Hubertus 2008
Wczoraj w Szałszy odbyła się coroczna impreza hubertusowa wraz
z tradycyjną gonitwą za lisem. Porobiłem trochę zdjęć, oto niektóre z nich:
Wpis na poziomie drugim ze względu na wymogi ochrony wizerunku
przedstawionych osób. :-(
Rok temu był świetny Hubertus. Ja, z racji słabych umiejętności, nie brałem
udziału w pogoni za lisem, ale postanowiłem następnym razem to sobie nadrobić.
Za to świetnie się wyszalałem na wieczornej imprezie. W tym roku może być
jeszcze lepiej… :-)
Latem się zorientowałem, że ból w plecach to poważna sprawa i raczej koniki
muszę sobie na jakiś czas odpuścić. Więc nawet, jeśli do Hubertusa będę mógł
wsiąść na konia, to nie zdążę wyćwiczyć formy. :-(
Trudno, w tym roku nie pojadę.
Ale być widzem na tej imprezie też jest fajnie. Może porobię zdjęcia żonce na
najpiękniejszym koniu ze stajni. I zawsze pozostaje impreza, tam sobie
odbiję… :-)
Od tamtego czasu zdrowie mi się nie polepszyło. Właściwie to jest gorzej.
Nie tylko nie nadaję się na konia, ale i do tańca. :-(
No cóż.
I tak będzie rozrywka na świeżym powietrzu – pooglądam gonitwę,
pokibicuje. A wieczorem na imprezie będę mógł chociaż popatrzeć na bawiące się
dziewczyny. No i trochę mogę się pogibać przy wolniejszych kawałkach. Dziecko
zostanie u dziadków, to zapowiada się ciekawy wieczór. :-)
Dzisiaj piękna pogoda, ale gorzej wyglądają prognozy na jutro. Wszystko
wskazuje na to, że w trakcie gonitwy będzie padało, może nawet lało.
:-(
No, może się jakoś uda bieg zorganizować… No i zawsze
pozostaje impreza… :-)
Wieczorem dziecko dostało gorączki. Nie wiadomo, czy do jutra wyzdrowieje.
Dziecka z gorączką raczej dziadkom nie zostawimy, już raz im sprzedała
jakąś zarazę… :-(
Optymizm mi się kończy…
Rano, jak co niedzielę, byliśmy w Szałszy na konikach. Ja, ze względu na swój
kręgosłup, jazdę sobie odpuściłem… ale ruszać się trzeba (chociażby ze
względu na ten mój kręgosłup), więc po obiedzie wybrałem się na rowerek.
Nie czując się najlepiej nie wiedziałem jak daleko dojadę. W końcu cały
czas bolało – już nie tylko krzyż ale i lewe biodro, czy chwilami cała
noga aż do stopy. Najbardziej, gdy próbowałem się obrócić, aby obejrzeć się za
siebie, albo gdy na jakimś wyboju nie podniosłem się z siodełka. Jednak, po
jakiś dziesięciu kilometrach ciągłego pedałowania, przeszło. Mogłem się
obracać, wykrzywiać, jeździć po wertepach i nic nie bolało.
:-)
Niestety, nie ma za dobrze… wystarczyło na parę minut zejść z roweru
(żeby pojeść sobie jeżyn?) i mój kręgosłup znowu o sobie przypominał,
przynajmniej na kilka następnych kilometrów.
Dobra dosyć marudzenia. W sumie dzisiaj przejechałem trochę ponad 30km,
dojechałem do Rachowic,
a z nieprzewidywanych atrakcji zobaczyłem pomnik Juliusza Rogera.
Zaskoczył też mnie Kozłów, nie dość, że większy niż myślałem, to układ ulic
ma taki, że ciężko się nie zgubić. Mam nadzieję, że uda mi się na podobne
wycieczki jeździć częściej.
Wpis pod wpływem sugestii w komentarzu do poprzedniego, długiego
i niestrawnego. ;-)
Już trzeci tydzień ominęły nas lekcje tańca. Dwa tygodnie temu nie
poszliśmy, bo wolałem koncert Świetlików, a potem nam zajęcia przestawili na
19:30, stanowczo za późno dla nas, bo chodzimy tam z Krysią, a ją o 21:00 trzeba
kąpać i kłaść spać… Wczoraj przepisałem nas do innej grupy, więc może w środę
się uda…
Poza tym żyję na zasadzie byle do 16:00, byle do piątku
, potem szybko
mijający weekend i od nowa to samo. Z jakiś specjalnych atrakcji, to tylko
coniedzielny wypad na koniki. W zeszłą niedziele Serafin zaserwował mi niezłe
rodeo
, gdy siedząc na nim próbowałem założyć kurtkę. Poniósł tak, że aż
instruktor się spocił, a potem, podejrzanie oficjalnym tonem, mi gratulował, że
nie zleciałem. A ja później nawet bardzo obolały nie byłem.
Dzisiaj znowu dostałem hucuła – Sękacza. Ciężko było go rozruszać,
szczególnie w grząskim błotku, ale gdy w końcu udało mi się pojechać kłusem
i dołączyć do zastępu, to nawet prawie nadążał. Ale ciężko mu to szło. W końcu
postanowiłem nadganiać trochę galopem. O dziwo, nawet się udawało. Niestety,
nie wziąłem pod uwagę tego, że za mną żonka jedzie na niezbyt ujeżdżonym
koniu… i zrobiła bam.
:-(
Na szczęście nic złego się jej nie stało. Jednak ja i tak się tym
przejąłem… a konik to wykorzystał. Już nawet za bardzo do kłusa nie udawało
mi się go zmusić. Przypadkowi gapie (którzy przyjechali na jakieś wesele, czy chrzciny,
w klubowej
knajpie), widząc jak się meczymy wołali do mnie: Niech
. Problem w tym, że ten
pan nie męczy już tego kucyka, on ledwo zipie!
kucyk
nawet się pode mną nie spocił… za to ja byłem cały mokry.
W sumie, fajnie było, gdyby nie to, że żonka sobie nie pojeździła.
Miał być opis ze zdjęciami, ale nie dam rady dzisiaj tego opisać… Więc
będą tylko zdjęcia:
Jakość marna… bo aparat kiepski (dziwne, że cokolwiek udało mi się
złapać chociaż trochę ostro) i fotograf nie lepszy.
Update: Lepszej jakości zdjęcia już są dostępne na stronach Klubu.
Jak co tydzień, dzisiaj byliśmy na konikach. Na początku dostałem Bestię. Na
początku nie bardzo dawała mi na siebie wsiąść (znaczy się, nie chciała
podejść do klocka), ale jakaś dziewczyna pomogła, przytrzymała konia i się
udało. Bestia niezbyt chętna była do jazdy w koło ujeżdżalni, ale jakoś nam
się udawało dogadać. Jazda za Nel (na której jeździła wtedy żonka), na łące
obok, szła nieco lepiej. Niestety Nel nie chciała współpracować z amazonką na
jej grzbiecie, więc pojechały ćwiczyć na małym kółku
. Ja zostałem znowu
na jakiś czas sam na sam z Bestią… no jeszcze jakiś Hucuł się
rozgrzewał.
Jak już pisałem, Bestia niechętnie jeździła kłusem wokół ujeżdżalni… ale
za to bardzo chętnie robiła slalom i kawaletki. Jak jej tylko pozwolić, to
sama sie tam rwała. Myślałem, że to tylko takie ćwiczenie dla koni i jeźdźców,
a to najwyraźniej atrakcja. Potem spróbowałem trochę galopu. Dwa, czy trzy
razy zagalopowałem na długiej prostej i to najwyraźniej też było tym, czego
konikowi było trzeba. Ja jednak na więcej na razie nie miałem ochoty.
Potem przesiadłem się na Nel. Pierwsze wrażenie: jakbym się
z poloneza przesiadł do mercedesa – takie wygodne siodło i takie fajne
wodze. Jednak to trochę postrzelony koń (nadepnęła moją stopę!) i jeździ już
nie tak ładnie, za to szybko. Ale nawet mnie słuchała. Galopu na tej wariatce
jednak nie próbowałem.
Z ciekawostek jeszcze jedno: znalazłem sposób jak popieścić Agatkę, żeby
nie stracić ręki ani nie nabawić się ran gryzionych na szyi… w końcu każdy
konik lubi jak się go drapie po szyi… trzeba było tylko podejść z właściwej
strony i zachować szczególną ostrożność
. Nawet uszy przy tym stawiała
do przodu. Tylko czasem jeszcze kładła je po sobie i kłapała paszczą… ale
to przecież milutki konik. A na pewno śliczny.
Chyba na dobre zaraziłem się od żony… Już nie mogę się doczekać kolejnej
niedzieli…
Nie dość, że wczoraj impreza z tańcami, a dzisiaj konie, to jeszcze
dziecko się nauczyło jeździć na rowerku bez bocznych kółek i trzeba za nią
biegać… :-)
Dzisiaj, jak co tydzień, pojechaliśmy do Szałszy na konie. Tym razem bez
dziecka, a więc mogłem i ja się załapać na jazdę. Dostała mi się Bestia,
koń w sam raz dla początkującego. Co najlepsze, to tym razem trafił mi się
prawdziwy trening pod okiem instruktora (chociaż wciąż z naciskiem na
rekreację), zamiast masz konia i jedź
.
Niestety instruktor nadal ma lepsze zdanie na temat moich umiejętności niż
ja i nalegał, żebym zagalopował. Zignorowałem tę prośbę, ale poza tym
słuchałem wszystkich poleceń (wykonanie ich zależało już nie tylko ode mnie –
koń miał czasem swoje zdanie ;-)
). Posłuchałem też jak powiedział
teraz chwilkę ćwiczebnym
. Gdy krzyknął i Bestia galopem naprzód
to już koń posłuchał, a mnie pozostało zatrzymać go
marsz
;-)
. Z drugiej strony, nie wykluczone, że w galopie bym sobie
spokojnie poradził. Po prostu dzisiaj nie miałem ochoty tego sprawdzać.
Po prawie godzinnej jeździe, większość czasu kłusem, zszedłem przyjemnie
zmęczony, ale nawet nie obolały (bardziej obolały byłem wcześniej, po czyszczeniu
Bestii). Ale boleć mnie jeszcze będzie… pojutrze.
No to się wakacjujemy, od półtora tygodnia. Najpierw pojechałem do
da.killi na zlot
linux@chat.chrome.pl, gdzie siedziałem, od piątkowego popołudnia do
niedzielnego przedpołudnia, głównie grając w golfa. Oczywiście musiało być
też trochę giczo (jakby tacy linuksiarze wytrzymali tylko łażąc z kijami po
trawie), więc zabrałem dwa laptopy, które potem udostępniały sieć (z
GPRS, przez irdę do drugiego laptopa, a dalej przez 802.11b) innym
użytkownikom sieci.
W niedzielę dołączyłem do rodzinki w
Pogorzelicy. Tu sobie wypoczywamy, trochę plażując (pogoda o dziwo nadal
dopisuje, chociaż mogłoby być troszkę słoneczniej), trochę spacerując i na inne
sposoby marnując czas. Oczywiście laptop jest podłączony (jeden, drugi leży
grzecznie w samochodzie), ale udaje nam się korzystać z niego minimalnie
– na tyle skutecznie, że dopiero teraz coś na Joggera nastukałem.
Wczoraj był wyjątkowy wieczór – postanowiłem zabrać żonkę na tańce.
Oczywiście głównym problemem było dziecko, które trzeba było położyć spać
jednocześnie samemu się nie kładąc (a przynajmniej nie zasypiając) –
wcześniej zasypiała dopiero gdy rodzice spali, a przynajmniej dobrze udawali.
Tym razem nie próbowaliśmy sztuczek, lecz powiedzieliśmy Krysi, że idziemy
zaszaleć i uprzedziliśmy dziadków za ścianą o naszych planach. Gdy
szykowaliśmy się do wyjścia dziecko nas zaskoczyło ponagleniami: Idźcie już
. To poszliśmy.
na to miasto
Zabrałem żonkę do ciekawie zapowiadającej się knajpy na świeżym powietrzu
– do Sahary. Od 22:00 miał tam grać jakiś zespół (The Black, o ile
dobrze pamiętam) i miały być tańce. Wiedziałem, że na początku będzie drętwo,
ale bałem się, że później żonki nigdzie nie wyciągnę. Zaraz przy wejściu
zaproszono nas do wolnego stolika, pani zapaliła nam świeczkę, żonka zamówiła
drinka, ja soczek… W końcu pojawił się zespół i zagrał… ale nie koniecznie
to, co moja żonka lubi. To plus drętwa atmosfera na początku chyba całkowicie
odebrały jej ochotę do zabawy, niepotrzebnie próbowałem ją na siłę zachęcać…
Impreza się rozkręciła, ale myśmy wyszli nie potańczywszy. Bałem się, że
okazja w postaci wolnego wieczoru się zmarnowała, jednak humorek żonce szybko
wrócił, przespacerowaliśmy się plażą przy księżycu (żona mi tu podpowiada, że
zajebistym) i trafiliśmy do knajpki na plaży, gdzie dzieciarnia (teraz mi się
wydaje, że to głównie byli tutejsi pracownicy sezonowi, zdaje się, że
widziałem tam kelnerkę z naszego ośrodka) bawiła się przy karaoke (wykonanie
zbliżone do tego na Pingwinariach, sprzęt prawie identyczny, o ile nie
gorszy). Tutaj żonka całkiem odżyła i ostatecznie dobrze się zabawiliśmy.
:-)
Dzisiaj przed południem znowu udało nam się pozbyć dziecka –
dziadkowie zabrali ją na wycieczkę do Niechorza, więc zaliczyliśmy romantyczny
spacer po plaży. Chcieliśmy przy okazji znaleźć plażę dla golasów (stroje
kąpielowe są strasznie niepraktyczne), ale nic takiego nie stwierdziliśmy
(możliwe, że z powodu pogody). A po południu znowu na koniki (więcej na temat
koników u Iki), tym razem ja się dałem
wsadzić na grzbiet Blondela. Nawet fajnie było, jeszcze się umiem na koniu
utrzymać. :-)