I znów się pochorowałem…

(ten wpis to przestroga dla mnie na przyszłość, innym radzę go
zignorować)

Tym razem niejako na własne życzenie. Wczoraj w ośrodku na
obiad była grochówka (pyszna) i pierogi z kapustą i grzybami
(w tym przypadku beznadziejne), a na kolację… bigos
(pyszny). Normalnie z żoną nie jemy kolacji na ośrodku,
ale teściowa zrezygnowała z bigosu w trosce o swoją wątrobę,
więc mnie przypadła jej porcja. Zjadłem ile tylko byłem w
stanie — uwielbiam bigos… niestety. Żona twierdzi, że
takie jedzenie zawsze mi szkodzi i pewnie ma rację, ale ja bym
wolał, żeby szkodziło mi coś, czego nie lubię, jak już musi mi
coś szkodzić.

W nocy obudziła mnie potrzeba wyjścia do kibelka. Jak
wyszedłem, to siedziałem tam z pół godziny, w tym 15 minut
ciurkiem ze mnie leciało. Potem wróciłem do łóżka i nawet
zasnąłem. Do rana kilka razy się budziłem, ale nie było tak
źle. Gorzej rano, gdy wstawałem. Okazało się, że wszystko mnie
boli (oprócz brzucha: głowa, mięśnie, skóra) i niespecjalnie
mogę, czy mam ochotę się ruszać. Ale zjadłem dwie bułeczki
i postanowiłem z żonką i córką wyjść na spacer. Nie był to
najlepszy pomysł. Okazało się, że normalne tempo spacerowe
mojej żony z wózkiem, to stanowczo dla mnie za szybko i w
ogóle marzyłem o miejscu leżącym. Trawnik sołtysa okazał się
nie dość wygodny, a pozatym zacząłem też tęsknić za kibelkiem,
więc wróciłem do domku. Po drodze zanieczyściłem kawałek, lasu
bo jednak domek był za daleko. Do obiadu przeleżałem.

Przy obiedzie byłem paskudny (jak jestem chory, to bywam
nieznośny. Pocieszające jest jedynie to, że podobno większość
facetów tak ma), ale mimo to kochana żona zadbała o to, żebym
jednak coś zjadł. Potem moje dziewczyny poszły na plażę, a
ja leżałem w domku, marzłem (mimo swetra) i miałem nadzieję,
że to co zjadłem zaraz nie ucieknie… Nawet nie
uciekło.

Zajrzałem na tą plażę, bo ile można leżeć w pokoju. Zimno mi
było w polarze i długich spodniach, ale na plaży, gdzie
potwornie wiało, już jakby mniej. Chwilę tam posiedziałem,
potem rodzinka się zbierała, a ja z nimi. Dziecko jeszcze
zostało się bawić na mieście, a ja zabrałem rzeczy i
wróciłem do domku — bliżej kibelka czułem się
bezpieczniej, a i spacerek zdążył mnie zmęczyć. Dziewczyny
wróciły trochę później i żona mi opowiedziała jak się Krysia
bawiła. Potem pojechały ciuchajką do Niechorza. Ja wolałem nie
ryzykować i oszczędzić im jednego marudy na miejscu.

Grzybobranie?

Wczoraj wieczorem jak zwykle jedliśmy kolację na
mieście
. Tym razem nie chcieliśmy bułek z serkiem
topionym, tylko coś bardziej konkretnego. Ale te budy w
centrum
, to albo drogie, albo nieciekawe, więc
szukaliśmy dalej. Doszliśmy do Krakusa, knajpy z
poprzedniej epoki. Ten budynek, te stoliki z tymi obrusikami i
serwetnikami gs. Ten bar, z tą charakterystyczną
lodówką z napojami. Ta kobita z wyrazem twarzy mówiącym
Czego?. Brakowało tylko tej czerwonej orenżady na
półkach, i odrobinę za dużo było napojów do wyboru. Ja nawet
tam bym coś zjadł, ale żona się bała. Ostatecznie więc
zjedliśmy w Albatrosie. Ja krokiety, a żona hot-doga, tyle
że… bez hot-doga, czyli bez parówki. Ona tak woli.

Dzisiaj rano Krysia wyciągneła żonę na spacerek, zastrzegając
Tatuś zostaje. Więc z nimi nie poszedłem. Zamiast
tego udałem się do lasu, gdzie łaziłem do obiadu (w sumie
ponad dwie godziny). Oczywiście grzybów dalej praktycznie nie
ma, ale tym razem oprócz kilku kurek przyniosłem jednego
popisowego grzyba — ładnego, chociaż nieco
podjedzonego przez ślimaki, czerwonego kozaka. Nie robaczywego
(czerwone kozaki bardzo żadko są robaczywe). Tym bardziej mnie
znalezisko cieszy, że nigdy nie miałem szczęścia do tego
gatunku, i nawet gdy wszyscy przynosili czerwone kozaki, to ja
nie. Z innymi grzybami takich problemów nigdy nie miałem.

Po poobiednim spacerku znalazłem jeszcze dwie kurki na terenie
ośrodka. Potem był wypad do kina, opisany na innym jogu…

Jest lepiej :-)

Wczoraj rano obudziłem się już mniej zasmarkany niż poprzednio. To trochę
dziwne, bo mnie katar zwykle nie przechodzi ani w tydzień, ani w siedem dni,
niezależnie czy leczony, czy nie. W każdym razie tym razem się znacznie
polepszyło.

Z okazji imienin, oprócz wręczonej wcześniej książki żona
przygotowała mi jeszcze jedną niespodziankę (na którą cicho liczyłem)
— ubrała się w krótką spódniczkę i obcisłą bluzeczkę odsłaniającą pępek,
a pod tym wszystkim tylko stringi. Mniam! Niestety, po obiedzie się przebrała
i na kolejną taką atrację pewnie będę musiał kolejny rok czekać
:-( — ona się w tym źle czuje. Trudno. Ja się źle
czuję w bokserkach, ale też się czasem poświęcam ;-).

Moje imieniny to też imieniny mojego teścia (imiennika), więc dla podwójnej
okazji teściowa zrobiła ciasto z bananami. Też mniam, ale oczywiście bez
porównania. Od teściów dostałem koszulę, a teść od córki (mojej żony) i
wnuczki (Krysi) dostał bukiety polno-leśnych kwiatów, własnoręcznie przez nie
zbieranych. Właściwie to dzięki teściom zacząłem obchodzić imieniny. Akurat
wypadają wtedy gdy zwykle z teściami (przydają się — można im zostawić
czasem dziecko) wyjeżdżamy na wakacje, to czemu teść sam ma świętować?

Dzisiaj czuję się jeszcze lepiej. Rano nawet wykąpałem się w morzu (mimo
chmur było bardzo ciepło) i nawet mi to nie zaszkodziło (jeszcze?). Właściwie
temperatura wody nie zachęcała do pełnego zmoczenia, ale po spacerku do
Niechorza (po kolana w wodzie) i z powrotem (środkiem plaży) trudno było do
tej wody nie wejść, mimo że już wszyscy zbierali się na obiad (o chorej porze:
13:00).

Po obiedzie wybrałem się do lasu. Tym razem tylko jedna kurka. No wysyp
grzybów jak cholera! Ale znowu trochę popadało, więc jakaś nikła nadzieja
wciąż jest…

No i pochorowałem się :-(

Kilka dni temu wracając ze spaceru w lesie rozkichałem się na całego
(A-psik!, A-psik!, psik! psik!…). Wtedy pomyślałem, że nawąchałem się
po prostu jakichś pyłków i mnie alergia dopadła. Psiknąłem sobie do nosa czymś
na uczulenie i się specjalnie tym nie przejąłem. Niestety potem było coraz
gorzej, czemu zapewne pomogło moje wędkowanie itp. Najwyraźniej się
przeziębiłem. Nie wiem, czy to ta kąpiel w morzu, czy pójście spać z mokrą (po
umyciu) głową, raczej to drugie. W każdym razie jestem zasmarkany po pachy
(zużycie ponad dwie paczki chusteczek dziennie), w nocy nie mogłem przez to
spać i w ogóle ledwo żyję. Gorączki raczej nie mam, ale małe to
pocieszenie.

Wczoraj wieczorem zabrałem się za leczenie — nałykałem się Aspiryny i
Rudinoscorbinu, niestety noc była ciężka i dopiero po łyczku syropku z melisy
trochę posapałem. Rano (do obiadu o 13:00) nie wychodziłem z łóżka. Nie było
to takie straszne, bo kochana żona wręczyła mi prezent który miałem dostać
jutro — książkę Pratchetta. Po obiedzie już ruszyłem się z domku, ale
plażowanie i wędkowanie sobie odpuściłem. Byłem za to chwilę (ponad godzinkę)
w lesie i znalazłem parę kurek. Poprzednie trzy (sprzed dwóch dni) już są
ususzone. Jak tak dobrze dalej pójdzie, to może wrócimy z łyżką suszonych
grzybów, w sam raz na jakiś krupnik.

Wakacji ciąg dalszy

W środę wieczorem przyszła burza. Grzmieć do rana przestało, ale wczoraj
padało cały dzień. Może grzybki wreszcie wyjdą… ale pewnie nie — w
zeszłym roku prawie całe trzy tygodnie gdy tu byliśmy padało, a grzybów nie
było. Zobaczymy.

W czwartek rano miałem jechać autobusem do Dziwnowa po Sportowe
zezwolenie połowowe dla osoby fizycznej
, a po naszemu pozwolenie na
wędkowanie w morzu. W zeszłym roku załatwiało się to normalnie (tak jak się to
na całym cywilizowanym świecie robi) w sklepie wędkarskim, ale zmienił się
minister i znowu trzeba w tej sprawie jeździć do urzędu. Tak się składa, że
odpowiedni urząd jest zwykle daleko i otwarty tylko parę godzin w tygodniu
(ten w Dziwnowie na szczęście częściej). Teść się nade mną zlitował i zawiózł
mnie tam samochodem. Papierek kosztował mnie śmieszne pieniądze: 16zł (11zł
zezwolenie na miesiąc, 5zł jego wydanie, czy jakoś tak) — dojazd autobusemtam i spowrotem napewno kosztowałby mnie więcej. Jednak zauważyłem pewną
zmianę na plus. Pani w Inspektoracie miała o wiele mniej papierków do
wypisywania i załatwienie sprawy trwało szybciej niż to kiedyś bywało.

W drodze powrotnej wstąpiłem jeszcze do sklepu wędkarskiego aby się
zaopatrzyć w sprzęt i robaki. Kupiłem, między innymi, morski ciężarek gruntowy
(wcześniej nigdzie takiego nie widziałem). Wieczorem wybrałem się na plażę
łowić. Jak zwykle ludzie patrzyli na mnie conajmniej ze zdziwieniem, ale
znalazł się też jeden wędkarz, który też łowił na tej plaży, podobno tego
samego dnia, tyle że wcześniej. Czyli w tym roku nie jestem tutaj jedynym
takim wariatem :-). Nowy ciężarek okazał się znakomity, nie ma
porównania do starych ciężarków, które po kilkunastu minutach wylatywały na
plażę. Nowy, dzięki ramionom którymi się zakotwiczał w dnie, utrzymywał zestaw
tam gdzie rzuciłem, tylko że trzeba było się naszarpać, żeby potem go
wyciągnąć. Gorzej sprawował się mój stary, ruski sprzęt (jednorazowy),
na wędce przelotki latały luzem, a w kołowrotku po drugim wyciągnięciu zestawu
zaczęła nawalać blokada wsteczna. Może zmusiło mnie raz do przeprowadzki
parę metrów, bo się plaża coraz węższa robiła, a na końcu tradycyjnie zgubiłem
zestaw z nowym super-ciężarkiem — najprawdopodobniej nie zauważyłem, że
się żyłka zaplątała o przelotkę i przy kolejnym rzucie się urwała. Oczywiście
nic tym razem nie złapałem.

Dzisiaj wędkowanie sobie odpuściłem, bo morze było wzburzone i nawet mój
nowy ciężarek by nie pomógł (gdybym go jeszcze miał). Byłem za to w lesie
i przyniosłem trzy kurki. Widziałem jeszcze ze trzy, duże, ale bardzo zjedzone
przez ślimaki (krążą tu takie czarne olbrzymy bez skorupek). Wieczorem na
ośrodku było ognisko, a przy ognisku chór. Chór śpiewał ładnie, ale niestety
głównie jakieś smętne patriotyczne pieśni. Krysia prawie każdą piosenkę
nagradzała oklaskami i okrzykami Brawo!!!. Po występie chóru trzeba
było się zbierać kąpać i usypiać dziecko. Jeszcze tam na chwilkę zajrzałem,
gdy usłyszałem, że grają na gitarze. No tak, jak się patrzy jak ktoś gra, to
to jest takie proste…

Wakacje :-D

Jesteśmy na wakacjach nad morzem — w Pogorzelicy. Pogoda na razie nawet dopisuje mimo, że żonka twierdzi że jej zimno. Ja się nawet już w morzu wykompałem.

Jak widać, bez Internetu długo nie wytrzymaliśmy. I to by było na tyle, bo plugina Joggera dla CJC przed wyjazdem sobie nie napisałem…

Paintball

Dzisiaj z kumplami wybraliśmy się na paintballa. Uznałem, że przyda mi się
trochę zabawy na świeżym powietrzu. Od organizatorów dostaliśmy mundurki,
maski, markery (spluwy do tej zabawy) i zestaw kulek. Potem oczywiście kazanko
(nie zdejmować masek, markery odbezpieczać tylko na czas gry itp.)
i w teren. Organizator proponował kolejne scenariusze, a myśmy się bawili.
Drużyny były nierówne — u nas cztery osoby (co gorsza w tym ja), a w drugiej
drużynie pięć. Ale i tak parę razy wygraliśmy. Ja dostałem kilkanaście razy, a
trafiłem raz jedną dziewczynę i może później jeszcze raz kogoś. Ale to nic
nowego, nawet na komputerze mnie zwykle idzie najgorzej. W sumie wystrzelałem
200 kulek.

Teraz jestem cały obolały. I to nie od uderzeń kulek — to bolało (nawet
mocno) tylko chwilę po uderzeniu, teraz tylko siniaki zostały — ale od
mojego siedzącego trybu życia, które teraz się na mnie zemściło. Chyba czas
jakoś zadbać o formę…

PS. Co z tym Joggerem? To zaczyna być wkurzające. Pół biedy, że nie można dodawać
wpisów przez Jabbera — mnie teraz bardziej powiadomień brakuje.

Na dwóch kółkach

Wczoraj wracając z wycieczki do Pławniowic przy płytostradzie
zauważyłem tablicę informującą, że w Brzezince jest ferma strusi. Strusie w
Gliwicach — uznałem, że to trzeba zobaczyć.

Dzisiaj więc wyciągnąłem z garażu naszego grata, żeby tam pojechać.
Właściwie to najpierw, z przyzwyczajenia, wyciągnąłem rowerek Krysi, ale
wsiadając się zorientowałem w pomyłce. W plecaku miałem już przygotowany zestaw
narzędzi, żeby móc coś zrobić jak rower się po drodze rozsypie. Do Brzezinki
dojechałem szybko, ale zdążyłem się przy tym nieźle zmęczyć — już chyba
ponad dwa lata nie jeździłem na rowerze. Przez Brzezinkę jechało się fajnie
— prawie cały czas w dół (strach mnie ogarniał na myśl o powrocie).

Dojechałem do końca Brzezinki i całych Gliwic za razem. Już było widać budowę
autostrady w Kleszczowie, a ja żadnego strusia jeszcze nie widziałem. Trudno,
trzeba wracać. Zatrzymałem się pod jakimś barem koło pętli autobusowej, żeby
kupić coś do picia. Rower postawiłem przed barem, przy dwóch innych tej samej
klasy (tam na wsi przynajmniej nie był to taki wstyd na czymś takim
jeździć) i kupiłem kolę. Potem zaczepiłem facetów przed barem, pytając Czy to
na serio są jakieś strusie?
. Oni na to, że to nie tu, tylko w Taciszowie.
Powiedziałem, że na tablicy pisało, że w Brzezince. Zaczęli coś mówić, że jakiś
X miał i może jeszcze ma. Pytali się po co mi one, czy chcę kupić. Ja, że tylko
obejrzeć. Nie uzyskałem zrozumienia z ich strony — To przecież takie
małe konie. Pierzaste.
. Drogi do X mi nie chcieli wytłumaczyć — To
w głębi osiedla. Nawet jakbym Panu wytłumaczył, to by Pan nie trafił
.
Trudno, tak bardzo mi na tych strusiach nie zależy — wycieczka jest fajna.

Nie chciałem wracać tą samą drogą, więc postanowiłem wjechać w głąb
Brzezinki. A nóż, widelec te strusie znajdę. Wjechałem w jakąś Sopocką.
Po przejechaniu kawałka zobaczyłem znak ślepa uliczka. Pomyślałem: ślepa
dla samochodu nie musi być tak całkiem ślepa dla rowerzysty. I rzeczywiście
— ulica się skończyła, to zaczęła się jakaś polna ziemna droga, nawet
biegnąca we właściwym kierunku. Więc pojechałem nią. Po kilkuset metrach z drogi
ziemnej zrobiła się trawiasta. Potem po prostu świeżo skoszona łąka. Ładnie tam
nawet było — pola, łąki, na prawo zabudowania Brzezinki, na wprost fabryki
Specjalnej Strefy Ekonomicznej (ładne one teraz są i nie smrodzą. Nie to co
kiedyś na Śląsku straszyło). Popodziwiałem widoki, posłuchałem skowronków i
postanowiłem jechać dalej. A właściwie iść prowadząc rower — kiepsko się
po trawie jeździ, szczególnie na wąskich oponach.

Łąka się skończyła, ale drogi ani śladu. Po lewej centrum dystrybucyjne
Lidla, gdzieś dalej po prawej domy, a przede mną haszcze. Ale ktoś już tędy
szedł, bo część chaszczy wydeptane. Nawet możnaby stwierdzić, że ktoś jak ja się
tamtędy z rowerem przedzierał. Trawy położone w jednym kierunku, a więc ten ktoś
nie wracał — wniosek: tam jest jakieś przejście. No to lezę w te
haszcze.

Haszcze coraz większe, miejsca między ogródkami, a siatką Lidla coraz mniej,
a wydeptana ścieżka znikła. Poza tym trzeba pamiętać, że na polskiej wsi
się szamb nie opróżnia, tylko zapewnia odpływ nadmiaru nieczystości do
najbliższej rzeki albo rowu. Kolor i zapach cieczy w rowie po lewej sugerował,
że mieszkańcy (wydawałoby się cywilizowani) domów po prawej kultywują tę
tradycję. Więc starałem się patrzeć pod nogi, żeby nie wpaść w cuchnącą
niespodziankę. W pewnym momencie haszcze były już wyższe od roweru (mógłbym go
tam łatwo zgubić), składały się głównie z pokrzyw, a miejscami też drzew i
krzaków. Zacząłem mieć wątpliwości, czy dalej da się wogóle przejść mimo, że
widziałem już ulicę przed sobą.

Udało się. Wydostałem się na jedną z wewnętrznych ulic Specjalnej Strefy
Ekonomicznej. Przy ulicy była ścieżka rowerowa (tam są wszędzie, pewnie
dlatego, że prawie nic poza tym tam nie ma). Stamtąd już bez problemu wróciłem
w nasze okolice. Dokładniej to do parku, gdzie już były moje dziewczyny. O dziwo
nie byłem nawet strasznie zmęczony, nawet mniej niż wtedy, gdy dojechałem do
Brzezinki. Pewnie odchoruję jutro.

Pingwinaria – czyli tam i z powrotem

Wyjechałem w Czwartek rano. Na pociąg umówiłem się wcześniej z Lamagrą, on
nawet załatwił mi bilet. Pociąg odjechał punktualnie o 6:45. Za Katowicami
zaburczało mi w brzuchu i przypominałem sobie o wielkiej smakowitej bułce z
kurczakiem którą mi żona przygotowała… i którą zostawiłem w lodówce.
:-(. Przez chwilę nawet pomyślałem, czy się po tę bułkę nie wrócić,
jednak zrezygnowałem z tego pomysłu. W Krakowie byliśmy o 8:55 i okazało się że
PKS-y do Krynicy mamy o 9:40 i 10:50 (wcześniej myśleliśmy że o 10:40).
Postanowiliśmy pojechać tym wcześniejszym (mimo że tubylec Antymon
twierdził, że ten autobus nie istnieje). Wcześniej szukaliśmy miejsca gdzie
można by coś na szybko zjeść i się nie zatruć. Skończyło się na jakichś
drożdżówkach. Autobusem z nami jechała już całkiem sympatyczna gromadka
pingwinów.

W Krynicy koledzy postanowili że pójdziemy na piechotę i że ja, skoro już tam
byłem, będę prowadził. Do tego na skróty, a nie ulicą. Sam przyznałem, że
gdzieś tam jest czerwony szlak prowadzący pod sam hotel, ale nie
powiedziałem że wiem gdzie ten szlak jest. Gdy szlak znaleźliśmy (po wspięciu
się z plecakami na bardzo stromą górkę) okazało się że idzie on albo w dół
(z powrotem), albo w górę, ale w przeciwnym kierunku. Ja nie chciałem iść w dół,
a oni w górę, więc poszliśmy na przełaj. Oni wciąż myśleli że znam drogę, ja
taki pewny nie byłem. Jednak jakoś trafiliśmy. Potem się okazało że jeszcze
co najmniej jedna grupka dotarła do hotelu w podobny sposób.

Na miejscu organizatorzy już czekali. Kazali się zalogować i iść na
obiad. Obiad był niespodzianką – tym razem można się było nim najeść i nawet był
bar sałatkowy. Po obiedzie miał być wykład lcamtufa, który się nie stawił.
Organizatorzy byli wściekli (jego tłumaczenie: zaspałem), a portret
Michała trafił na tarczę do rzutów, która później została odpowiednio użyta.
Zamiast lcamtufa był wykład TeX dla blondynek sprzed dwóch lat. Potem
pan Barbaszewski opowiadał o swoich wdrożeniach Linuksa za parę milionów.

W piątek jakoś udało się wstać na śniadanie i zaliczyć pierwsze dwa wykłady
Laboratorium studenckie pod VMWare i LVM, EVMS i inne metody
zarządzania dyskami
. Greylistings, obiad i część zamieszania po
obiedzie (coś się w programie pozmieniało) sobie darowałem. Zamiast tego
poszedłem pod Jaworzynę pojeździć na nartach. Śniegu resztki, kawałek trzeba
było narty znieść bo na samej górze śniegu nie było wcale, ale na trasie dało
się jeździć. Miejscami ładny, chociaż sztuczny, śnieżek, miejscami więcej błota
niż czegokolwiek innego, a w cieniu lód. Mimo wszystko jeździło mi się wyjątkowo
dobrze. Po nartach zdążyłem jeszcze na koniec wykładu o strategii robienia
backupów i spotkanie z redakcją Linux Magazine. Potem kolacja i wykład Tristana
o projekcie Alrauna (pomysł użycia Linuksa w szkołach na Windowsowych
pracowniach od Ministerstwa). A na koniec oczywiście Karaoke. Kto nie był niech
żałuje – takich pingwinich ryków nigdzie indziej nie uświadczy. Mnie jakoś się
udało nie stracić po tym głosu (sobotnim prelegentom na szczęście też nie).

W sobotę po śniadaniu pierwszy wykład był o odpowiedzialności za szkodę
spowodowaną przez błędne działanie programu komputerowego
– o obowiązującym
prawie, prowadzony przez prawnika, ale bardzo interesujący (w końcu wszystkich
programistów to w jakiś sposób dotyczy). Wykładu o wxWindows nie było, zamiast
tego ktoś wyszedł prowadzić jakieś luźne rozmowy (teraz zadawajcie mi jakieś
pytania
). Nawet zaczął ciekawie opowiadać o bezpiecznej dystrybucji w
dystrybucji
, ale najwyraźniej nie dość ciekawie, bo poszedłem się gdzieś
szwendać. Spotkałem Tristana i Arghila, którzy wyciągnęli mnie na spacer na
Jaworzynę (adresowanie geograficzne w sieci nie wydało nam się warte
rezygnacji z kontaktu z naturą). Przynajmniej raz miałem okazję tam wejść a
kolejką gondolową zjechać (dotychczas jedynie wjeżdżałem kolejką). Po drodze
obejrzeliśmy sobie innych narciarzy i wodę chlustającą spod ich nart. Widać że
trochę ich tam na weekend przyjechało i nawet uruchomiono wyciąg talerzykowy,
który w piątek nie działał. Na górze wypiliśmy kolę/piwa i zjechaliśmy na dół
na obiad. Już ludzie spotkani po drodze twierdzili że obiad jest marny. No i
rzeczywiście – po zupie ogórkowej (dobra była, ale to tylko zupa) podano pierogi
z jabłkami. Ani ja ani paru kolegów nie uznaliśmy że to poważny obiad, więc po
obiedzie pojechaliśmy coś zjeść na miasto. Wróciliśmy pod koniec prezentacji
IBM-a, która wyglądała na to, że nic ciekawego nie straciliśmy. Potem był wykład
o projekcie rozproszonego środowiska zarządzania obiektami trwałymi Santa
Maria
oraz prezentacja Novella. Prezentacja zaczęła się filmem Lord
of the Net – Two Servers
– cała sala pękała ze śmiechu. Potem facet pokazywał jak
działa pakiet Red Carpet – taki poldek połączony z cronem i paroma skryptami i
opakowany w okienkowy interfejs. Oczywiście komercyjny. Na koniec był jeszcze
jeden film: Kernel.
Po kolacji były dyskusje
o tym jak powinna wyglądać rządowa Strategia dotycząca informatyzacji i
Wolnego Oprogramowania, a potem jeszcze było spotkanie RWO. W tym samym czasie
zaczynało się ognisko. Po spotkaniu RWO poszliśmy na ognisko, a po ognisku
jeszcze trochę dyskutowaliśmy (w nieco innym gronie) w czyimś pokoju. Jak zwykle
do swojego pokoju wróciłem jako ostatni z lokatorów (i tak dużo wcześniej niż
wielu innych kończyło zabawę).

W niedziele były jeszcze trzy wykłady – o sieciach bezprzewodowych
(interesujący mnie o tyle, że zastanawiam sie nad kupnem czegoś takiego), wykład
Antymona o Jabberze (spodziewałem się politycznego nudzenia, ale było
naprawdę ciekawie) oraz Jak skutecznie otworzyć swoje źródła (moje
projekty były najlepiej opisane w punktach czego nie robić
:-)).

Do domu zabrałem się z Tristanem. Jechał z nami też Bartek (do Krakowa) i
Gaber (do Katowic). Obyło się bez żadnych komplikacji czy innych ciekawostek,
więc ten akapit zostaje wyjątkowo krótki. :-)

Teraz z żoną oglądamy zdjęcia z
pingwinariów
… i mnie na żadnym nie ma. Żona zaczyna mieć jakieś głupie
podejrzenia. Więc może ktoś tutaj potwierdzi mój pobyt na Pingwinariach?
;-)

Pajałem i bóciłem

W piątek prosto z pracy poszedłem na obiadek do restauracji Krakowianka. To
mała knajpka niedaleko firmy, z zewnątrz wyglądała nieciekawie, a w środku
całkiem sympatycznie. A rolada z kluskami była po prostu pyszna.

Po obiadku wsiadłem w samochód i pojechałem do moich dziewczyn do Bochni. W
Rudzie Śląskiej, przed wjazdem na DTŚ był pierwszy korek. Zaskoczyło mnie to, bo
tam akurat nigdy nie stałem (ale często nie jeżdżę, więc to może normalka).
Potem DTŚ – raz dwa i byłem w Katowicach. Tam trochę mi się mieszały pasy zanim
wjechałem na A4 (wcześniej ten kawałek wydawał mi się wyjątkowo prosty), na
samej autostradzie też miałem wrażenie, że strasznie z tymi pasami namieszali,
ale to chyba tylko taki dzień. Na A4 rozkopy, przed Chrzanowem jeszcze nie takie
straszne, ale dalej duże kawałki drogi z ruchem dwukierunkowym i ograniczeniem
do 70. Bardzo się nie spieszyłem, więc specjalnie się tym nie przejmowałem.
Przed Balicami zjechałem na stację na siusiu i do myjni (a co będę do żony
brudnym samochodem jechał – raz na dwa lata nawet Polonezowi należy się
mycie).

Z automatycznej myjni korzystałem po raz pierwszy. Kupiłem w kasie kartę,
podjechałem pod myjnię, poczekałem aż poprzedni samochód wyjedzie (czytając w
tym czasie kilka razy instrukcję obsługi), podjechałem do środka aż zapalił się
napis Stop. Zanim się zatrzymałem zapaliło się Do tyłu, to
cofnąłem. Znowu zapaliło się Stop, a jak się zatrzymałem to zgasło.
Uznałem że jest ok, poszedłem do budki sterującej, włożyłem kartę,
nacisnąłem Start. Napisało mi na wyświetlaczu po francusku jakieś
cośtam cośtam 3…. No to czekam… i czekam… i nic. Wołam gościa co się
kręci obok przy serwisie. Podszedł, obmacał urządzenie i stwierdził, że on się
nie zna, to mu si kolega, zaraz przyjedzie. No to czekam na kolegę… Po
dziesięciu minutach się zjawił, otworzył budkę, poprzyciskał coś tam i
nic. Podszedł do światełek (tam gdzie świeciło się Stop i Do tyłu),
walną kilka razy i za którymś błysnęło Do przodu. Więc gościu powiedział,
żebym zwolnił hamulec i się samochód popchnie. Popchnęliśmy jakieś 1-2cm i
zapaliło się Stop. Wróciliśmy do budki, ale maszyna dalej nie
rusza. Gościu jeszcze raz to otworzył, poprzyciskał ileś guzików (chciałem
zasugerować reset), aż w końcu zadziałało. Gościu jeszcze powyklinał
kogoś, że paru żarówek nie chcą kupić, a klienci nie wiedzą gdzie
podjechać
. Po paru minutach mycie się skończyło i mogłem wyjechać. Nie
powiem, żebym efektem był zachwycony, ale że samochód wyjechał czyściejszy to
nie da się ukryć.

Zanim dojechałem na miejsce zdążyło się ściemnić. Przed Wieliczką i w
Wieliczce oczywiście korek, ale tego można było się spodziewać. Dalej jechało
się całkiem miło. Aż do Bochni gdzie pobłądziłem. Najpierw skręciłem nie w tą
stronę i wyjechałem z powrotem na Kraków. Za drugim razem, na tym samym
skrzyżowaniu znowu pojechałem nie w tą stronę (prosto zamiast w prawo), ale to
już udało mi się naprawić bez wyjeżdżania poza miasto. Gdy dojechałem pod hotel
okazało się, że w pokoju nikogo nie ma, a komórka żony nie odpowiada. Na
szczęście teść odebrał – byli w restauracji. Żona wyszła mi naprzeciw. Dosiadłem
się do stolika, nawet coś dla mnie zostało. A Krysia jak zobaczyła że tatuś
przyjechał zaczęła szaleć – wszystko chciała mi od razu opowiedzieć. Że
windom, że śweci. że pani itp.

Po wykąpaniu dziecka i położeniu jej spać poszliśmy z żoną na miasto. Trochę
się pokręciliśmy po okolicy, ale nigdzie nie zaglądaliśmy. Zaskoczyło nas że z
wielu lokalów słychać było całkiem sensowną muzykę – w dwóch były koncerty na
żywo (w jednym z nich wyglądało to trochę śmiesznie – kapela byłaby dwa razy
większa, to nie byłoby miejsca dla klientów), ale nigdzie nie wchodziliśmy, bo
nie chcieliśmy dziecku papierochami śmierdzieć, sami tego zapachu zresztą
też nie lubimy. Po rundce dookoła centrum wróciliśmy do pokoju. Niestety warunki
do nacieszenia się żoną dość ograniczone – dziecko śpi w łóżeczku obok, a
teściowe za ścianą. Trzeba było być bardzo cicho…

W środku nocy obudziło mnie bulgotanie w brzuchu. Dwa czy trzy razy chodziłem
do kibelka, łącznie spędziłem tam w bólach chyba z godzinę. W końcu położyłem
się na swojej karimacie między łóżkiem i łóżeczkiem i zasnąłem. Żona po tej nocy
była cały dzień niewyspana. Ja też się potem dobrze nie czułem.

Rano poszliśmy z Krysią do księgarni pokazać jej królika (bardzo jej się
spodobał) i do zoologicznego zobaczyć inne zwierzątka, ale rybki, szczurki i
myszki nie zrobiły już takiego wrażenia. Obiad zjadłem w tamtejszej pizzerii
„Bella” – tak jak zawsze zjadłem tam tanio i dobrze. Wypad na huśtawki się nie
udał, bo zaczęło padać. Schowaliśmy się do sklepu i żona kupiła sobie nowe buty.
Z powodu pogody nie pojechaliśmy też do Centrum Aktywnego Wypoczynku w
Borku.

Kolejną noc przespałem już normalnie, no pomijając eksmisję z łóżka na
karimatę, gdy rano Krysia się obudziła i zajęła miejsce przy mamie.

Dzisiaj rano na zmianę się chmurzyło i świeciło słońce. Postanowiliśmy jednak
do tego Borka jechać, żeby pokazać Krysi koniki. Oczywiście wtedy zaczęło padać.
Mimo pogody pojechaliśmy. Wyjechaliśmy nie tym wyjazdem z Bochni, ale jakoś na
miejsce udało nam się trafić. Było zamknięte (w folderze reklamowym nie podano
godzin otwarcia, więc błędnie założyliśmy że jest otwarte cały dzień).
Wróciliśmy już właściwą prostą drogą.

Po wycieczce objazdowej wyszliśmy całą rodzinką na spacer po mieście.
Krysia dobrze się z dziadkami bawiła, to zostawiliśmy ich i wróciliśmy do pokoju
w Hotelu (w końcu tydzień nie będziemy się widzieć). Gościu w recepcji trochę
dziwną miał minę jak po jakiś dwudziestu minutach wychodziliśmy nieco zmienieni
na twarzach i spytałem go gdzie mają jakąś cukiernię. Cukiernię znaleźliśmy
i kupiliśmy sobie lody – trzeba było trochę ochłonąć.

O drugiej pożegnałem się z rodzinką i poszliśmy na obiad – oni do hotelowej
restauracji, ja do Karczmy Rycerskiej potem wsiadłem w samochód i
pojechałem. Tym razem nawet w Wieliczce prawie nie było korka. W miarę szybko
dojechałem do Katowic. Tam nie skręciłem na DTŚ, tylko pojechałem dalej zobaczyć
ile tej autostrady minister Pol nam wybudował. Autostrada dojechałem
mniej-więcej tam gdzie ostatnio (jakieś 3 lata temu) gdy tamtędy jechałem.
Różnica była taka, że dalej było widać powstającą dalszą część A4. Pojechałem
więc przez Rudę Śląską kierując się drogowskazami na [A4] Wrocław.
Wyjechałem na trasę mikołowską i dalej prościutko do domu. Po drodze
przekroczyłem budowę autostrady jeszcze z 2-3 razy. Kiedyś może uda się im ją
skończyć.

O 16:40 byłem już w domu. Żonie zameldowałem (przez Jabbera oczywiście), że
dojechałem cały i zdrowy, a teraz meczę ludzi swoimi wypocinami.