Założyłem uchwyt na narty na bagażnik dachowy Mulastego… mimo, że chwile
później pojechaliśmy na spacerek… na rowerach…
Hubertus w Szałszy…
Miał być opis ze zdjęciami, ale nie dam rady dzisiaj tego opisać… Więc
będą tylko zdjęcia:
Jakość marna… bo aparat kiepski (dziwne, że cokolwiek udało mi się
złapać chociaż trochę ostro) i fotograf nie lepszy.
Update: Lepszej jakości zdjęcia już są dostępne na stronach Klubu.
Koniki – zaraza się szerzy…
Jak co tydzień, dzisiaj byliśmy na konikach. Na początku dostałem Bestię. Na
początku nie bardzo dawała mi na siebie wsiąść (znaczy się, nie chciała
podejść do klocka), ale jakaś dziewczyna pomogła, przytrzymała konia i się
udało. Bestia niezbyt chętna była do jazdy w koło ujeżdżalni, ale jakoś nam
się udawało dogadać. Jazda za Nel (na której jeździła wtedy żonka), na łące
obok, szła nieco lepiej. Niestety Nel nie chciała współpracować z amazonką na
jej grzbiecie, więc pojechały ćwiczyć na małym kółku
. Ja zostałem znowu
na jakiś czas sam na sam z Bestią… no jeszcze jakiś Hucuł się
rozgrzewał.
Jak już pisałem, Bestia niechętnie jeździła kłusem wokół ujeżdżalni… ale
za to bardzo chętnie robiła slalom i kawaletki. Jak jej tylko pozwolić, to
sama sie tam rwała. Myślałem, że to tylko takie ćwiczenie dla koni i jeźdźców,
a to najwyraźniej atrakcja. Potem spróbowałem trochę galopu. Dwa, czy trzy
razy zagalopowałem na długiej prostej i to najwyraźniej też było tym, czego
konikowi było trzeba. Ja jednak na więcej na razie nie miałem ochoty.
Potem przesiadłem się na Nel. Pierwsze wrażenie: jakbym się
z poloneza przesiadł do mercedesa – takie wygodne siodło i takie fajne
wodze. Jednak to trochę postrzelony koń (nadepnęła moją stopę!) i jeździ już
nie tak ładnie, za to szybko. Ale nawet mnie słuchała. Galopu na tej wariatce
jednak nie próbowałem.
Z ciekawostek jeszcze jedno: znalazłem sposób jak popieścić Agatkę, żeby
nie stracić ręki ani nie nabawić się ran gryzionych na szyi… w końcu każdy
konik lubi jak się go drapie po szyi… trzeba było tylko podejść z właściwej
strony i zachować szczególną ostrożność
. Nawet uszy przy tym stawiała
do przodu. Tylko czasem jeszcze kładła je po sobie i kłapała paszczą… ale
to przecież milutki konik. A na pewno śliczny.
Chyba na dobre zaraziłem się od żony… Już nie mogę się doczekać kolejnej
niedzieli…
Konikowo
Dzisiaj, jak co tydzień, pojechaliśmy do Szałszy na konie. Tym razem bez
dziecka, a więc mogłem i ja się załapać na jazdę. Dostała mi się Bestia,
koń w sam raz dla początkującego. Co najlepsze, to tym razem trafił mi się
prawdziwy trening pod okiem instruktora (chociaż wciąż z naciskiem na
rekreację), zamiast masz konia i jedź
.
Niestety instruktor nadal ma lepsze zdanie na temat moich umiejętności niż
ja i nalegał, żebym zagalopował. Zignorowałem tę prośbę, ale poza tym
słuchałem wszystkich poleceń (wykonanie ich zależało już nie tylko ode mnie –
koń miał czasem swoje zdanie ;-)). Posłuchałem też jak powiedział
teraz chwilkę ćwiczebnym
. Gdy krzyknął i Bestia galopem naprzód
to już koń posłuchał, a mnie pozostało zatrzymać go
marsz
;-). Z drugiej strony, nie wykluczone, że w galopie bym sobie
spokojnie poradził. Po prostu dzisiaj nie miałem ochoty tego sprawdzać.
Po prawie godzinnej jeździe, większość czasu kłusem, zszedłem przyjemnie
zmęczony, ale nawet nie obolały (bardziej obolały byłem wcześniej, po czyszczeniu
Bestii). Ale boleć mnie jeszcze będzie… pojutrze.
Wakacyjnie
No to się wakacjujemy, od półtora tygodnia. Najpierw pojechałem do
da.killi na zlot
linux@chat.chrome.pl, gdzie siedziałem, od piątkowego popołudnia do
niedzielnego przedpołudnia, głównie grając w golfa. Oczywiście musiało być
też trochę giczo (jakby tacy linuksiarze wytrzymali tylko łażąc z kijami po
trawie), więc zabrałem dwa laptopy, które potem udostępniały sieć (z
GPRS, przez irdę do drugiego laptopa, a dalej przez 802.11b) innym
użytkownikom sieci.
W niedzielę dołączyłem do rodzinki w
Pogorzelicy. Tu sobie wypoczywamy, trochę plażując (pogoda o dziwo nadal
dopisuje, chociaż mogłoby być troszkę słoneczniej), trochę spacerując i na inne
sposoby marnując czas. Oczywiście laptop jest podłączony (jeden, drugi leży
grzecznie w samochodzie), ale udaje nam się korzystać z niego minimalnie
– na tyle skutecznie, że dopiero teraz coś na Joggera nastukałem.
Wczoraj był wyjątkowy wieczór – postanowiłem zabrać żonkę na tańce.
Oczywiście głównym problemem było dziecko, które trzeba było położyć spać
jednocześnie samemu się nie kładąc (a przynajmniej nie zasypiając) –
wcześniej zasypiała dopiero gdy rodzice spali, a przynajmniej dobrze udawali.
Tym razem nie próbowaliśmy sztuczek, lecz powiedzieliśmy Krysi, że idziemy
zaszaleć i uprzedziliśmy dziadków za ścianą o naszych planach. Gdy
szykowaliśmy się do wyjścia dziecko nas zaskoczyło ponagleniami: Idźcie już
. To poszliśmy.
na to miasto
Zabrałem żonkę do ciekawie zapowiadającej się knajpy na świeżym powietrzu
– do Sahary. Od 22:00 miał tam grać jakiś zespół (The Black, o ile
dobrze pamiętam) i miały być tańce. Wiedziałem, że na początku będzie drętwo,
ale bałem się, że później żonki nigdzie nie wyciągnę. Zaraz przy wejściu
zaproszono nas do wolnego stolika, pani zapaliła nam świeczkę, żonka zamówiła
drinka, ja soczek… W końcu pojawił się zespół i zagrał… ale nie koniecznie
to, co moja żonka lubi. To plus drętwa atmosfera na początku chyba całkowicie
odebrały jej ochotę do zabawy, niepotrzebnie próbowałem ją na siłę zachęcać…
Impreza się rozkręciła, ale myśmy wyszli nie potańczywszy. Bałem się, że
okazja w postaci wolnego wieczoru się zmarnowała, jednak humorek żonce szybko
wrócił, przespacerowaliśmy się plażą przy księżycu (żona mi tu podpowiada, że
zajebistym) i trafiliśmy do knajpki na plaży, gdzie dzieciarnia (teraz mi się
wydaje, że to głównie byli tutejsi pracownicy sezonowi, zdaje się, że
widziałem tam kelnerkę z naszego ośrodka) bawiła się przy karaoke (wykonanie
zbliżone do tego na Pingwinariach, sprzęt prawie identyczny, o ile nie
gorszy). Tutaj żonka całkiem odżyła i ostatecznie dobrze się zabawiliśmy.
:-)
Dzisiaj przed południem znowu udało nam się pozbyć dziecka –
dziadkowie zabrali ją na wycieczkę do Niechorza, więc zaliczyliśmy romantyczny
spacer po plaży. Chcieliśmy przy okazji znaleźć plażę dla golasów (stroje
kąpielowe są strasznie niepraktyczne), ale nic takiego nie stwierdziliśmy
(możliwe, że z powodu pogody). A po południu znowu na koniki (więcej na temat
koników u Iki), tym razem ja się dałem
wsadzić na grzbiet Blondela. Nawet fajnie było, jeszcze się umiem na koniu
utrzymać. :-)
Urlop! :-D
Dzisiaj o 16:00 wyszedłem z pracy i do szesnastego sierpnia nie mam
zamiaru tam wracać. Wreszcie urlop, normalny, ponaddwutygodniowy,
wakacyjny urlop. Ostatnio taki urlop miałem dwa lata temu, ale mam
nadzieję, że tym razem będzie znacznie bardziej udany
(tamten niestety okazał się klapą).
Jutro wstaję jak codzień, o 7:00, ale zamiast iść do pracy jadę do da.killi na zlot linux@chat.chrome.pl.
Stamtąd w niedzielę do Pogorzelicy, gdzie już będzie na mnie czekać rodzinka
(i teściowie…). Mam nadzieję sobie tam dobrze powypoczywać, ale laptopa
oczywiście biorę. ;-)
Sobota
No i gdzie by to dzisiaj pojechać na wycieczkę?…
Łażenie po drzewach
Jakiś czas temu wyczytałem na
newsach, że w Świerklańcu jest fajny park linowy
. Jakiś czas temu
mi mama wychwalała coś podobnego tyle, że w Wiśle. Ja kiedyś uwielbiałem łazić
po drzewach, więc chętnie czegoś takiego bym spróbował. Dzisiaj ładna pogoda,
dzień wolny, dobrze by było go jakoś miło z rodzinką spędzić. A o Świerklańcu
dużo dobrego, nie wliczając tego parku linowego, słyszałem. Zabrałem więc
rodzinkę na wycieczkę…
Na miejsce trafiliśmy właściwie bez problemu (nie licząc tego jak się
władowałem jak blondynka pod prąd przy samym wjeździe do parku). Już
w pierwszej chwili stwierdziliśmy, że tamtejszy park pałacowy jest
wielki. I do tego bardzo ładny. Pełno ludzi, ale nie aż tyle,
żeby uprzykrzało to nam tam pobyt. Znaleźliśmy też wspomniany park
.
linowy
Właściwie to nie byłoby go w ogóle widać, gdyby nie tłumek ludzi
patrzących się w górę. Gdy podeszliśmy okazało się, że rzeczywiście tam coś
jest – kilka drzew połączonych linowym torem przeszkód. Właśnie jakiś
gostek kończył tam zabawę. Było widać, że ma niezłego pietra, a przy okazji
niesamowicie godoł po śląsku. Zresztą instruktor nie był gorszy –
przyjezdni z innej części Polski mogli by uznać, że to takie przedstawienie
dla turystów.
Gdy tamten zszedł zaraz zacząłem się rozglądać za jakąś kolejką, czy
zapisami… Okazało się, że jeden chętny już jest, ale ja się też od razu
załapię. Krótkie szkolenie – jak się bezpiecznie przypinać
karabińczykami do lin asekuracyjnych i mogliśmy zaczynać. Ja pierwszy, za mną
jakiś młody chłopak.
Najpierw sznurkową drabinką na górę. Wszedłem, ale tak się przy tym
zmęczyłem, że zwątpiłem czy daleko zajdę. Na szczęście kolejne ćwiczenia już
nie były takie siłowe. Przeszedłem większość tego toru przeszkód
,
poziom adrenaliny w organiźmie przy tym podskoczył to raczej niespotykanego
u mnie poziomu. Przy którymś z kolei odcinku już całkiem nieźle mi szło
– zaczynałem czuć się trochę pewniej… Do czasu. Gdy dotarłem do
najdłuższego odcinka, z wiszącymi na sznurkach oponkami zwątpiłem. Mimo to
spróbowałem, ale na drugiej oponce się poddałem. Z wysiłkiem jakoś jeszcze
wróciłem na drzewo i poprosiłem o spuszczenie mnie w dół (schodzenie było
chyba najprzyjemniejsze). Może innym razem przejdę więcej. Na dziś tej
adrenaliny i wysiłku stanowczo wystarczy. :-).
A przy okazji przypomniała mi się jeszcze piosenka:
Po linie idziesz sam i w całym cyrku cicho tak i krok za krokiem musisz iść nie masz odwrotu musisz spaść wszyscy czekają żebyś spadł wędrujesz po to żeby spaść balansujesz po to żeby spaść ta cisza jest dla ciebie [...](Republika,Sam na linie)
Urlopu dzień czwarty
Wczoraj i przedwczoraj realizowałem głównie punkt pierwszy mojego planu
urlopowego. Poza tym przed południem zajmowałem się dzieckiem, a wieczorem
dłubałem coś dla Holendra. Więc nie było o czym pisać.
Dzisiaj natomiast, wróciłem do punktu drugiego. Tym razem wybrałem się na
konie (tak, już nie tylko Ika będzie
przynudzać). Na miejscu instruktor stwierdził Pan jest jeżdżący, więc można
. Ja na konia wsiadałem po raz trzeci
Panu dać Dakara. Bo Pani się boi.
(właściwie to miała być druga pełnowymiarowa jazda), a Pani nie dość, że jeździ
ode mnie dużo dłużej, to i sporo lepiej. Ja się jednak nie broniłem, żonka
o Dakarze mówiła dużo dobrego. Głównie to, że chodzi bardzo chętnie i sam rwie
się do galopu. Ja się nie rwę, ale uznałem, że jakoś konia zatrzymam…
najwyżej zlecę.
Instruktor pomógł mi osiodłać konia, wpuścił na ujeżdżalnie i pozwolił
jeździć. Na początku z 10 minut stępem, co nie było proste, bo Dakar każdy mój
ruch w siodle traktował jako sygnał do kłusu, więc parę razy musiałem go
wstrzymywać. W końcu przyszedł i czas na kłus. Koń ruszył chętnie… i jak się
rozpędził, to dopiero poczułem jak fajnie jest jeździć konno. Poprzedni kłus na
Bohunie to nie było to. Dzisiaj też czułem, że jazda kłusem za Bohunem, to dla
Dakara powolny spacerek. Kilka razy Dakar ruszył galopem szczególnie, gdy
galopowały inne konie. Nie pozwalałem jednak długo cieszyć się mu tą
przyjemnością. Dla mnie to chyba jednak trochę za wcześnie. Chociaż… jakoś
nie czułem, żebym miał w tym galopie spadać.
W sumie jeździłem jakieś 1.5h (płaciłem za godzinę). Skończyłem gdy już
siedzenie mocno protestowało, a koń ze mną robił już co chciał. I nawet bardzo
obolały po tym nie jestem, co więcej po jeździe mnie energia rozpierała, aż
chciałem żonie te okna umyć ;-). Może rzeczywiście się nauczę
jeździć konno…
A teraz coś z zupełnie innej beczki – Holender wysłał do mnie dwie
paczki ze sprzętem. Jedna podobno jeszcze w Holandii, a druga już wczoraj była
na miejscu, tyle że mnie nie zastała, informacji żadnej nikt mi nie zostawił.
Dzisiaj niby znowu krąży (pewnie też mnie nie zastali). Próbowałem dodzwonić
się do firmy kurierskiej, ale tylko posłuchałem sobie muzyczki. Może jutro
przed południem się uda i jakoś tę przesyłkę upoluję.
Update: paczka dotarła, jeszcze dzisiaj, przed 21:00. :-)
Urlopu dzień pierwszy
Jak już pisałem, od dzisiaj mam urlop. Jeśli ktoś myśli, że w takim razie,
to ja się od piątkowego popołudnia obijam, to się niestety myli. Przez weekend
miałem dyżur i najwyraźniej byłem dla firmy niezbędny. Pieprzyły się modemy do
jednej sieci, a do tego każdy w firmie miał jakiś interes do admina. Raz nawet
komórka obudziła nas o 3:15 w nocy (nawet nie odbierałem, po prostu
wyłączyłem). Dopiero dzisiaj się paskudztwa, komórki – atrybutu dyżurnego
admina, pozbyłem.
Swój plan
urlopu zacząłem realizować od punktu drugiego (mimo, że pierwszy też
kusił). Wybrałem się na narty, paskudztwa mogłem się pozbyć po drodze. Z Zabrza
planowałem wyjechać na trasę mikołowską
(drogę Gliwice-Mikołów), ale
była zamknięta w tym kierunku. Objazd kierował do Gliwic, więc postanowiłem
pojechać po swojemu.
Fajnie nawet się jeździ po tych górnośląskich wioskach, miasteczkach
i peryferiach miast. Trochę na oko, trochę według mapy, posiłkując się
drogowskazami, poruszałem się mniej-więcej we właściwym kierunku (teraz widzę,
że mogłem wybrać odrobinę właściwszy). Ruchu prawie wcale nie było, uliczki może wąskie
i kiepskiej jakości, ale przynajmniej bez głębokich kolein znanych z głównych
tras. Miejscami zdarzały się ciekawostki. Np. miejscowość (a może dzielnica
większej miejscowości) Zawiść. Chciałem sprawdzić na mapie, czy dobrze jadę,
ale na mapie była tylko Zazdrość. I zaznaczona trochę gdzie indziej. Ale
jechałem dobrze. Gdzie indziej zadziwiło mnie zaskakująco dobre oznakowanie
wiejskich dróg w miejscowości Zgoń i okolicach. Na każdym skrzyżowaniu
drogowskazy na miasta w okolicy. Zadziwiało dopóki nie stwierdziłem, że jadę
w podejrzanym kierunku (na północ). Po sprawdzeniu na mapie, stwierdziłem, że
jednak, aby pojechać na Kobiór, miałem zjechać z głównej drogi tam, gdzie
żadnego drogowskazu nie było. Wróciłem się i zgadzało się, nawet uliczka
nazywała się Kobiórska. Pojechałem nią więc… aż się skończył asfalt i uliczka
zmieniła się w marną leśną drogę. Częściowo ośnieżoną. Uznałem jednak, że
w końcu urlop to czas przygody, to mogę zaryzykować. Było widać jakieś ślady,
więc nawet jakbym w tym lesie utknął, to byłaby szansa, że do wiosny mnie
znajdą. W lesie droga się z dwa razy rozwidlała, ale starałem się trzymać
głównego kierunku. Po kilku kilometrach pojawił się znowu asfalt, a nawet
okazało się, że wyjechałem tam gdzie chciałem. Dalej już jechałem główną drogą na
Bielsko-Białą i Szczyrk, więc bez żadnych niespodzianek dojechałem na miejsce.
Jeszcze przed wyjazdem bałem się o pogodę. Cały czas straszyli deszczem,
nie robiąc z gór żadnego wyjątku. Ale ten deszcz miał już padać w niedzielę,
a dzisiaj od rana i jakoś w cale nie lało, więc zaryzykowałem. Po drodze też nie było
śladu deszczu, a im bardziej na południe tym więcej śniegu, aż do Bielska,
gdzie drogi mokre. Tam też co jakiś czas pojawiała się mżawka i śniegu było
mniej. W samym Szczyrku też było trochę wilgotno, chwilę mżyło, ale śnieg był.
Dojechałem około 11:30.
Zatrzymałem się pod wyciągiem na Solisku. Ośrodek GAT znam i lubię tam jeździć
– dużo wyciągów i tras, a ja lubię urozmaicenie. Ludzi bardzo mało, ale jeździli.
Kupiłem kartę z 300 punktami i wjechałem na górę. Pojeździłem trochę trasą 10
(wierch Pośredniego – Hala Pośrednia). Tam już trochę ludzi było, ale i tak
mało i większość czasu wjeżdżałem orczykiem sam. Była mgła, ale nie padało.
Warunki śniegowe bardzo dobre.
O 13:00 kupiłem kartę terminową (13:00 do zamknięcia wyciągów o 15:30),
wjechałem jeszcze raz na górę i zjechałem na Solisko, żeby zobaczyć inne trasy.
Na Golgocie jechałem chyba wtedy sam jeden mimo, że śniegu nie brakowało. Ale
rzeczywiście, na innych trasach jeździło się lepiej. Z Soliska wjechałem na
Małe Skrzyczne. Tam, jak to często bywa, zimno, wietrznie i duża mgła. Niezbyt
przyjemnie się jechało. Ale już od Hali Skrzyczeńskiej w dół dużo lepiej. Na
czarnej Bieńkuli fajnie, ale trochę kamieni jeszcze wystawało. Ostatecznie
resztę czasu przejeździłem na trasie 7 (Hala Skrzyczeńska – Suche).
Rozkręciłem się na tyle, że przejeżdżałem tę trasę bez zatrzymywania (po całym
roku przesiedzonym przy komputerze to jest osiągnięcie) i sprawiało mi to
wielką frajdę. Niestety przyszedł czas zamykania wyciągów. Zjechałem do
Soliska, załapałem się na jeszcze jeden zjazd Golgotą (tamten wyciąg zamykają
10 minut później), zjadłem kiełbaskę i udałem się w drogę powrotną.
Wracałem już prawie bez kombinowania, bo w tym kierunku trasa
jest otwarta. Prawie, bo w Kobiórze źle pojechałem
mikołowska
i niepotrzebnie jechałem przez Tychy. W domu byłem chwile po 18-tej. Już teraz
boli mnie krzyż, jutro pewnie dojdzie ból mięśni nóg, a pojutrze już zupełnie
nie będę mógł się ruszać… Ale fajnie było! W przyszłym tygodniu muszę
pojechać znowu.
Update: zapomniałem napisać, że pod koniec zrobiła się śliczna pogoda. Chmury/mgła znikły, słonko wyszło i można było podziwiać widoki. Nawet skrzyczne się wyłoniuło z chmur. Po prostu super.
![Rozgrzewka [rozgrzewka]](https://i0.wp.com/www.jajcus.net/Hubertus2006/rozgrzewka_m.jpg)
![Kowboje (kowbojki) też tam byli :-) [kowbojka]](https://i0.wp.com/www.jajcus.net/Hubertus2006/kowbojka_m.jpg)
![Przed startem [przedstartem]](https://i0.wp.com/www.jajcus.net/Hubertus2006/przedstartem_m.jpg)
![Strzemienny [strzemienny]](https://i0.wp.com/www.jajcus.net/Hubertus2006/strzemienny_m.jpg)
![Gonitwa [gonitwa]](https://i0.wp.com/www.jajcus.net/Hubertus2006/gonitwa_m.jpg)
![Odpoczynek [odpoczynek]](https://i0.wp.com/www.jajcus.net/Hubertus2006/odpoczynek_m.jpg)
![Uciekający lis [lis]](https://i0.wp.com/www.jajcus.net/Hubertus2006/lis_m.jpg)
![Aż się
kurzyło [kurz]](https://i0.wp.com/www.jajcus.net/Hubertus2006/kurz_m.jpg)
![Za szybko na mój aparat [zaszybko]](https://i0.wp.com/www.jajcus.net/Hubertus2006/zaszybko_m.jpg)
![Małe conieco w przerwie gonitwy [posilek]](https://i0.wp.com/www.jajcus.net/Hubertus2006/posilek_m.jpg)
![Lis wraca na konia [nakonia]](https://i0.wp.com/www.jajcus.net/Hubertus2006/nakonia_m.jpg)
![Pogoń za lisem [zalisem]](https://i0.wp.com/www.jajcus.net/Hubertus2006/zalisem_m.jpg)
![Nagroda czekała każdego uczestnika [nagroda]](https://i0.wp.com/www.jajcus.net/Hubertus2006/nagroda_m.jpg)
![Taki
sobie konik [konik]](https://i0.wp.com/www.jajcus.net/Hubertus2006/konik_m.jpg)