. Na początku sporadycznie. Kilka miesięcy
temu zaczęło mnie to męczyć trochę bardziej regularnie. Po jakiś trzech
miesiącach powracającego, mniejszego i większego bólu, poszedłem do lekarza.
Dowiedziałem się, że teraz wszyscy tak mają, że pewnie mnie przewiało,
że trzy miesiące bólu krzyża to jeszcze nic takiego i dostałem tabletki
przeciwbólowe (Ketoporofen w jakiejś wersji do długotrwałego stosowania).
Łykałem grzecznie przez miesiąc. Trochę pomogło, z czasem bóle właściwie
ustały. Było całkiem nieźle nawet po odstawieniu tabletek. Ale czasem jeszcze
trochę kręgosłup przypominał o sobie.

Pojechaliśmy na wakacje. Pakowanie, siedem godzin jazdy samochodem,
wypakowywanie. Tam znowu mnie pobolewało. Ale co tam… żyć się dało. Jazdy
konnej też sobie nie odmawiałem. Potem powrót. Parę dni w domu i wyjazd do
Warszawy. Tym razem pociągiem, ale za to z wielkim plecakiem. Tam już ból dawał
mi się mocno we znaki. Nawet się zastanawiałem, czy wsiadać na konia… ale
czemu nie, skoro po to do tych znajomych przyjechaliśmy. Droga powrotna. Jako
jedyny facet w przedziale podawałem kobietom bagaże… Następnego dnia w pracy
wstanie z krzesła to był horror…

Już w Warszawie zdecydowałem, że trzeba by się z tym bólem znowu do lekarza
udać. Tym razem do innego niż pan teraz wszyscy tak mają (podobnie
oceniał inne dolegliwości). Do przychodni dotarłem w czwartek. Pani doktor mnie
wysłuchała, obmacała, poruszała gnatami i była bezlitosna: to początek
zmian zwyrodnieniowych i już tak pan będzie miał do końca życia
. Co
gorsza, nie mam powodów jej nie wierzyć… wcześniej googlałem dużo na ten
temat i właściwie wszystko sprowadzało się do tego samego: jak się kręgosłup
zacznie psuć, to pozostaje minimalizowanie i unikanie bólu.

Pani doktór zapisała mi jakiś spray z ketoprofenem (wolę się smarować niż
łykać), poradziła jak ćwiczyć, jak siedzieć, jak leżeć. Dowiedziałem się tego,
czego się też obawiałem: jazdy konnej lepiej unikać. Za to powinienem pływać.
Dostałem też skierowanie na RTG, ale bez większej nadziei, że to coś zmieni.

Wczoraj więc wybrałem się obejrzeć gliwickie baseny. Rowerem, to podobno
też stosunkowo mało obciążające dla kręgosłupa. Zarówno basen na Warszawskiej
jak i ten na Sikorniku wyglądają przyzwoicie. Pierwszy sprawia wrażenie
odrobinę wyższego standardu, jest trochę większy i trochę droższy. Na drugim
jakby mniej ludzi. Będzie trzeba zacząć na któryś z nich chodzić… tylko
szkoda, że pływanie niespecjalnie mnie pociąga.

A wniosek z tej historii? Trzeba było być aktywnym za młodu! Kawał życia
przesiedziałem przed komputerem. Aktywny wypoczynek był mi obcy. Wiecznie się
garbiłem, ale poza zwróceniem mi uwagi, nikt (ani rodzice, ani ja sam) nie
próbował z tym nic zrobić. Jak już zacząłem się ruszać, to pewnie zbyt ostro
(jazda konna nie należy do najłagodniejszych sportów), ani wcale tak dużo
i regularnie. Dobrze, że chociaż nie mam problemów z nadwagą.

P.S. zanim to napisałem do końca, to jednak usiadłem na krześle.