Nie dostałem tygodnia urlopu. Dostałem dwa. Była propozycja, żebym wziął
wolne do końca roku, ale nie będę świnia i nie zostawię kolegi samego z tym
bajzlem na dwa tygodnie. No to może jednak trochę uda mi się wypocząć.
:-)
Czas na urlop?
W tym roku normalnego urlopu jeszcze nie miałem. Długo nie wiedziałem
kiedy żona będzie mogła wziąć urlop, a gdy już się dowiedziałem, to ten termin
u mnie w pracy był już zaklepany
przez kogoś innego. Potem wypadła ta
sprawa z przepukliną, chorobowe (niby obijactwo, ale jednak to nie to co
urlop), minął czas urlopowy itd. A ostatnio w robocie zapiernicz i brak urlopu
daje się we znaki.
Z końcem roku odchodzi z pracy jeden admin. Ma jeszcze trochę urlopu do
wybrania, więc praktycznie w pracy będzie jeszcze tylko przez tydzień. Od
stycznia pewnie przyjmą nowego, ale to nie znaczy, że od będzie razu nas
znowu trzech do roboty… Nawet nie dwóch, bo ktoś będzie musiał się tym nowym
zajmować. Wygląda więc na to, że jeśli miałbym wziąć urlop, to tylko teraz.
Planuję więc wziąć urlop na przyszły tydzień (a niech spróbują mi go nie
dać… ;-)). Urlop chciałbym przeznaczyć na:
- totalne obijanie się,
- aktywny wypoczynek (np. narty lub konie),
- ruszenie z miejsca moich projektów (CJC, PyXMPP),
- porobienie na spokojnie dla Holendra co on tam chce
- i wiele innych…
Poza tym, należałoby też:
- zająć się dzieckiem, czemu miałaby teściowa się Krysią zajmować, gdy ja
jestem w domu, - zacząć może jakieś przygotowania do świąt (żona prosi o umycie
okien) - i wiele innych…
Wygląda na to, że nawet jak wezmę wolne, to nadal zupełnie nie będę miał
czasu… Tydzień urlopu to stanowczo za mało (jednocześnie za dużo, biorąc pod
uwagę, ile jest roboty w firmie), ale zawsze coś.
I niestety, żonka urlopu teraz, ani w najbliższym czasie nie dostanie (ale
miała go odrobinę w wakacje), więc pojawia się kolejny dylemat: spędzać urlop
samemu, czy jednak starać się jak najwięcej czasu spędzić z rodzinką, więc
w domu? Najlepiej coś po środku.
Na koniku…
Dzisiaj, jak co niedzielę, pojechałem z dziewczynami do Szałszy na konie.
Pogoda była zupełnie niezachęcająca (mgła i lejący deszcz), ale instruktor
zapewnił, że jest gdzie jeździć, bo hala (kryta ujeżdżalnia) przygotowana.
Na miejscu pogoda wyglądała jeszcze paskudniej niż przez okno, ale na hali
konie już jeździły, tylko dwa stały w stajni. Gdy najspokojniejszy, Bohun, się zwolnił,
to posadziliśmy na niego Małą i zrobiliśmy kilka kółeczek. Później żonka
wsiadła na poważniejszego
(większego i chętniejszego do biegania) konia
– Neskę i zaczęła swoją jazdę.
Ja w tym czasie pilnowałem Krysi, która zresztą całkiem dobrze się sama
bawiła w słomie, a poza tym pomogłem założyć czapsy na pewne zgrabne nóżki
i kilka razy trzymałem dziewczynom konia (gdy się przesiadały, albo miały
dość). Bałem się, że z Krysią zmarzniemy, gdy Ika będzie jeździć, ale na hali było
ciepło i całkiem przyjemnie. Gdy tak stałem z Bohunem, gdy żona kończyła, to
stwierdziłem, że może bym w końcu i ja na konia wsiadł. Przez ostatnie parę
miesięcy się wstrzymywałem, bo miałem przepuklinę, a po operacji lekarz przez
trzy miesiące (czyli gdzieś tak do Mikołaja) zabronił mi uprawiania sportu.
Zdecydowany byłem tym bardziej, że dziewczynom, które jechały z Iką, szło
raczej nienajlepiej i na ich tle duża kompromitacja mi dziś nie groziła.
Oczywiście okazało się, że, mimo oglądania jeździectwa od pół roku, nie
bardzo wiedziałem co z tym koniem zrobić – jak wsiąść, jak usiąść, jak
trzymać wodze. Ale nawet jakoś udało mi się Bohuna (znanego z perfekcyjnych
umiejętności stania w miejscu) wystartować
i stępem okrążać halę, nie
pozwalając koniowi na skróty. Ale stępem to nic ciekawego, trzeba było kłusem
spróbować. Do tego już konik nie był taki chętny, więc żonka musiała dać mu
przykład i biegała koło nas wokół hali. ;-) Z bacikiem w ręce, bo
sam przykład to mogłoby być za mało.
Na początku kłusa obiłem sobie tyłek, ale w końcu zaczęło mi nawet to
anglezowanie wychodzić. A i żona nie musiała biegać, bo Bohun zaczął mnie
słuchać. Może dlatego, że już miałem bacik w ręce (ale raczej go nie
używałem). Tak sobie jeździłem, to kłusem, to, dla odpoczynku, stępem. Koń,
który podobno jest wyjątkowo leniwy i raczej początkujących jeźdźców nie
słucha, był całkiem posłuszny. Poza paroma wyjątkami: zatrzymywał się, gdy inny
koń go doganiał i gdy pojawiał się instruktor (to drugie tym dziwniejsze, że
zwykle bywało na odwrót). No i pod koniec jazdy zaczął mieć humory. Ale i ja
już się przy tym kłusie nie upierałem.
W sumie pojeździłem jakieś 45 minut (norma dla początkujących to pół
godziny). Ku mojemu zaskoczeniu zszedłem o własnych siłach, niespecjalnie obolały
i całkiem sprawny. Czyżby moja fatalna forma nie była taka fatalna? Po jeździe miałem
konia odprowadzić do stajni i rozsiodłać. I znowu się okazało, iż mimo, że
naoglądałem się tego sporo, to nie bardzo wiedziałem co z tym koniem tam zrobić
;-). Koleżanka odrobinę pomogła i nie było źle.
Będę musiał zacząć regularnie jeździć. To może być całkiem zabawne, a jakiś
sport, dla odmiany od kilkunastogodzinnego siedzenia przy komputerze, na pewno
mi się przyda.
No to jeździ ika, jeździ smoku,
zacząłem jeździć ja… Kto następny? ;-)
Co w lesie piszczy
Pozazdrościłem żonie i córce atrakcji na świeżym powietrzu
i wybrałem się na wycieczkę do lasu. Już po drodze mogłem podziwiać piękno przyrody —
ukwiecone łąki i pobocza wyglądały naprawdę malowniczo. Widać burza dobrze zrobiła cykoriom,
dziewannom i innym roślinkom. Zresztą, burza była tam tuż przede mną. Co prawda, w Gliwicach sucho,
ale po drodze bardzo mokro, a jeszcze miejscami pokropiło.
W lesie już nie padało, ale było bardzo mokro i trochę parno, ale o niebo lepiej niż wczoraj
w mieście. Grzybów brak, ale też nie spodziewałem się udanych zbiorów. Jednak, jeśli pogoda (ciepło
i mokro) się utrzyma, to jest szansa na wysyp grzybów w przyszył tygodniu. Ale pewnie nie będę miał
już wtedy czasu albo chęci, żeby to sprawdzić.
W każdym razie moje dziewczyny moczyły nogi w morzu, a ja w leśnej trawie. Mam mokre spodnie,
buty i skarpety, ale jestem zadowolony z wycieczki. Teraz pójdę na miasto na jakiś obiad —
w lodówce skończyły się jajka, a więc i moje kulinarne możliwoście ;-).
Integracji ciąg dalszy…
Jak wiadomo, na każdy wyjazd człowiek musi czegoś zapomnieć. Czego ja
zapomniałem dowiedziałem się podczas porannej toalety. Najpierw, że nie
wziąłem dezodorantu (przed wyjściem z domu wyjąłem go jeszcze tylko na
z kosmetyczki i tak najwyraźniej został), potem, gdy już miałem
chwilkę
piankę na twarzy, że brakuje też maszynki do golenia. W recepcji dowiedziałem
się gdzie jest sklep i kupiłem brakujące artykuły (takie jakie akurat były w
tym wiejskim sklepiku). Nie, bez pianki na twarzy ;-)
Zdążyłem dotrzeć na śniadanie w miarę na czas, kolega z pokoju się
trochę spóźnił
, bo wcześniej wyszedł na spacer i trochę za daleko w las
poszedł. Przy śniadaniu zaraz obgadano moją koszulkę z pingwinem — szef
był w podobnej, tyle, że z logo Microsoft Windows.
Po śniadaniu wsadzono nas do autobusu i pojechaliśmy na wycieczkę.
Najpierw godzina jazdy do ruin zamku ogrodzieńskiego na Podzamczu. Tam
zwiedzanie zamku, potem pół godziny autobusem na Pustynię, Błędowską
oczywiście. Później kolejne dwie ruiny zamków, jeden w odbudowie, jakiś
klasztor i pustelnia (ale mi to atrakcja). Do hotelu na obiad dotarliśmy po
17-tej (według wcześniejszego planu miało być o 14-tej). Wszyscy mieli dosyć,
a podobno jutro czekają nas podobne atrakcje… Zresztą, jedną z dzisiejszych
atrakcji był przewodnik. Straszny gaduła, a gdy odjeżdżaliśmy z Pustyni, to
jeszcze nam w autobusie śpiewał — Hej sokoły
.
Obiadu też nie podali nam od razu, a jak już podawali to powoli, chyba
brali nas na przetrzymanie. W tym czasie na dole zaczynało się jakieś wesele.
Weselnicy chyba nawet zjedli nam lody, bo miały być po obiedzie, a nie było.
Na terenie hotelu upchnięto dzisiaj trzy imprezy. Jedno wesele, chyba większe
niż możliwości hotelu, bo tańce odbywały się także w pomieszczeniu przed
recepcją, a stoły z żarciem stały nawet na korytarzach. Poza weselem dwie
grupy przy ogniskach (w tym nasza). Ognisko full-wypas
z żarciem,
piciem i DJem. Taki DJ to potrafi człowieka do ogniska zniechęcić… ciągle
tylko jakiś polski hip-hop itp. badziewie. Poza tym cały czas czułem, że nie
całkiem tam pasuję, bo wszyscy się raczej w parach zintegrowali. Więc zjadłem
co było dobrego (mam nadzieję, że bigosu tym razem ciężko nie odchoruję) i
zacząłem się włóczyć po okolicy. Raz mnie z lasu wyciągnęło hasło
zapraszamy na karkówkę
, potem obszedłem tutejszy staw — Amerikan.
Fajnie się tak chodzi nocą po lesie.
W końcu łażenia miałem dość, a przy tym ognisku wysiedzieć nie byłem w
stanie (z wyżej opisanych powodów). Więc wróciłem sobie do pokoiku, włączyłem
laptopa, komórkę z GPRS i koncert 1.2.3… w TV do zagłuszania dźwięków zza
okna. No i tak sobie Jabberuję i Joggeruję — zintegrowałem się z firmą,
że hej! ;-) Ale może jeszcze na to ognisko zajrzę…
Upijam się Mirindą, na smutno…
Dzisiaj wyjechaliśmy na imprezę integracyjną z okazji 10-lecia firmy.
Dwanaście par i dwóch samotnych adminów (moja żona została w domu z
dzieckiem)… a ja myślałem że mogę się źle czuć na Pingwinariach, gdzie na
stu facetów było tylko jakieś dziesięć dziewczyn (ale za to wszystkie moje
;-)). No to ostatnie to oczywiście żart.
A więc na dzisiejszej imprezie siedziałem sobie sam (kolega się szybko
zmył) i popijałem Mirindę patrząc jak się inni bawią (muzyka u góry jeszcze
gra). Wskakiwałem na parkiet tylko przy jakichś szybszych kawałkach, które
jednocześnie dały się słuchać (niestety DJ raczył nas też utworami które tego
warunku nie spełniały). Nigdy więcej na takie imprezy bez własnej kobiety!
Z drugiej strony, jednak wbrew wszystkiemu humor mi nadal dopisuje i chyba
na razie jestem zadowolony… Zobaczymy jakie atrakcje będą jutro i w
niedzielę…
Przekonałem się też, że moja alergia nie ustąpiła. Nie wziąłem normalnie
wieczorem leków, to o pierwszej w nocy już kichałem i smarkałem. Psiknąłem
sobie i łyknąłem co trzeba było psiknąć i łyknąć i jest lepiej.
:-)
Wiosenne narciarstwo
Ostatnio co roku w Krynicy, na Pingwinariach jeździłem sobie trochę na
nartach. 2h rocznie to niewiele, ale zawsze lepsze niż nic. W tym roku udało
mi się już zaznać tej rozrywki pewnej soboty w Szczyrku, więc tak bardzo mi
nie zależało, ale zawsze fajnie byłoby sobie pojeździć…
W poprzednich latach Pingwinaria odbywały się w Czarnym Potoku, dwa rzuty
beretem od dolnej stacji kolejki na Jaworzynę. Teraz jesteśmy na drugim końcu
Krynicy, więc dalej, czas dojazdu dłuższy (bo na piechotę za daleko). W końcu
uznałem, że jak wybiorę się po śniadaniu i wrócę na obiad, to nawet zdążę
sobie pojeździć. Już miałem się pytać na recepcji, kiedy mam najbliższy
autobus… i przypomniałem sobie, że przecież mam samochód. :-)
Jeszcze się do tego nie przyzwyczaiłem. W każdym razie problem dojazdu i czasu
nań zmarnowanego został rozwiązany.
Na miejscu, pod stacją kolejki, wypożyczyłem sprzęt. Proponowali mi narty
1.6m, ale ja się uczyłem na takich 1.9m (a może większych), więc wziąłem 1.7m.
Kupiłem kartę z 30 punktami i wjechałem na górę. W tym roku była otwarta też
trasa na wschodnim stoku, gdzie jeszcze nie jeździłem, więc najpierw tam
właśnie się udałem. Jeździło się super. Śmiesznie krótkie te nartki, ale
rzeczywiście same skręcają
. Dawno mi się tak dobrze nie jeździło,
nawet ostatnio w Szczyrku. To pewnie dlatego, że teraz w nieco lepszej formie
byłem — wcześniej i byłem na basenie i wlazłem na tę Parkową wlazłem, a
nie tylko siedziałem przy kompie jak zwykle. W ogóle podoba mi się taka
wiosenna jazda. Może warunki śniegowe (ilościowe i jakościowe) dużo gorsze niż
zimą, ale słoneczko świeci, ciepło jest (nie trzeba kombinować z kilkoma
warstwami ubrań, wystarczy wiosenna kurtka), ludzi nie ma (żadnych kolejek)
— po prostu super. W sumie przejechałem prawie 18km.
Wróciłem w środku przerwy obiadowej. Nażarłem sie jak zwykle i poszedłem
na wykłady, w końcu jakichś trzeba wysłuchać (niektórzy woleli spać
;-)). Jeszcze na obiedzie ktoś mi wcisnął jakąś kartkę, z takich
jakie podobno Agusia rozdawała i które zawierały jakieś pytania konkursowe.
Pytania idiotyczne, więc wymyśliłem jakieś idiotyczne odpowiedzi. W całym
hotelu ludzie kombinowali co to właściwie jest i co odpowiedzieć, niektórzy
potraktowali sprawę prawie zupełnie poważnie, inni w ogóle nie. Po wykładach
zostały ogłoszone wyniki. Pytania są podobno autentykami z SGH, a mnie udało
się wygrać koszulkę. Wziąłem XXL, więc pewnie żona będzie miała nową koszulę
nocną…
Teraz w planie jest jeszcze Key Signing Party i jakaś dyskusja panelowa.
Po tym pewnie będzie znowu imprezowanie (szlajanie się z laptopem po hotelu)
do późnej nocy… A jutro będzie trzeba wracać…
Pingwinaria, dzień pierwszy.
Wyjechałem z domu rano, dwadzieścia po siódmej. Podjechałem jeszcze na plac
Piastów po kolegę z Bytomia i ruszyliśmy w kierunku Krynicy. Droga była
bezproblemowa i udało się ją pokonać, spokojną jazdą (inaczej tym samochodem
się nie da), w cztery godzinki. Na miejscu jeszcze prawie nikogo poza
organizatorami nie było. Załatwiłem co było do załatwienia i
postanowiłem zwiedzić okolicę…
Na północnym stoku Góry Parkowej, zaraz obok hotelu, leży jeszcze masa
śniegu (około 1.5m), ścieżka też ośnieżona, a ja w wiosennym ubraniu (bez
kurtki, czy swetra, tylko w koszuli flanelowej). I było mi ciepło. Szczególnie
że wdrapywałem się na górę szybkim krokiem, trasą niekoniecznie spacerową
— jeszcze częściowo ośnieżonym i oblodzonym torem saneczkowym. Po drodze
spotkałem kilka wiewiórek, a także stado jeleni (właściwie to łani), które
patrzyły się na mnie jak na jakiegoś idiotę (kto inny w letnich butach i bez
kurtki brodzi w śniegu?) i nawet nie próbowały uciekać. Na górze trochę wiało
(halny), ale i tak było dość ciepło, jednak nie na tyle, żeby długo tam
siedzieć. Było tam trochę tubylców
, z jednym z nich, całkiem
sympatycznych, sobie trochę pogadałem. Zainteresował się, czy mi nie zimno,
poopowiadał co interesującego mogę zobaczyć w drodze na dół, pogadaliśmy o
tych łaniach, które tu właściwie oswojone, a kiedyś było ich nawet więcej itd.
itp. Oczywiście rozmowa nie była zupełnie bezinteresowana i pan pokazał mi co
ma na swoim stoisku. Polubiłem go, więc nawet coś kupiłem (trzeba wspierać
lokalny folklor), jakiś kamyczek co ma Wodnikowi szczęście przynosić, nawet
coś utargowałem, a do tego rzemyczek gratis ;-).
Wróciłem akurat na obiad. Wbrew Pingwinaryjnej tradycji, jedzenia było
dobre i dużo (szwedzki stół, na którym niczego nie zabrakło). Potem oficjalne
otwarcie i pierwsze wykłady. Na żadnym nawet nie ziewnąłem, więc całkiem
niezłe. Potem pyszna i obfita kolacja. Po kolacji miałem dylemat, pójść na
wykład polskiego CERTu, czy na basen (czynny tylko do 20:00), na który
przysługuje mi 45 minut dziennie. Wybrałem basen, bo rzadko zdarza mi się
popływać, a jak jest taka okazja, to warto zadbać o formę.
Po basenie wróciłem do pokoju, gdzie akurat odbywało się spotkanie ŚLUGu.
Trochę poudzielałem się w dyskusji, a jednocześnie próbowałem CJC odpalić.
Odpaliłem właściwie przed wyjściem, ale się wyłączył. W kolejnych próbach też,
albo się nie mógł połączyć, albo zaraz po zestawieniu połączenie się
zawieszało i w końcu zrywało. Dostęp do Internetu okazał się fatalny. Dopiero
później, po zakończeniu spotkania zaczęło to jakoś działać, więc mogę napisać
na Joggera to co piszę.
Z dostępem do Sieci było w ogóle ciekawie… Miał być. Jak przyjechałem do
hotelu okazało się, że nie ma, będzie za miesiąc
. W pokoju gniazdko
Ethernet było, to podłączyłem HUBa, ale nawet lampka link
się nie
zapaliła. Szybko okazało się dlaczego, bo zobaczyłem na korytarzu dziury w
ścianach pod skrzynki, gdzie wystawały kable Ethernet, nawet zakończone
wtyczkami RJ45. Przed obiadem już dwóch panów ładowało tam HUBy i montowało
skrzynki. Po obiedzie już link
się świecił, ale adresu po DHCP się nie
dostawało. Przed kolacją już DHCP działało, ale net nie bardzo. A teraz działa
wszystko :-). Ciekawe jak długo…
To już jest koniec…
Niestety. Jutro wieczorem wyjeżdżamy i wracamy do domu.
Ja przez swoje chorowanie miałem zmarnowane część z tych
trzech tygodni tutaj, więc tym bardziej żal już wyjeżdżać.
Jak już pisałem grzyby się zaczęły pojawiać. Wszyscy tutaj w
domku nazbierali sporo maślaczków, czy trochę kurek, a mnie
się udało wczoraj znaleźć nawet parę kozaków, o dziwo
wszystkie to stare kapcie. Dwa były tak zeżarte, że nawet nie
było co zbierać. Dzisiaj grzybobranie sobie praktycznie
odpuściłem. Zajrzałem tylko na 10 minut między brzózki, gdzie
wczorej te kozaki zebrałem i udało się znaleźć jednego młodego
kozaczka. Niestety był tak samo robaczywy jak tamte stare,
tyle że przez ślimaki prawie nie ruszony. Później, idąc po
prostu ścieżką przez las znalazłem prawdziwka. Myślałem, że to
mały muchomorek, ale sprawdziłem z bliska i okazało się że
jednak prawdziweczek. Ledwo co od ziemi odrósł, a już w
połowie zeżarty przez ślimaki, a do tego trochę robaczywy (to
drugie to właściwie norma w przypadku prawdziwków). Jeszcze
jutro spróbuję trochę grzybków pozbierać…
Wczoraj i dziś nadrabiałem zaległości w wędkowaniu. Nic nie
złowiłem, ale trochę sobie z kijem na plaży posiedziałem. I
fajnie było. Może innym razem coś się złapie. Jednak w tym
roku wiele sobie nie połowiłem — zaledwie kilka razy
udało mi się z wędką na plażę wyrwać.
Krysia woli mamusię, ale grzyby rosną
Wczoraj wieczorem dołączyłem do żony kąpiącej Krysię. Ostatnio
żona wszystko robiła z powodu mojego chorowania, a chciałem
się na coś przydać. Żona wyszła na trochę i ja zostałem. W
końcu uznałem, że kąpiel dziecka nie polega tylko na patrzeniu
jak dziecko siedzi w wodzie i się bawi. Postanowiłem ją umyć,
najpierw umyłem jej plecka. Ona wtedy w ryk na cały domek.
Żona przyleciała, a Krysia się jej żali: Tatuś umył!
i
płucze sobie rączki. No to żona jej obmywa te rączki. Ja
mówię, że umyłem plecka, o rączkach nic nie wiem. To Krysia
z płaczem „Tatuś umył plecka!” no i mamusia musiała plecki też
po tym strasznym wydarzeniu umyć… Ja tym czasem się
zmyłem…
Po kąpieli zająłem się wycieraniem i ubieraniem Krysi. To już
należy to moich zwykłych obowiązków. Jednak Krysia przy tym
powtarzała Mamusia wytsie!
,
Mamusia ubiezie dzidzi piziamkę
, na szczęście tym razem
bez płaczu.
Krysia woli mamusię nie tylko od tatusia, ale też bardziej niż
dziadków. Niestety, szczególnie rano. W zeszłym roku rano
robiliśmy operację podrzutek
— dziecko było
wystawiane za drzwi i szło do dziadków, a rodzice mogli
jeszcze zostać trochę sami w łóżku. Niestety w tym roku nie ma
tak dobrze :-(.
Dzisiaj Krysia była trochę łaskawsza dla Tatusia. Gdy żona z
teściem poszli pić, dziecko zostało ze mną na placu zabaw i
nawet dobrze się bawiło. Tak dobrze, że mimo przypominania
jej, że jest w samych majteczkach nie upomniała się na czas o
nocniczek i zostawiła kałużę na chodniku prowadzącym do domku.
Na szczęście (dla mnie) większością brudnej roboty z tym
związanej zajęła się babcia.
Ostatnio nie byłem w formie by chodzić na plażę, czy do
na lody, czy gofry, więc więcej łaziłem po
miasta
lesie. A zaczyna to mieć coraz większy sens. Po kolejnych
deszczach zaczęło się coś pokazywać. Wczoraj przyniosłem
trochę kurek, kilka maślaków (cała masa ich pojawiła się na
ośrodku, zaraz na przeciwko naszego domku, ale te sobie ktoś
inny zaklepał
), kozaka i podgrzybka złotawego.
Wszystkie raczej młode, chociaż kozak zeżarty przez robaki.
Dzisiaj zebrałem jeszcze kilka maślaczków, a później z żoną i
Krysią (sama zebrała ze dwie sztuki) nazbieraliśmy masę (jak
na jedno małe miejsce) kurek i parę podgrzybków złotawych.
Wygląda na to, że grzyby zaczną się na dobre akurat gdy
wyjedziemy.