Z pamiętnika hipochondryka

Od ponad tygodnia codziennie wyczekuję pielęgniarki i zastrzyku jak
wybawienia. Ostatnio nawet dało się po tym żyć: kaczki już nie potrzebuję,
nawet udało mi się dwa razy wykąpać i ogolić. Ale jednak boli cały dzień. I w
nocy. Wieczorem (około 23:00) łykam parę tabletek
(rozluźniająco/uspokajających) i przesypiam… do 2-3 w nocy. Wtedy jeszcze
przeciwbólowa, czasem żonka mi plecy nasmaruje jakimś żelem… no i ostatnio
nawet prawie do 7:00 dosypiałem (wcześniej najwyżej do piątej). Rano troszkę
lepiej, bo można się czymś zająć (chociażby jakimiś głupotami w TV) no i coraz
bliżej zastrzyk (około dziesiątej).

Niby poprawa jest, ale marna. A jutro ostatni zastrzyk. Boję się. Boję
się, że będzie gorzej, a przecież teraz ledwo się trzymam. Boję się, że będę
musiał się w końcu ruszyć. I nie tylko do kibelka, ale do Bytomia, na
konsultację neurochirurgiczną. Przerażają schody z trzeciego piętra. Jeszcze
bardziej jazda samochodem (w końcu zaczęło mi się pogarszać od
wycieczki do Koźla). Przeraża powrót. Właściwie najmniej boję się tego,
że może mnie czekać operacja.

Wiem, że panikuję. Sam widzę, że jak się uspokoję i rozluźnię, to boli
mniej. Już myślałem, że pod prysznicem nie wytrzymam drugiego mydlenia głowy,
ale jak wyszedłem, to spokojnie jeszcze zdołałem się ogolić. Nie wiem na ile
boli chory kręgosłup, a na ile chora psychika, ale jednak ból to ból. I trudno
liczyć na to, że jak będę miał gdzieś jechać, to będę wyluzowany.

Oprócz leków na tą dyskopatię łykam Deprim… boję się, że bez tego już
całkiem bym się załamał i 24h/dobę tylko ryczał w poduszkę…

Powinienem zgłosić się do neurologa w celu kontynuacji leczenia.
Zadzwoniłem nawet do przychodni, ale prosząc o innego lekarza (w końcu w
szpitalu zasugerowali, że dotychczas byłem źle leczony). Zarezerwowałem
termin: 19 lutego. Przynajmniej coś mnie na chwilę rozśmieszyło… Ale coś
wcześniej i tak będzie trzeba znaleźć. Niestety pani, która badała mnie w
szpitalu, nie przyjmuje prywatnie.

Wygląda na to, że znacznie łatwiej będzie z neurochirurgiem… tylko
daleko. :-(

Jeszcze tylko wrócę do mojej wizyty w szpitalu. Muszę przyznać, że tam
zrobili na mnie bardzo dobre wrażenie. Niezwykle miły personel. Od pana, który
przewiózł mnie na wózku, przez pielęgniarkę w izbie przyjęć, która nawet
próbowała mnie rozmową zabawiać, inną, która mi zupkę dała (porządny krupnik,
a nie wodę na kaszy, jaką w szpitalu wojskowym dawali) widząc ile tam leżę, po
panią doktor, która mnie zbadała i wyjaśniła sporo więcej niż poprzednia
neurolog. Aż chciało mi się tam zostać, co jednak pani doktor wybiła mnie i
żonie z głowy (pewnie słusznie). Na marginesie dodam, że ten szpital jest od
niedawna prywatny, aczkolwiek nie sądzę, żeby to w tym przypadku miało
znaczenie.

Z pamiętnika hipochondryka

Krótko, bo z komórki.

Od wczoraj leżę. Dostałem worek nowych leków — nie pomagały. Dzisiaj wylądowałem w szpitalu. Dostałem zastrzyk, kroplówkę i relanium. Dalsze leczenie w domu, gdzie już jestem. Boli cały czas, żonka kupi kaczkę, bo kibelek przeraża.

Z pamiętnika hipochondryka

No to byłem dzisiaj z wynikami rezonansu u neurologa. Pani doktor
powiedziała, że tak jak sądziła, to wypadnięty dysk (wcześniej nie byłem
pewien, czy przepuklina jądra miażdżystego to rzeczywiście to).
Powiedziała, że neurochirurdzy i ortopedzi czasem takie coś operują (ortopedzi
podobno lepiej), ale ona nie zaleca. Mnie też się na stół operacyjny nie
spieszy. Więc dalej to samo leczenie: leki przeciwzapalne, rozluźniające,
rehabilitacja. Mam chodzić na basen i się oszczędzać. Z nowości dostałem tylko
zlecenie na sznurówkę lędźwiową (taki gorset).

Z przychodni do apteki po leki i do NFZ po podbicie zlecenia. W NFZ
oczywiście okazało się, że brakuje pieczątki (już po drodze się tego
obawiałam) i niech pan tam podskoczy do rejestracji, to niedaleczko.
Niedaleczko k… Niedaleczko to było, jak mnie nic nie bolało. Ale w sumie
daleko też nie było, więc w miarę szybko to załatwiłem. Z NFZ prosto do sklepu
medycznego, gdzie sobie rzeczony gorsecik kupiłem. Na miejscu przymierzyłem
dwa: M i L, ostatecznie przyjąłem, że na te święta mi brzuch nie
urośnie. ;-). Większą część ceny (90zł) zapłaciło NFZ, na
szczęście, bo to nie takie tanie zabawki. Pani mi nawet taki gorset za 500zł
wychwalała, ale to chyba było więcej niż mi potrzeba.

No cóż… teraz już pozostaje tylko grzecznie stosować się do zaleceń i
czekać aż przejdzie…

Z pamiętnika hipochondryka

Dawno tu się nie uzewnętrzniałem na temat mojego kręgosłupa. A przecież się
dużo działo… przede wyszystkim… wciąż bolało. To właściwie bez zmian. No może
z pewną tendencją: mniej gwałtownych bólów przy wstawaniu, czy zmianie
pozycji, a więcej ciągłego upierdliwego bólu, tylko czasowo tłumionego przez
tabletki. W każdym razie ostatnio nie chodzę, ale raczej kuśtykam… Ale
bywało, że bolało bardziej.

Osiemnastego października zacząłem rehabilitację. Przez dziesięć kolejnych
dni (pomijając weekend): gimnastyka, Sollux (wygrzewanie pod lampą, prawie jak
plaża), laser (pani dziabała mnie po plecach czymś robiącym pik pik) i
prądy. Panie rehabilitantki bardzo miłe, a na sali gimnastycznej,
o dziwo, spotkałem też jakieś dziewczyny w wieku zbliżonym do mojego
(spodziewałem się raczej samych dziadków). Nie zauważyłem jakiejś
wyraźnej poprawy po tych zabiegach, ale nie pogorszyło mi się, więc zamówiłem
kolejną serię (jeszcze w ramach tego samego skierowania, a w zapasie mam
drugie) – zaczynam od 3 grudnia.

Jutro, 22 listopada, o godzinie 17:00 miałem mieć badanie rezonansem
magnetycznym, ale w zeszłym tygodniu pani z Koźla zadzwoniła mówiąc, że tego
dnia o tej porze nie będą robić badań… i mam się zgłosić dzień wcześniej
o 9:00.

Pierwotny plan był taki, że żonka mnie
tam zawiezie, ale w międzyczasie zdążyłem jej podpaść na tyle, że stosownym
wydawało się znalezienie innego transportu. Wrobiłem w to ojca.
;-) (dzięki tato!)

Dzisiaj rano więc pojechaliśmy. Z Gliwic wyjechaliśmy o nieprzyzwoicie
wczesnej porze, t.j. o wpół do ósmej. W tym czasie wieczorna tabletka już
przestawała działać, a na łykanie kolejnej było trochę wcześnie. Jednak przez
większość trasy dało się żyć. Dopiero gdzieś tak od Kędzierzyna ciężko było mi
wysiedzieć. Na miejsce dojechaliśmy na pół godziny przed czasem. Przede mną
była tam jakaś pani.

Gdyby nie to, że poszedłem do kibelka, to bym się chyba załapał przed tą
panią i przed planowaną godziną zabiegu. Tak to musiałem godzinkę poczekać.
Wypełniłem ankietę na temat ewentualnych metalowych części w moim organizmie,
o przebytych chorobach i zabiegach, i o tym, czy na pewno jest pewien, że tego
chcę. Oddałem zdjęcie RTG, zapłaciłem za kliszę z wynikami (bez dopłaty dają
tylko opis i wyniki na CD) i poczekałem na swoją kolej.

W końcu zostałem wywołany. Za drzwiami, po lewej stronie siedziała pani
doktor przed trzema dużymi ekranami LCD (już podglądałem wcześniej przez
szybkę, jak mózg poprzedniej pacjentki oglądała), z drugiej strony
pielęgniarka (czy inna asystentka) przed normalniejszym monitorem
i szybą, za którą było pomieszczenie z aparaturą. Na drzwiach do tego
pomieszczenia ostrzeżenie o silnym polu magnetycznym i żeby nie wchodzić
z metalowymi przedmiotami, bo mogą spowodować poważne obrażenia ciała
i uszkodzenia aparatury (przypomniała mi się końcówka drugiej serii Lostów).
Mnie poproszono do kabinki, małego pomieszczenia obok (z napisem
kabinka na drzwiach), gdzie miałem się rozebrać do koszuli
i majtek.

Gdy byłem gotowy, przeszedłem do pomieszczenia z aparaturą i położyłem się
na łóżku. Pod nogi wsunięto mi jakieś podkładki, do ręki dostałem
zielony przycisk (Jak coś będzie nie tak, to pan to wciśnie, a ja przerwę
badanie
wyjaśniała pielęgniarka). Potem zamknięto mnie jakąś klatką
i wjechałem do maszyny, której kształt ciężko mi tu opisać. Po chwili maszyna
zaczęła stukać, potem bzyczeć i buczeć. Nieprzyjemnie dźwięki. Nie dziwię się,
że poprzednia pacjentka wychodziła trzymając się za głowę. Potem przerwa,
łóżko przesunęło się trochę w głąb maszyny i znowu te odgłosy. Potem
znowu przerwa, przesunięcie w drugą stronę i znowu hałasy, nieco inne. Znowu
przerwa…

Przyszła pielęgniarka, kazała się nie ruszać i wyjechałem z maszyny.
Spytała się, czy zgodziłem się na podanie kontrastu (zgodziłem się,
w ankiecie) i zaczęła szukać żyły na moim ramieniu. Odwróciłem się w drugą
stronę, co by się niepotrzebnie nie stresować widokiem (mogła być to przecież
jakaś olbrzymia strzykawka z przerażającą igła). Prawie nic nie poczułem
i po chwili stwierdziłem tylko, że mam założony wenflon. Wjechałem z powrotem
do maszyny. Jeszcze trochę hałasów i badanie się skończyło. W sumie siedziałem
tam jakieś pół godziny. Jak tylko się ubrałem pielęgniarka zdjęła mi
wenflon.

Wyniki miały być gotowe za 2-3h. Mogliśmy czekać, przyjechać kiedy indziej,
albo zapłacić za kuriera, który dostarczyłby je do Gliwic w piątek. Uznałem,
że skoro już tyle czekałem i tyle jechałem, to chcę mieć wyniki jak
najszybciej. Tato nie miał nic przeciwko. Poszliśmy na miasto. Chcieliśmy
wstąpić do jakiejś kawiarni (za zimno na spacery, szczególnie, że byliśmy
ubrani na podróż samochodem), znaleźliśmy jakąś restaurację. Zamówiliśmy
ciasto i herbatę/kawę. Tam przesiedzieliśmy trochę czasu, do szpitala
wróciliśmy po 1.5h. I po chwili były wyniki.

Opis badania dość długi (a nie tylko dwa słowa, jak w opisie do RTG),
lekarka znalazła: wyrównaną lordozę lędźwiową (ale to chyba powinni lekarze
już wcześniej gołym okiem widzieć, albo chociażby na RTG), niewielkie zmiany
zwyrodnieniowo-wytwórcze na krawędziach trzonów kręgowych i w tych trzonach
(cokolwiek to jest), jakieś symptomy zmian degeneracyjnych no i przepuklinę
jądra miażdżystego (tego się spodziewałem po doszkoleniu się w Internecie),
która powoduje, między innymi, krytyczne zwężenie kanału korzeniowego
lewego
. No to chyba znaleziono źródło bólu. Tę przepuklinę nawet sam byłem
w stanie na kliszach zobaczyć, jeszcze zanim rozszyfrowałem gdzie dokładnie
jest L5-S1. Dobrze, że przynajmniej żaden nowotwór nie wyszedł, bo i czymś
takim mnie straszyła jedna lekarka.

Zaraz po odebraniu wyników ruszyliśmy do Gliwic. Mój kręgosłup od razu
zaprotestował, przypominając mi o tabletce. Droga powrotna była ciężka, ale
i tak kazałem się odstawić pod biuro. Miałem ambicje jeszcze dzisiaj trochę
popracować. Jednak ambicja szybko przeszła, jak usiadłem przy biurku. No cóż,
po takie podróży chyba lepiej było wrócić do domy i odpocząć na leżąco.

Za tydzień, we wtorek, wizyta u neurologa. Ciekawe co powie na wyniki
badania i jakie leczenie zaproponuje. Wybiorę się też do swojej pani doktór
pierwszego kontaktu, bo była zainteresowana moimi wynikami (byłem u niej po
dokładkę gdy skończyły mi się leki zapisane przez neurologa). Ciąg
dalszy pewnie nastąpi…

Optymizm

Rok temu był świetny Hubertus. Ja, z racji słabych umiejętności, nie brałem
udziału w pogoni za lisem, ale postanowiłem następnym razem to sobie nadrobić.
Za to świetnie się wyszalałem na wieczornej imprezie. W tym roku może być
jeszcze lepiej… :-)

Latem się zorientowałem, że ból w plecach to poważna sprawa i raczej koniki
muszę sobie na jakiś czas odpuścić. Więc nawet, jeśli do Hubertusa będę mógł
wsiąść na konia, to nie zdążę wyćwiczyć formy. :-( Trudno, w tym roku nie pojadę.
Ale być widzem na tej imprezie też jest fajnie. Może porobię zdjęcia żonce na
najpiękniejszym koniu ze stajni. I zawsze pozostaje impreza, tam sobie
odbiję… :-)

Od tamtego czasu zdrowie mi się nie polepszyło. Właściwie to jest gorzej.
Nie tylko nie nadaję się na konia, ale i do tańca. :-( No cóż.
I tak będzie rozrywka na świeżym powietrzu – pooglądam gonitwę,
pokibicuje. A wieczorem na imprezie będę mógł chociaż popatrzeć na bawiące się
dziewczyny. No i trochę mogę się pogibać przy wolniejszych kawałkach. Dziecko
zostanie u dziadków, to zapowiada się ciekawy wieczór. :-)

Dzisiaj piękna pogoda, ale gorzej wyglądają prognozy na jutro. Wszystko
wskazuje na to, że w trakcie gonitwy będzie padało, może nawet lało.
:-( No, może się jakoś uda bieg zorganizować… No i zawsze
pozostaje impreza… :-)

Wieczorem dziecko dostało gorączki. Nie wiadomo, czy do jutra wyzdrowieje.
Dziecka z gorączką raczej dziadkom nie zostawimy, już raz im sprzedała
jakąś zarazę… :-(

Optymizm mi się kończy…

Z pamiętnika hipochondryka

Jednak w naszej publicznej służbie zdarzają się cuda. Wczoraj skierowanie,
a dzisiaj wizyta u specjalisty. Z NFZ! Gdyby jeszcze lekarka się nie spóźniła,
to by było super. Ale zakładam, że to każdemu może się _czasem_ zdarzyć, a ja
w tym fuksie miałem małego pecha.

Aktualna diagnoza: prawdopodobnie dyskopatia. Pani doktor (a w tym
przypadku to nie tylko tytuł grzecznościowy) przesłuchała mnie, postukała
młoteczkiem (zawsze o tym marzyłem! ;-)) i dała masę makulatury:
instrukcje do ćwiczeń oraz sześć recept (panie z recepcji musiały donosić),
w tym:

  • Kolejny lek przeciwzapalny (od niebieskich tabletek to bym się zbyt
    szybko wrzodów nabawił), tym razem mam brać w pracy i wieczorem,
  • kolejny lek rozluźniający,
  • zastrzyk ze sterydem,
  • skierowanie na wykonanie zastrzyku,
  • skierowanie na rezonans magnetyczny, do Chorzowa,
  • kolejne skierowanie na rehabilitację, bo tam gdzie jestem już zapisany,
    to, zdaniem pani dr, jest najgorzej w Gliwicach. A zabiegów rehabilitacyjnych
    nigdy za wiele.

Jeszcze jedna rzecz mnie fascynuje. Zdjęcie RTG. To niesamowite, jak jedno
zdjęcie pokazuje jak mi się stan zdrowia pogarsza: gdy je robiłem lekarz
radiolog stwierdził brak zmian. Nic nie zauważyła też internistka
oglądająca to zdjęcie dzień, czy parę dni, później. Po paru tygodniach zdjęcie
oglądał lekarz-rehabilitant i już było widać przewężenie między kręgami.
A dzisiaj neurolog widziała juz przewężenie i wygięcie. Wot, technika!
;-)

Gdy miałem już umawiać się na rezonans, zastanowiło mnie, dlaczego tak
daleko… W Gliwicach nic nie mają? I czemu konkretna placówka wskazana na
skierowaniu? W końcu, jak mam skierowanie na rehabilitację, do chirurga, czy
do neurologa, to mogę sobie wybrać… Wróciłem do przychodni się spytać, o co
chodzi… Podobno mają umowę tylko z trzema placówkami (Chorzów, Bytom,
Katowice) i gdzie indziej nie mogą mnie skierować.

Potem udałem się na zastrzyk. Okazało się, że muszę się pospieszyć, bo
w mojej przychodni mogą mi dać zastrzyk jedynie ze skierowania tamtejszego
lekarza (a to neurolog mnie wysłała do mojej przychodni…), więc muszę zdążyć
przed piętnastą (doktor A, przyjmujący później, też zaniemógł). No to w naszej
przychodni trafiłem do doktor D. Bardzo miła pani, wypytała o co chodzi,
wyjaśniła co to za zastrzyk. I wypisała nowe skierowanie (stare wyrzuciłem, bo
bez zastrzyku już do niczego mi się nie przyda). Przy okazji zapytałem się
o rezonans – potwierdziła to co wcześniej usłyszałem. Dodała jeszcze,
że sama mimo, że ma specjalizację, to w ogólnej przychodni nie mogłaby mi
takiego skierowania wypisać, a w drugiej pracy ma umowę z Bytomiem.
Więc jestem skazany na ten Chorzów… chyba że pójdę jakoś prywatnie
(orientacyjnie wychodzi coś około 500zł). Zobaczymy jakie będą terminy z NFZ.
Do neurologa mam się zgłosić na kontrolę za miesiąc, nawet jeśli nie będę miał
jeszcze wyników NMR.

Prosto z gabinetu lekarza poszedłem do zabiegowego, gdzie dostałem
zastrzyk (zakupiłem go sam tuż po wyjściu z gabinetu neurologa). Bałem się, że
będzie bolało, jak po antybiotykach które mi tak podawali w dzieciństwie,
a prawie nie poczułem. Co więcej, miałem wrażenie, że od razu po zabiegu
znieczuliło mi ten jeden pośladek – przez jakiś czas czułem tam tylko
lekki chłód, ale potem się rozeszło.

Teraz zobaczymy jaka będzie noc po nowych lekach… Na razie nie czuję
różnicy.

Z pamiętnika hipochondryka

Pod koniec zeszłego tygodnia nie udało mi się zastać pani doktor C,
a nocny ból wciąż dokucza. W weekend postanowiłem, że dzisiaj idę do
jakiegokolwiek lekarza, niech wymyśli coś co mi ulży w nocy. Udało się
nawet zastać panią C. Opowiedziałem co i jak, nie bardzo jej się to spodobało
(że w nocy boli), w końcu zapisała mi niebieskie tabletki, które,
w przeciwieństwie do wcześniej branych, można brać i rano i wieczorem.
W pewnym momencie do gabinetu wpadła doktor B mówiąc do C, że ma ją osłuchać
i w ogóle muszą pogadać. Lepsze wrażenie zrobiłaby chyba tylko pielęgniarka
z nabitą strzykawką ;-).

C korzystając z okazji spytała B co tamta sądzi o moim przypadku. B najpierw
stwierdziła, że to na pewno łóżko. Wytłumaczyłem, że mam raczej twardy
materac, a i tak bym się już na podłogę przeniósł, gdyby nie strach, że
z podłogi to już zupełnie rano nie wstanę. W końcu obie uznały, że to typowa
rwa kulszowa (skoro jest lepiej, gdy leżę na plecach z ugiętymi nogami)
i dostałem skierowanie do neurologa. Na „jak najszybciej”. Wychodząc życzyłem
C szybkiego powrotu do zdrowia.

Skoro do neurologa mam się udać jak najszybciej, to postanowiłem zacząć od
najbliższego – w szpitalu kilkaset metrów od mojej przychodni. Szpital
pięknie odnowiony. W informacji przy głównym wejściu przemiła pani z uśmiechem
na ustach skierowała mnie do przyszpitalnej poradni (prosto, wyjść przez izbę
przyjęć, w lewo przez podwórko i potem w lewo, wejściem numer cztery)…
No, Europa! myślę sobie.

W recepcji w poradni smętna paniena, spytana o wizytę u neurologa,
podniosła wzrok znad piłowanych właśnie paznokci i spytała, czy jestem
zarejestrowany. Mówię że nie, w końcu chcę się zarejestrować. No to w tym
roku już nie przyjmujemy. Rejestracja od stycznia.
. No to miejscami chyba
wciąż PRL (a może już IV RP?).

Jak potrzebowałem do chirurga (trzy razy) to też mnie straszono
kilkutygodniowymi, co najmniej, kolejkami, a udawało mi się umówić z dnia na
dzień. Więc uznałem, że i tym razem lepiej trafię. Poszedłem tam, gdzie mam
mieć rehabilitację, pamiętałem, że tam też mają neurologa. No mają i mógłby
mnie przyjąć gdzieś w połowie listopada. Prawdopodobnie, bo akurat im komputer
nie działał, miałem zadzwonić później.

W pracy porozglądałem się za poradniami w Internecie. Ciężko było się
gdzieś dodzwonić, a ze znalezionych informacji wynikało, że w ramach NFZ, to
przed listopadem mogę się nie załapać. Zdecydowałem się pójść
prywatnie. Wytypowana przychodnia miała nawet fajny interfejs do
rejestracji online (najwyraźniej przez nikogo nie obsługiwany — wciąż
oczekuję na potwierdzenie terminu) i paskudną stronę WWW (flash w którym
trudno się połapać i gdzie trudno znaleźć właściwy numer telefonu). W końcu
zjawiłem się i zarejestrowałem osobiście. Na jutro o 8:10. Prywatnie to
się da…

Z pamiętnika hipochondryka

W czwartek wziąłem ostatnie dwie tabletki z poprzedniej serii. Na początku
serii działy niesamowicie – ból w większości przypadków zniknął. Ale
z czasem było znowu coraz gorzej. W zeszłym tygodniu pojawił się nowy problem:
ból w nocy. Bolało nawet gdy leżałem w łóżku, szczególnie, gdy przewracałem
się na drugi bok. Czasem budziło mnie to w nocy. Dziś więc z samego rana
wybrałem się znowu do lekarza rodzinnego (pani doktór C).

Tym razem dostałem nieco inny zestaw leków. Na jednej recepcie witaminę
B1, coś na osłonę żołądka (to samo co poprzednio) i jakiś lek przeciwzapalny
(tym razem w saszetkach, padła też propozycja zastrzyków, ale przychodnia nie
bardzo jest mi po drodze). Na drugą receptę coś rozluźniającego mięśnie, do
łykania przed snem (podobno trochę uspokajające). Jeśli to nie będzie pomagać,
to mam nie zwlekać, tylko znowu się zgłosić, to dostanę skierowanie do
chirurga (podobno może podawać jakoś leki przeciwzapalne prosto na nerw).

Z receptami udałem się w kierunku apteki i mojego biura. 15 minut spaceru,
a noga bolała… W aptece okazało się, że na jednej recepcie (tej z trzema
lekami) brakuje pieczątki i muszę wrócić się do przychodni. Pani zrealizowała
mi drugą receptę, ale powiedziała, że nie radzi mi teraz tego łykać, bo będę
się czuł jak po niezłej imprezie…

Nie czułem się na siłach od razu się wracać, więc zajrzałem do biura żony,
tuż obok apteki. Tam się rozłożyłem zgodnie z zaleceniami lekarza (na wznak na
podłodze, z nogami opartymi na krześle, paskudy zrobiły mi zdjęcie), a żonka
poczytała ulotkę z tego lekarstwa. Niezłe. W sprzyjających okolicznościach
mogę po tym nawet białe myszki widzieć. %-)

Wróciłem się do tej przychodni. Pani w recepcji się zdziwiła, receptę
podbiła i przeprosiła. Wróciłem do apteki po pozostałe leki. Już płacę (kartą,
bo w portfelu pustki), a tu mi się coś nie zgadza… Dostałem same tabletki,
a miały być jakieś saszetki. Mówię kobiecie, a ona na mnie wielkie oczy.
Domyśliłem się, że tego czegoś nie ma w saszetkach. Ja upieram się, że miały
być saszetki, aptekarka spogląda jeszcze raz na receptę i stwierdza, że to
chyba jednak coś innego. Sprawdza jeszcze u koleżanki (która potwierdza, że
tam jest ten lek w saszetkach, a nie 100 innych tabletek). Potem mnie pyta,
czy to na pewno powinno być coś przeciwbólowego/przeciwzapalnego. Potwierdzam.
No więc ona anuluje poprzednią transakcje kartą (nauczony doświadczeniami
z bankomatem zachowuję kwitki) i wydaje mi właściwe leki, niestety droższe.
Zażartowałem, że pani chciała mnie otruć. Ale to podobno było coś na
usunięcie kwasu moczowego
i raczej by nie zaszkodziło. Ale najpewniej
i nie pomogło. Pechowa jakaś ta recepta.

Lek z saszetki cudów nie zdziałał. Cały czas boli, ale już sporo mniej niż
rano. Zobaczymy jakie efekty da ten ekstra drag wieczorem ;-) Na
razie jestem zadowolony, że przynajmniej humor mi dopisuje (wczoraj rano było
z tym kiepsko), pewnie jeszcze po wczorajszym koncercie.

Piersi kurczaka

Piersi kurczaka – tylko na tyle może liczyć
cierpiący człowiek w potrzebie. :-( Tylko dlatego, że żonaty. Co
za ograniczone, opętane przez stereotypy społeczeństwo! ;-)

Na szczęście, na żonkę mogę cały czas liczyć. Okłady działają –
przynoszą ulgę (i radość), ale w pełni na moje dolegliwości nie pomagają.
Byłem u wielu lekarzy, łykam najróżniejsze prochy… niewiele pomaga. Chciałbym
więc spróbować podwójnej dawki sprawdzonej, naturalnej metody… i co? I nic…
zero zrozumienia… trzy propozycje… a w każdej tylko te piersi z
kurczaka… ;-(

;-)