Wczoraj wieczorem jak zwykle jedliśmy kolację na
. Tym razem nie chcieliśmy bułek z serkiem
mieście
topionym, tylko coś bardziej konkretnego. Ale te budy w
, to albo drogie, albo nieciekawe, więc
centrum
szukaliśmy dalej. Doszliśmy do Krakusa
, knajpy z
poprzedniej epoki. Ten budynek, te stoliki z tymi obrusikami i
serwetnikami gs
. Ten bar, z tą charakterystyczną
lodówką z napojami. Ta kobita z wyrazem twarzy mówiącym
Czego?
. Brakowało tylko tej czerwonej orenżady na
półkach, i odrobinę za dużo było napojów do wyboru. Ja nawet
tam bym coś zjadł, ale żona się bała. Ostatecznie więc
zjedliśmy w Albatrosie. Ja krokiety, a żona hot-doga, tyle
że… bez hot-doga, czyli bez parówki. Ona tak woli.
Dzisiaj rano Krysia wyciągneła żonę na spacerek, zastrzegając
Tatuś zostaje
. Więc z nimi nie poszedłem. Zamiast
tego udałem się do lasu, gdzie łaziłem do obiadu (w sumie
ponad dwie godziny). Oczywiście grzybów dalej praktycznie nie
ma, ale tym razem oprócz kilku kurek przyniosłem jednego
popisowego
grzyba — ładnego, chociaż nieco
podjedzonego przez ślimaki, czerwonego kozaka. Nie robaczywego
(czerwone kozaki bardzo żadko są robaczywe). Tym bardziej mnie
znalezisko cieszy, że nigdy nie miałem szczęścia do tego
gatunku, i nawet gdy wszyscy przynosili czerwone kozaki, to ja
nie. Z innymi grzybami takich problemów nigdy nie miałem.
Po poobiednim spacerku znalazłem jeszcze dwie kurki na terenie
ośrodka. Potem był wypad do kina, opisany na innym jogu…
Heh, hot-dog bez hot-doga zdecydowanie ż0ndzi ;-D
PolubieniePolubienie