Dzień Dobroci

Dzisiejszy dzień zaczęliśmy od pomocy sąsiadce w przesadzaniu krzaczków pod blokiem. Potem odwoziłem Krysię do centrum handlowego, gdzie miała akompaniować wolontariuszom zbierającym pieniądze dla hospicjum.

Gdy Krysia się udzielała artystycznie ja miałem pojechać do innego marketu na większe zakupy, ale dobroczynny nastrój chyba mi się udzielił, bo nie spławiłem od razu (jak zwykle) podejrzanego gościa na parkingu, co „miał pytanko”.

Gostek opowiedział, że dopiero co wyszedł z więzienia, że nie chce pieniędzy, że mieszka w ośrodku Fundacji Pomost w Zabrzu, więc ma gdzie mieszkać, ale że potrzebują tam coś do jedzenia. „Jakieś ziemniaki, czy coś do ziemniaków…”.

Ja mu mówię, że teraz się spieszę, ale że tak do dwóch godzin pewnie znowu tu będę i się jeszcze zastanowię. Chciał się umówić na konkretną godzinę – nie miałem konkretnych godzinowych planów i nie zamierzałem mieć, sugerował kontakt telefoniczny, ale średnio mi się widziało wymienianie się telefonami z obcym gostkiem, co właśnie z więzienia wyszedł. Spytałem, czy ma jakąś wizytówkę tej fundacji, żebym mógł później z nimi to załatwić, to wyciągnął jakąś swoją umowę z ośrodkiem. Zrobiłem zdjęcie danych kontaktowych, z dopisanym numerem „szefa”. Stwierdziłem, że coś kupię, jak nie temu gostkowi jak wrócę na ten parking, to może inaczej fundacji. I pojechałem do Selgrosa na swoje zakupy.

Już po drodze zaczęło do mnie dochodzić, że historyjka nie do końca trzymała się kupy, ale skoro obiecałem, to się nie będę wykręcał. W Selgrosie dotarło do mnie, że właśnie jestem w najlepszy miejscu na takie zakupy dla potrzebujących… tylko co kupić? Do gostka z parkingu kontaktu nie miałem, ale miałem numer do „szefa”. Dzwonię i pytam „co potrzebujecie?”. Facet nie bardzo wiedział o co chodzi, ale jak już załapał to się ucieszył i zasugerował kupić coś co się długo trzyma – „makarony, konserwy, kostki rosołowe”, żadne ziemniaki. Ok. Kupiłem kaszę, makaron, kostki rosołowe, jakieś konserwy i worek jabłek (niech mają też coś świeżego).

Swoje zakupy zawiozłem do domu i pojechałem po córkę. Gostka z parkingu już nie znalazłem, ale miałem adres ośrodka, to sami tam pojechaliśmy. Na miejscu znowu wielkie zdziwienie. Gostek z umowy chyba faktycznie tam mieszkał, ale szybko się wyniósł, „bo nie było tu jedzenia, a on się jakiegoś hotelu spodziewał”. Z zakupów się ucieszyli, chociaż podobno pierwszy raz się zdarzyło, żeby ktoś im coś takiego przyniósł.

Tak więc potwierdziło się moje zwykłe założenie – żebrającym zwykle nie warto nic dawać, bo często nie są tymi, za których się podają. I to, że lepiej uderzać do konkretnych organizacji. Tamten facet pewnie liczył na frajerów, co mu wcisną 20zł i tyle. Zamiast tego załatwił kolegom składniki do paru obiadów. I mnie odpadło zastanawianie się, czy nie odmówiłem pomocy naprawdę potrzebującemu.

Co o tym sądzisz?