Fajerwerki i rozwalony obiektyw

Dzisiaj po północy wyszedłem porobić zdjęcia fajerwerków puszczanych na osiedlu. Wyszło mi z tego coś takiego:

Noworoczne fajerwerki
Noworoczne fajerwerki

Noworoczne fajerwerki
Noworoczne fajerwerki

… i były to prawdopodobnie ostatnie zdjęcia tym obiektywem.

A wszystko zaczęło się 11 listopada, w Święto Niepodległości. Wtedy po raz pierwszy zorientowaliśmy się, że z naszym kitowym obiektywem Nikona 18-55 jest coś nie tak. Zoom ciężko chodził w jednym kierunku. W drugim normalnie, ale w tym jednym, w pewnym zakresie trzeba było użyć sporej siły. Poza tym działał bez zarzutu. Byłem skłonny od razu z tym pójść do Fotojokera, gdzie kupiliśmy zestaw, żeby oddać do naprawy gwarancyjnej, ale było święto i wszystko zamknięte, a następnego dnia jechałem do Rept. Podczas przepustek, nie obiektyw miałem w głowie, a zanim skończyłem tamtejszą kurację, to skończyła się gwarancja i już jakby mniej nam zależało. Szczególnie, że rzadko używaliśmy tego obiektywu, częściej tele.

No i do dzisiaj nie udało nam się wysłać obiektywu do naprawy, chociaż co jakiś czas sobie o tym przypominaliśmy, gdy przyszło go użyć i ten zoom nas wkurzył… Dzisiaj, do fotografowania sztucznych ogni, też potrzebny był nam dość szeroki kąt, więc założyliśmy ten obiektyw kitowy. I nie było problemu aż za którymś zoom-in nie mogłem już zrobić zoom-out. Zmarzniętymi rękami mogłem użyć większej siły niż zwykle, co i tak nic nie dało… poza tym, że nawet obraz z wizjera znikł. W domu się okazało, że zamiast obiektywu mamy teraz grzechotkę – coś tam w środku lata i całość do niczego się nie nadaje. :-(

Nie wiem nawet, czy to w ogóle da się naprawić. Pewnie spróbuję wysłać do jakiegoś serwisu, ale raczej parę stów (na nowy obiektyw) jestem w plecy…

Kilka fotek

W piątek wieczorem wybrałem się na spacer. W parku okazało się, że na
grobie żołnierzy francuskich palą się już znicze. Uznałem, że mogłoby mi to
posłużyć do zabaw z aparatem. Wróciłem się więc po aparat i statyw. I tak
chciałem porobić trochę nocnych zdjęć parku. Oto co wyszło:

Światełka u francuskich żołnierzy
Poruszone światełka

Bokeh

Alejka w parku jesiennym wieczorem
Wieczorem na skraju parku

Wczoraj fotograficznie wyżywała się żonka, a dzisiaj pojechaliśmy, jak co
tydzień do Szałszy na konie. Dziewczyny sobie jeździły, a jak poszedłem
z aparatem do lasu. A tam ptaszki, motylki, malinki i inne roślinki:
:-)

Dzięcioł zielonosiwy
Strzyżyk
Rusałka pawik
Leśne maliny.  W listopadzie?!
Trawsko
Tak się łamią drzewa

Sarenka niestety uciekła, zanim miałem szansę zrobić jej zdjęcie.

Picasa Web Albums to jakaś pomyłka

A ja, dla odmiany, pomarudzę na Google. Ich usługa, która niewątpliwie
najbardziej mnie wkurza, to Picasa Web Albums. Wkurza tym bardziej że jest
popularna. Coraz częściej jak znajduję w sieci albo od kogoś dostanę jakiś link
do zdjęć, to prowadzi mnie on właśnie na strony Picasa, a co za tym idzie:

  • Często link, który z założenia ma prowadzić do konkretnego zdjęcia,
    prowadzi do początku galerii. Jeśli ktoś liczy na komentarz do konkretnego
    zdjęcia, a w galerii ma ich to się prawdopodobnie przeliczy.
  • Często bywało, że autor był przekonany, że opublikował zdjęcie na
    blogu, a w rzeczywistości widział je tylko on – czytelnicy bloga nie
    widzieli nic. Zdarzało się, że zdjęcia pojawiały się i znikały bez sensownego
    wyjaśnienia.
  • Albumów w Picasa Web nie da się wygodnie przeglądać wykorzystując
    odpowiednie funkcje przeglądarki: nic nie jest normalnym linkiem i nie można
    sobie np. otworzyć wybranych zdjęć w nowych zakładkach środkowym przyciskiem
    myszy.

Wszystko to wynika głównie z faktu, że to, z czym bardzo dobrze sobie
radzą zwykłe statyczne strony WWW – prezentacja zdjęć – próbuje
się zaimplementować od nowa w postaci aplikacji AJAX. Ale to co dobre jest dla
klienta poczty, czy nawet do zarządzania zbiorem zdjęć, niekoniecznie będzie
najlepszym rozwiązaniem dla galerii zdjęć. Szczególnie, jeśli się nie pomyśli
czego od tego może oczekiwać użytkownik z zewnątrz.

Skąd więc ta popularność Picasa Web Albums? Myślę że z powodu dość udanej aplikacji
Google Picasa i darmowości serwisu, ale czy tylko tym powinniśmy się kierować
chcąc wybrać platformę do udostępniania naszych zdjęć?

Sam długo trzymałem się udostępniania zdjęć z własnego serwera. Dobrze nie
musieć na nikim polegać w tym względzie. Ostatnio jednak zacząłem korzystać
z Flickr – taki dedykowany i sprawdzony
serwis to jednak wygoda. Chętnie też przeglądam cudze zdjęcia w tym serwisie
– nie jest to bolesne przeżycie, bo chociażby środkowy przycisk myszy
działa. :-)

Flickr też używa AJAX, ale tam, gdzie użytkownik oczekuje funkcjonalności
aplikacji użytkowej, a nie strony WWW – a więc głównie do zarządzania
zdjęciami. No i dodatkowo do drobnych usprawnień w interfejsie użytkownika,
jak przewinięcie miniaturek, czy szybkie oznaczenie zdjęcia jako
ulubionego.

Dodatkowym aututem jest dobra integracja z różnym oprogramowaniem. Na
przykład, niezwykle wygodnie wysyła się do Flickr zdjęcia z używanego przeze
mnie programu F-Spot. Ciekawe, czy z Google
Picasa też się da…

Właściwie, to tylko jedno mnie do Flickr zniechęcało… plany kupna
serwisu (wraz z całym Yahoo) przez Microsoft. Na szczęście wygląda na to, że
na razie to niebezpieczeństwo minęło. ;-)

Jest jeszcze jeden drobiazg, może w większości przypadków nieistotny
i generalnie i mnie nie powinien przeszkadzać, ale jednak zniechęca: regulamin
usługi Picasa Web Albums zabrania, między innymi, publikacji wszelkiej
nagości, czy treści które mogą być uznane za dwuznaczne. A więc jakbym
się zdecydował opublikować zdjęcie żony opalającej się topless (nie, nie mam
takich planów ;-), to ryzykowałbym usunięcie konta. Podobnie mama
która chciałaby pokazać jak karmi dzidziusia (nawet bardzo skromnie).
Właściwie to i zupełnie niewinne z naszego punktu widzenia zdjęcie, nie
zawierające żadnej nagości może być przecież uznane za dwuznaczne i od
razu potraktowane na równi z pornografią dziecięcą i propagowaniem
faszyzmu
. No i wielu użytkowników Google AdSense się przekonało, że
korporacji tej nie wiele trzeba do stwierdzenia łamania regulaminu,
a konsekwencje bywają drastyczne i praktycznie nieodwołalne.

Flickr nie bawi się tak w policje obyczajową. Właściwie wszystko można
sobie tam umieszczać. Nie oznacza to jednak pełnej samowolki – nie
należy narażać niezainteresowanych i nieletnich na kontakt
z nieodpowiednimi treściami, więc serwis wymaga od użytkowników, żeby
odpowiednio oznaczali swoje prace. I to działa – grzeczne,
rodzinne zdjęcia współistnieją z tymi bardziej odważnymi i jakoś nikt nie musi
być tym urażony.

Burze w Gliwicach

[błyskawica]

Zaczęło się w czwartek wieczorem – trochę pomruczało i popadało.
Burze były chyba przez całą noc, ale obudziliśmy się dopiero o 6:20 –
dokładnie, to obudziły nas jakieś smętne kościelne śpiewy (no cóż, święto
jakieś). Wkrótce przestało być słychać śpiewy, bo nadchodziła burza. Błyski,
grzmoty, ściana wody za oknem, chwilami sypał grad. Przed naszym blokiem
łączyły się dwa potoki, dalej nie było widać…

Gdy się trochę uspokoiło zobaczyliśmy, że na główniejszej ulicy też
rzeczka płynie, jak przejeżdżał samochód, to zostawiał za sobą ścianę wody.
Później jakby wszystko spłynęło i wyschło, słońce wyszło i na pierwszy rzut oka
po burzy dużego śladu nie było… wyszliśmy więc zajrzeć do mieszkania i na
działkę teściów (mieliśmy się zaopiekować)…

Już po drodze było widać ślady wody, szczególnie w parku było widać ślady
płynących tędy potoków. U teściów wyjrzałem przez okno – tam kiedyś po
większych deszczach był zawsze widok na wielkie bajora na łąkach… Teraz
w tamtym miejscu stoją centra handlowe, pod którymi robiono porządne
odwodnienie… nie spodziewałem się zobaczyć niczego ciekawego. Jednak, przy
salonie Norauto zobaczyłem jakby małe jeziorko… postanowiliśmy, że zajrzymy
tam po drodze na działkę…

Rzeczywiście, było tam jeziorko. Centrum Norauto stało na wysepce,
a wokół pełno wody. Z wody leciały bąbelki… Kawałek dalej drugie,
śmierdzące, bajorko. Wydawało ono dziwne sycząco gwiżdżące odgłosy… okazało
się, że to studzienki kanalizacyjne pod spodem wsysają tę wodę… Podeszliśmy
jeszcze do rzeki, zobaczyć jaki tam poziom wody… niższy niż tych bajorek,
ale sporo wyższy niż zwykle. I widać było, że wcześniej wody było jeszcze
z pół metra więcej. Kolektor kanalizacji burzowej był prawie całkiem zanurzony
– nie dziwne, że odwodnienie dawnych łąk nie dawało rady…

Udaliśmy się na działkę. Szliśmy od strony rzeki i widzieliśmy, że te
najniżej położone działki są całe zanurzone w wodzie. Od tej strony nie było
nawet jak wejść na teren ogrodu. Poszliśmy naokoło… okazało się, że
większość działek jest pod wodą. Było nawet widać miejsca, gdzie wybiły
studzienki kanalizacyjne (co wyjaśniało zapach). W końcu podeszliśmy do
teściowej działki, od góry. Okazało się, że cała stoi w wodzie, ale jako jedna
z ostatnich (właściciele działek położonych wyżej mieli więcej szczęścia). No
to więcej ogórków już w tym roku nie będzie. :-)

Do domu poszliśmy wałem przy Góry Chełmskiej. Przed pierwszym blokiem
facet suszył samochód. Najwyraźniej trzymał go w garażu pod blokiem. Dalsze
kilka bloków stało w wodzie, piwnice raczej kompletnie zalane. Kobiety
próbowały robić jakiś porządek, a półnadzy faceci w oknach przyglądali się
zalanym podwórkom, garażom i komórkom. Tam nie powinno być żadnych zabudowań
mieszkalnych… ale cóż, kiedyś jakiś idiota postanowił jednak coś zbudować.
A stary wał (pewnie przeciwpowodziowy) teraz tylko pogarsza sprawę zatrzymując
wodę w tej niecce.

Przez resztę dnia było gorąco, parno, a chwilami nawet słonecznie.
Wybraliśmy się na Jarmark Średniowieczny do Chudowa, ale w tym tłumie
w takiej duchocie nie dało się długo wytrzymać. Wieczorem chcieliśmy wybrać
się do kina… ale wróciła burza. Postanowiliśmy więc spróbować porobić
burzowe fotki szczególnie, że aktualnie mamy do tego całkiem niezłe warunki
– Krysia na wakacjach, a jej pokój pusty, bo dopiero co był malowany.
Nawet zasłon nie ma – spokojnie można było rozstawić statyw i otworzyć
okno z widokiem na burzę.

Jednak, tego wieczora nie udało się nic ciekawego złapać. Jakoś nie
chciało błyskać we właściwym miejscu. Do tego bateria w aparacie była prawie
rozładowana. Burza przeszła a myśmy poszli spać. Przed snem żona jeszcze
poprosiła, żeby ją obudzić, jakby znowu błyskało…

Śniły mi się tornada i wyjazd do Gruzji… w końcu obudziła mnie burza.
Budzę Iwonkę mówiąc, że się błyska. A niech się błyska, padła
odpowiedź. Widać żonce się dobrze spało i ochota na fotografowanie przeszła…
Ja uznałem, że najwyżej sam się pobawię… i jak wtedy nie błysło i nie
huknęło! Żonka była pierwsza przy aparacie. :-)

My średnio przytomni, a burza waliła prawie zaraz za oknem. Wszystko razem
sprawiało, że nie do końca wiedzieliśmy co się dzieje. Ika wciskała spust
migawki, ja jej coś przeszkadzałem… ale chyba się złapało… tak… całe
prześwietlone – biały prostokąt tylko. Trzeba było zmienić parametry
ekspozycji. Nam zaspanym ciężko było coś konkretnego ustalić, a do tego trzeba
było na jakiś czas zamknąć okno, bo padało do pokoju, ale w końcu wyklikałem:
czas 1s i ekspozycja -4EV. Z nocno-deszczowego widoku za oknem łapały się
tylko światła, błyskawica powinna też się złapać… ale burza już sobie
poszła, na drugą stronę. No cóż, poszliśmy znowu spać.

Jakiś czas później znowu obudziła nas nadchodząca burza. Pioruny waliły
gdzieś daleko, ale najwyraźniej się zbliżały. Wstaliśmy więc i podeszliśmy do
aparatu i okna. Parametry pozostały takie, jak ustawiłem poprzednio i tylko
żonka trzymała przycisk spustu migawki… klik, klik, klik…

[błyskawica]
[błyskawica]
[błyskawica]

W sumie przez noc zrobiliśmy jakiś tysiąc zdjęć… ale w końcu się udało!
Może nie są to jakieś nadzwyczajne efekty. Trochę ciemno (przy tej ostatniej
burzy błyskało trochę słabiej), trochę pozasłaniały niskie chmurki, ale coś
jest. :-)

[błyskawica]

Burze mają jeszcze wrócić… może jeszcze coś się trafi.

Z pamiętnika kuracjusza – czas wolny

Zabiegów mam może dużo, ale czasu wolnego jeszcze więcej.
Szczególnie teraz, gdy w planie wszystkie zabiegi mam przed południem i to
jeden za drugim. A wolny czas trzeba jakoś spędzić…

Prawie codziennie chodzę więc na netoterapie, a więc z laptopem do
biblioteki lub kafejki internetowej (gdy biblioteka zamknięta) podłączyć się
na godzinkę z Siecią. Tam zgrywam zdjęcia z komórki i wysyłam na
Flickr
, poświęcam chwilkę rozpoczętym przed wyjazdem grom Lonturn i Outer Space, trochę pogadam na Jabberze
i ściągam artykuły w Google Reader dla trybu offline. Raz byłem na
przedstawieniu teatralnym. Zajrzałem też na tutejsze potańcówki, ale
tam bawiły się głównie pary babcia + dziadek i jakoś nie widziałem dla
tam siebie miejsca. Poza tym to głównie chodzę na samotne spacery. O jednym
(o wyprawie na Chełmiec) już pisałem, ale było ich więcej.

Praktycznie codziennie włóczę się po Wzgórzu Gedymina, chyba już każdy
jego wierzchołek zdobyłem po kilka razy. Parę razy zrobiłem jakieś większe
kółeczko po Szczawnie. W czwartek 12. stwierdziłem, że aktualne współrzędne
geohashing dla tej okolicy
wypadają w Wałbrzychu, to wybrałem się tam na piechotę – prawie
6 kilometrów spacerku po nieznanej okolicy. Niektórymi dzielnicami Wałbrzycha
trochę strach było iść, ale dotarłem na miejsce. No prawie, dokładne
współrzędne wypadały gdzieś na łące, na którą musiałbym przejść przez czyjś
ogródek, albo zboże… a autobus już czekał. W każdym razie spacerek sobie
zaliczyłem. Wróciłem autobusami (pierwszy, taki jaki był, z tego Poniatowa do
centrum, drugi już do Szczawna Zdroju).

W sobotę, 14., po obiedzie chciałem się wybrać obejrzeć Książ… ale późno
już było dość (a na zwiedzanie podobno sporo czasu potrzeba) i autobus mi
uciekł, to wsiadłem do innego autobusu i znowu pojechałem do Wałbrzycha.
Zwiedziłem sobie kawałek wracając z centrum do Szczawna na piechotę. Fajny
park mają w samym centrum – prawie że dziki las na stromych górkach.

W niedzielę po śniadaniu już żaden autobus mi nie uciekł i pojechałem do
Książa. Nie tak całkiem bezinteresownie, czekały tam przecież na mnie dwie
skrytki geocache. Za szukanie pierwszego skarbu zabrałem się właściwie zaraz
po przyjeździe, na zwiedzanie zamku jeszcze i tak było za wcześnie (jeszcze
przed dziewiątą). Bardzo fajny tamtejszy park ze stromymi zboczami. I właśnie
tam, w jednej ze skał czekało na mnie pudełeczko. Dopełniłem formalności
i udałem się na zwiedzanie zamku.

Przy kasie dowiedziałem się, że na zwiedzanie z przewodnikiem musiałbym
poczekać godzinę od kupienia biletu… długo, postanowiłem więc pozwiedzać
samemu. Zamek z zewnątrz bardzo ładny, duży… ale w środku jakoś nic nie
powaliło mnie na kolana. Teraz to bardziej dwudziestowieczny hotel niż
średniowieczna warownia. Do tego we wnętrzach, poza paroma ostatnimi salami,
brakowało jakiegokolwiek opisu, więc bez przewodnika nawet nie wiedziałem co
oglądam. Ciekawsze były już zamkowe tarasy, tu bez żadnego wyjaśniania
widziałem, że ładne. Po drodze strzeliłem sobie trzy razy ze
średniowiecznej kuszy (i nawet raz udało mi się trafić w papier
z tarczą).

Po zwiedzeniu zamku Książ udałem się żółto-niebieskim szlakiem w kierunku
ruin Starego Książa, gdzie miał czekać na mnie kolejny skarb. Szlak jest
piękny, wzdłuż wąwozu, wąska ścieżka na urwisku, miejscami przejście mostkami
przy pionowych ścianach skalnych. Raczej nie dla kogoś z lękiem wysokości.
Rzeka która wyżłobiła ten krajobraz, Pełcznica, brudna, pomarańczowa,
zaśmiecona i śmierdząca. Znacznie lepiej prezentowała się z góry, gdzie tylko
było słychać jej szum.

Ruiny zamku Stary Książ jak to ruiny, może nie bardzo okazałe, ale mają
pewien urok. A niedaleko skrytka ze skarbem. To już trzecia odnaleziona
podczas mojego pobytu w Szczawnie. :-) Do uzdrowiska wróciłem na
piechotę, dalej żółto-niebieskim szlakiem. Ominął mnie obiad, ale tutejszego
obiadu nawet nie szkoda. Zjadłem sobie lepiej Pod Wieżą.

Okazało się, że w czasie, gdy ja sobie tu wypoczywam, pojawiły się nowe
skrytki geocache w okolicy. :-) No to załadowałem sobie kolejne
cele do komórki i we wtorek wybrałem się do ruin zamku Nowy Dwór. Najpierw
musiałem wymyślić jak się tam dostać. Niby to ciągle Wałbrzych, ale daleko od
Szczawna… zadupie jakieś. A na mojej mapie nie są pokazane linie autobusowe.
Kupiłem więc w Empiku plan miasta… przyjrzałem się zadupiu raz
jeszcze… i okazało się, że tam jest Dworzec Główny, a do takiego obiektu
znaleźć połączenie autobusowe już łatwo. :-) Z dworca już
poprowadził mnie żółty szlak, zresztą, to już było całkiem blisko.

Ruiny mnie trochę zaskoczyły. Pozytywnie. Spodziewałem się czegoś znacznie
mniejszego. A tu, co minąłem jeden mur, to moim oczom ukazywał się kolejny.
I w jednym z nich było ukryte pudełko. Czwarty skarb znaleziony
:-) W zamian za kredki zostawiłem joggerowy długopis, więc jak
ktoś chce, to wie gdzie szukać…

To we w miarą bliskiej okolicy została mi jedna skrytka, na Trójgarbie.
Tam wybrałem się w czwartek. Prawie siedem kilometrów w jedną stronę.
Większość przez pola i łąki, do schroniska Bacówka pod Trójgarbem,
dalej świerkowym lasem na górę. W schronisku śmieszny pan przywitał mnie
pytaniem spragniony? i dalej o to, czego bym chciał się napić… bo po
napoje inne niż piwo (zresztą wybór i tak nie wielki) musiał zejść do piwnicy
bo kradną. W ogóle turystów tam niewielu (ja nie spotkałem żadnego, ale
podobno pan jedno piwo już tego dnia sprzedał), a ja zostałem uznany za
jakiegoś pasjonata. Szlak całkiem przyjemny i nawet niezbyt stromy. Pod koniec
towarzyszyło mi osobiste stadko… much. Na górze stał jakiś szałas, pełen
śmieci (ech, ci pseudoturyści), jakieś resztki fundamentów nie wiadomo po
czym i niewiele więcej. Ze względu na drzewa raczej nie było widoków do
podziwiania. Po podejrzeniu wskazówek w sieci (niech żyje EDGE i Opera Mini)
szybko odnalazłem skrzynkę. I byłem pierwszy! Mam nawet na to certyfikat.
:-) Ze skarbów wybrałem sobie krokomierz. Ze szczytu do Bacówki
wracałem nieco innym szlakiem, dalej do Szczawna miałem iść tym samym co w tę
stronę… ale po drodze przeoczyłem jakiś zakręt i wróciłem inną drogą. GPS
przydał się do orientacji w terenie.

Na razie tyle wycieczek. W najbliższym czasie wybieram się jeszcze na
Borową. Skrytki geocache żadnej tam nie ma, ale to najwyższy szczyt Gór
Wałbrzyskich, więc jak tu jestem, to wypada zaliczyć. Dzisiaj podobno
współkuracjusze organizują jakiegoś grilla na Słonecznej Polanie, zajrzę tam.
Poza tym, w parku ma być jakiś koncert – Świętojańska Noc
Operetkowa
, czy jakoś tak. To też chciałem obejrzeć. Będę więc pewnie
kursował między jednym i drugim, żeby ostatecznie znowu skończyć na
samotnej włóczędze po Wzgórzu Gedymina…