Taka wiosna, to ja rozumiem! :-)

Początek wiosny
wyglądał nie najlepiej
, ale już na przykład dzisiaj krajobraz za oknem był
całkiem zachęcający. Wyciągnąłem więc swoje patyki (kije do nordic walking)
i wybrałem się na spacer, do Lasu Dąbrowa.

Po drodze słoneczko miło grzało, ptaszki ćwierkały (chyba, miałem
słuchawki na uszach ;-)), motylki latały, kwiatki w okół kwitły,
a ja się nieco zgrzałem (byłem ubrany sporo lżej niż ostatnio bywało). Na
polach spotkałem dwie czajki i kilka traktorów…

Na skraju lasu przywitały mnie kwitnące zawilce i ziarnopłony. Tylko
z tych drugich mi coś wyszło:

ziarnoplon-1.jpg

Nieco dalej było też sporo miodunek:

miodunka-1.jpg

Poza tym las jak las:

las-1.jpg

…a w lesie trochę wody:

bagienko-1.jpg

Był też akcent wielkanocny: wielki zając wybiegł mi spod nóg. Kawałek
dalej jakaś sarenka, czy coś (szare, z rogami, dużo większe od zająca).
Niestety, tego nie było szans komórkowym aparatem złapać.

W sumie spacerek zajął mi prawie trzy godziny i przyniósł sporo frajdy.

Z pamiętnika życia miłośnika ;-)

Pojawiły
się głosy, że ostatnio na blogu tylko marudzę
… To może tym razem będzie
o tym co robię, gdy nie marudzę…

Dziś, gdy już zebrałem się z łóżka, zjadłem śniadanie itd. wybrałem się,
jak to mam w zwyczaju od wyjścia ze szpitala, na spacerek. Tym razem zacząłem
od wizyty u żonki w firmie, zobaczyć nastroje pointegracyjne. Potem udałem się
w kierunku miasta (centrum znaczy się, na wsi nie mieszkam
;)).

W centrum stwierdziłem, że mogę iść dalej, poszedłem więc w kierunku parku
Chrobrego. Tam wciąż było mi mało, więc ruszyłem śladem dawnej wąskotorówki
(po torach już niewiele zostało) w kierunku Trynku. Przeszedłem obok dużych
ceglanych budynków na Pszczyńskiej (zawsze mnie fascynowały) i postanowiłem
zobaczyć jak teraz wygląda to, co kiedyś było Kopalnią Gliwice. Nawet było co
oglądać: dwa zabytkowe budynki ślicznie odnowione, jakiś trzeci,
nowocześniejszy (czyt. brzydszy) dobudowany i wszystko wygląda jakby było
dopiero co skończone i czekało do oddania. Za budynkami trwały jeszcze jakieś
prace. Kawałek dalej widać jeszcze jakieś resztki ruin zakładu przetwórstwa
węgla (zdaje się, że ileś razy podchodzili do burzenia tego… i chyba wciąż
do końca im nie wyszło). Tablice obwieszczają, że teren ten to Nowe
Gliwice
i będzie tu Centrum Edukacyjne. No, słyszałem o takim
projekcie, lata temu. I chyba lata temu miało to już funkcjonować…

Ja oczywiście porównywałem okolicę ze swoimi wspomnieniami – wciąż
był tam plac, z którego wyjeżdżało się na górnicze kolonie, czy inne wczasy
lub wycieczki, a po kopalnianym przystanku wąskotorówki pozostał ledwo ślad.

Spod byłej kopalni udałem sie pod blok w którym kiedyś mieszkałem (mając
1-7 lat). Blok stoi, gdzie stał, ale za nim, zamiast nieużytków, czy, później,
kawałka placu budowy, gęsto zabudowane osiedle. Aż trochę traciłem orientację
idąc dalej tamtędy, gdzie kiedyś bawiłem się w zaroślach.

Po drodze do domu zajrzałem jeszcze do biura, po korespondencję. W sumie
znowu przespacerowałem chyba z dwie godzinki i ładnych parę kilometrów.

Praktycznie przez cały spacer miałem na uszach słuchawki, a w nich
Antyradio (chyba jedyne radio, którego playlista praktycznie w 100% mieści się
w moich upodobaniach, a jednocześnie obejmuje sporą ich część). W momencie gdy
wracałem The White
Stripes
kończyło grać Conquest, jedna z piosenek dla jakich
Antyradio tak lubię (i jakie potem jeszcze przez jakiś kołaczą się po
głowie)… Dlatego jak tylko dobrałem się do laptopa, to dodałem ją sobie do
ulubionych w Last.Fm. Przy okazji znalazłem teledysk (mina byka: bezcenna):


To samo, w nieco lepszej jakości można znaleźć na paskudnej flashowej stronie zespołu.

No i ostatnio codziennie wybieram sobie jakiś kierunek i idę, gdzie mnie
nogi poniosą. Podziwiam sobie nasze śliczne Gliwice, albo pojawiającą się
w okolicy wiosnę. Słucham sobie przy tym radyjka i fajnie jest… Ale co to
będzie, jak mi się L4 skończy i będzie trzeba uczciwie pracować zamiast
szlajać się po okolicy?… ;-)

Basenowo

Zalecenia lekarza to poważna sprawa, więc staram się tak dwa razy
w tygodniu być na basenie. Niestety, basen na Warszawskiej zamknięty (przerwa
techniczna do 9 września) i musiałem się przestawić na ten na Sikorniku.

W sobotę po błądzeniu wokół osiedla udało mi się tam trafić i nawet
wykąpać. Dzisiaj, gdy dziewczyny poszły do szkoły muzycznej, postanowiłem
znowu się tam udać. Dojechałem, chcę płacić, a pani w kasie mówi mi, że raczej
nie teraz, bo od 17:30 do 18:30 pływalnia jest zarezerwowana. Okazało się, że
jak zaczął się rok szkolny, to wszystko jest inaczej, a zresztą,
wszędzie jest to napisane. A wszystko takim tonem, że powinienem się
chyba wstydzić, że nie wiedziałem… Zresztą, już poprzednim razem, z jakiegoś
powodu kobieta przy kasie mi podpadła. Na Warszawskiej było jakoś przyjaźniej.

Rzeczywiście były karteczki o rezerwacji, ale nie przypominam sobie, żebym
je tam widział w sobotę. Informacje o godzinach otwarcia w roku szkolnym
czytałem i, że przed 15:00 nie ma czego tam szukać wiedziałem. Najgorsze, że
takie niespodzianki są w czasie, gdy drugi basen jest zamknięty, a przecież
oba prowadzi ten sam gospodarz
– mogli by to wziąć pod uwagę.

Drugi raz dzisiaj się nie wybieram, bo, po pierwsze, nie chce mi się
jeździć tam i z powrotem, a po drugie, boję się, że w takich okolicznościach,
to będzie tam po prostu tłoczno.

Wycieczka

Rano, jak co niedzielę, byliśmy w Szałszy na konikach. Ja, ze względu na swój
kręgosłup, jazdę sobie odpuściłem… ale ruszać się trzeba (chociażby ze
względu na ten mój kręgosłup), więc po obiedzie wybrałem się na rowerek.

Nie czując się najlepiej nie wiedziałem jak daleko dojadę. W końcu cały
czas bolało – już nie tylko krzyż ale i lewe biodro, czy chwilami cała
noga aż do stopy. Najbardziej, gdy próbowałem się obrócić, aby obejrzeć się za
siebie, albo gdy na jakimś wyboju nie podniosłem się z siodełka. Jednak, po
jakiś dziesięciu kilometrach ciągłego pedałowania, przeszło. Mogłem się
obracać, wykrzywiać, jeździć po wertepach i nic nie bolało.
:-)

Niestety, nie ma za dobrze… wystarczyło na parę minut zejść z roweru
(żeby pojeść sobie jeżyn?) i mój kręgosłup znowu o sobie przypominał,
przynajmniej na kilka następnych kilometrów.

Dobra dosyć marudzenia. W sumie dzisiaj przejechałem trochę ponad 30km,
dojechałem do Rachowic,
a z nieprzewidywanych atrakcji zobaczyłem pomnik Juliusza Rogera.
Zaskoczył też mnie Kozłów, nie dość, że większy niż myślałem, to układ ulic
ma taki, że ciężko się nie zgubić. Mam nadzieję, że uda mi się na podobne
wycieczki jeździć częściej.

Źle się dzieje w naszym kraju

Nie, nie mam zamiaru pisać o poczynaniach naszego rządu. Na nich prawie
wszyscy narzekają, zwykle tak, jakby ten rząd był zupełnie oderwany od
społeczeństwa. Ja teraz właśnie o tym drugim…

Jest sobie na Gazet.pl artykuł o
aresztowaniu faceta przyłapanego na fotografowaniu małych dzieci na plaży
.
Artykuł, jak artykuł, nie ma co się czepiać. Pomijam kwestię tego, czy policja
miała podstawy do do zatrzymania i rewizji. To co mnie przeraża, to komentarze
do artykułu…

Parę cytatów:

  • trzeba być bez wyobraźni,żeby puścic dziecko nago na plażę.Niektórzy
    rodzice naprawdę mają pusto w głowach…
  • Raz że to jest niehigieniczne, a dwa że trzeba mieć dekiel przestawiony
    zeby w dobie rozbestwienia pedofilstwa rozbierać dzieci i robić z tego pokaz
    publiczny a później ryje rozdzielać.
  • Multum ludzi, jeden
    kolo drugiego, nie wiadomo jakie swiry wsrod nich, a ci puszczaja
    swoje kilkuletnie dzieciaki bez majtek.

Odkąd pamietam na plażach małe dzieci bawiły się nago. Teraz nagle to ma
być niemoralne, niebezpieczne, czy co tam jeszcze?

Do tego dochodzi ściganie opalających się topless (niestety informacje
podawane jako sensacja w sezonie ogórkowym, więc niewiele znam szczegółów, np.
czy chodzi o wyznaczone plaże, czy całość wybrzeża), Obrońcy moralności reagujący
na każdy przejaw czułości w nieodpowiednim miejscu… itd. itp. Po
przeczytaniu kartki w męskiej szatni na basenie Proszę przebierać się w
przebieralni
(takie trzy wydzielone kabiny) zacząłem się zastanawiać, czy
pod prysznic mam iść w ubraniu…

Aż się ma ochotę, w ramach protestu, do jakiejś organizacji naturystycznej
zapisać… ;-)

No i doigrałem się

Piszę to klęcząc przed komputerem. Gdybym usiadł, to bym miał potem problem
ze wstaniem z krzesła: straszny ból w okolicach krzyża i lewego pośladka….

Bóle krzyża miałem już wcześniej. Na początku sporadycznie. Kilka miesięcy
temu zaczęło mnie to męczyć trochę bardziej regularnie. Po jakiś trzech
miesiącach powracającego, mniejszego i większego bólu, poszedłem do lekarza.
Dowiedziałem się, że teraz wszyscy tak mają, że pewnie mnie przewiało,
że trzy miesiące bólu krzyża to jeszcze nic takiego i dostałem tabletki
przeciwbólowe (Ketoporofen w jakiejś wersji do długotrwałego stosowania).
Łykałem grzecznie przez miesiąc. Trochę pomogło, z czasem bóle właściwie
ustały. Było całkiem nieźle nawet po odstawieniu tabletek. Ale czasem jeszcze
trochę kręgosłup przypominał o sobie.

Pojechaliśmy na wakacje. Pakowanie, siedem godzin jazdy samochodem,
wypakowywanie. Tam znowu mnie pobolewało. Ale co tam… żyć się dało. Jazdy
konnej też sobie nie odmawiałem. Potem powrót. Parę dni w domu i wyjazd do
Warszawy. Tym razem pociągiem, ale za to z wielkim plecakiem. Tam już ból dawał
mi się mocno we znaki. Nawet się zastanawiałem, czy wsiadać na konia… ale
czemu nie, skoro po to do tych znajomych przyjechaliśmy. Droga powrotna. Jako
jedyny facet w przedziale podawałem kobietom bagaże… Następnego dnia w pracy
wstanie z krzesła to był horror…

Już w Warszawie zdecydowałem, że trzeba by się z tym bólem znowu do lekarza
udać. Tym razem do innego niż pan teraz wszyscy tak mają (podobnie
oceniał inne dolegliwości). Do przychodni dotarłem w czwartek. Pani doktor mnie
wysłuchała, obmacała, poruszała gnatami i była bezlitosna: to początek
zmian zwyrodnieniowych i już tak pan będzie miał do końca życia
. Co
gorsza, nie mam powodów jej nie wierzyć… wcześniej googlałem dużo na ten
temat i właściwie wszystko sprowadzało się do tego samego: jak się kręgosłup
zacznie psuć, to pozostaje minimalizowanie i unikanie bólu.

Pani doktór zapisała mi jakiś spray z ketoprofenem (wolę się smarować niż
łykać), poradziła jak ćwiczyć, jak siedzieć, jak leżeć. Dowiedziałem się tego,
czego się też obawiałem: jazdy konnej lepiej unikać. Za to powinienem pływać.
Dostałem też skierowanie na RTG, ale bez większej nadziei, że to coś zmieni.

Wczoraj więc wybrałem się obejrzeć gliwickie baseny. Rowerem, to podobno
też stosunkowo mało obciążające dla kręgosłupa. Zarówno basen na Warszawskiej
jak i ten na Sikorniku wyglądają przyzwoicie. Pierwszy sprawia wrażenie
odrobinę wyższego standardu, jest trochę większy i trochę droższy. Na drugim
jakby mniej ludzi. Będzie trzeba zacząć na któryś z nich chodzić… tylko
szkoda, że pływanie niespecjalnie mnie pociąga.

A wniosek z tej historii? Trzeba było być aktywnym za młodu! Kawał życia
przesiedziałem przed komputerem. Aktywny wypoczynek był mi obcy. Wiecznie się
garbiłem, ale poza zwróceniem mi uwagi, nikt (ani rodzice, ani ja sam) nie
próbował z tym nic zrobić. Jak już zacząłem się ruszać, to pewnie zbyt ostro
(jazda konna nie należy do najłagodniejszych sportów), ani wcale tak dużo
i regularnie. Dobrze, że chociaż nie mam problemów z nadwagą.

P.S. zanim to napisałem do końca, to jednak usiadłem na krześle.

Jedyna we wsi studnia z Internetem

Dotychczas, na tym urlopie, z laptopa korzystałem w domu, w pokoju
telewizyjnym – w dzień miło, bo chłodniej niż w upale na
zewnątrz (albo nie pada — wersja na początek wczasów), wieczorem, bo komary
nie gryzą.

Dzisiaj jest na dworze całkiem przyjemnie – nie za gorąco, ale ciepło
i nawet troszkę słonko prześwituje. No to postanowiłem wyjść na zewnątrz. Kabla
(bateria niestety do niczego się nie nadaje) starczyło tylko do studni. I
dobrze, studnia też dobra, a przy okazji jest oryginalnie: laptopik stoi na
studni (dobrze, że jest zamykana) i łapie Internet GPRSem, a ja siedzę przed
nim na krzesełku i przeglądam Joggera. :-)

Sobota z córką

Żona pojechała sprzedawać pingwiny do Krakowa. Więc ja
zostałem sam z Krysią i musiałem sam zadbać o rozrywki dla dziecka…

Jakiś czas temu odkryłem, że przejeżdżając niecałe 3km od domu, przez niezbyt
ruchliwą okolice, wyjeżdża się właściwie za miasto. Co więcej, przez pola
biegnie tam szlak rowerowy. Wcześniej myśleliśmy, że bez bagażnika rowerowego
do samochodu, to Krysi na żadną fajną rowerową wycieczkę nie zabierzemy, bo co
to za atrakcja jazda po mieście? A jednak.

Dziś więc postanowiłem wypróbować trasę z Krysią (tydzień temu sam się
tamtędy przejechałem: do Łan Wielkich i z powrotem). Zapakowałem jakieś picie
do torby, założyliśmy kaski, wyciągnąłem rowerki i pojechaliśmy. Najpierw pod
Żabkę po coś słodkiego na drogę, a potem w nieznane (przynajmniej dla Krysi).

Na tym kawałku nie było wyznaczonych ścieżek rowerowych a i chodników
czasem brakowało, musiałem więc miejscami jechać z pięciolatką po jezdni.
Nawet szybko załapała, że należy jeździć prawą stroną i ładnie się krawędzi
jezdni trzymała. Jechała przede mną, więc mogłem ją pilnować i nie narzucałem
swojego tempa. Gdy wyjechaliśmy na polną drogę dawałem jej większą swobodę,
ale dalej grzecznie się trzymała prawej strony.

Krysia dzielnie pedałowała. Dopiero przed Kozłowem (jakieś 6km od domu)
zaczęła coś wspominać o zmęczeniu. Dojechaliśmy do zabudowań. Tam była
ławeczka, jakaś kapliczka i nawet jakiś wóz-cukiernia (niestety zamknięta).
Ale to nic. Najlepsza atrakcja była po drugiej stronie ulicy: kucyki. Ktoś
na ogródku miał hodowlę kuców. Kilka dużych i ze trzy źrebaczki! Śliczne,
szkoda, że nie wzięliśmy aparatu…

Obejrzeliśmy koniki, zjedliśmy batoniki wypiliśmy soczek/wodę
i postanowiliśmy wracać. Widać było, że Krysia już trochę zmęczona
i troszkę zaczynała marudzić. Zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę po drodze na
trawce, pobawiliśmy się zielskiem i jechaliśmy dalej. Nagle widzę znajomą
twarz… mówię cześć, słyszę odpowiedź cześć i znajoma
twarz
jedzie dalej… no cóż, widać znowu mi się pomyliło (zawsze miałem
problemy z rozpoznawaniem twarzy)… ale jednak… Ciotka się zorientowała
i zawróciła. Tak jak mi się wydawało, to była matka chrzestna Krysi. Okazało
się, że właśnie wybrała się na rowerową wycieczkę ze swoim innym
chrześniakiem, Olkiem. I właściwie, to powinni też już wracać, więc wracaliśmy
razem. W Krysię nagle wstąpiły nowe siły – już nie była zmęczona, ale
dzielnie goniła Olka (parę lat od niej starszego). Prędkość nam się z 7 km/h
zwiększyła do 11. :-)

Odprowadziliśmy ciotkę prawie pod jej blok i już spokojnie wróciliśmy do
domku. Tam zrobiłem (odgrzałem) obiadek, nawet dwudaniowy. Potem
zdychałem (jakoś mnie to wszystko zmęczyło, a do tego strasznie rozbolała mnie
głowa), a dziecko nawet bardzo mnie nie męczyło.

Jeden spacer dziennie to oczywiście dla Krysi za mało, po Teleekspresie
trzeba było zapewnić inne atrakcje. Skorzystałem z tego, że w ten Weekend
w Gliwicach jest Grająca
Starówka
i zabrałem małą do miasta. Jak tam dotarliśmy, to się jeszcze nic
nie zaczęło, więc na początku obejrzeliśmy tylko wszystkie sceny. W końcu
zatrzymaliśmy się pod sceną rockową, gdzie zaczynał się pierwszy
koncert. Po dwóch piosenkach Krysia stwierdziła, że trochę za głośno grają
(rzeczywiście chyba lekko przesadzili tam z nagłośnieniem). Przeszliśmy na
scenę Jazzową. Tam była zupełnie inna muzyka, a przede wszystkim cichsza.
Krysia stwierdziła, że jej się podoba. Zostalibyśmy może dłużej, gdyby nie
okazało się, że to dopiero próba techniczna i właściwie na razie nic więcej
tam nie było.

Trafiliśmy na scenę Teatru Muzycznego. Tam odbywało się małe
przedstawienie przeplatane piosenkami, głównie (a może tylko?) Czesława
Niemena. Jeśli te młode piosenkarki to aktorki Teatru Muzycznego, to może czas
się trochę odchamić ;-)? Postaliśmy tam i posłuchaliśmy z 45
minut i Krysia stwierdziła, że chce do domu. Ja bym mógł na tej Grającej
Starówce i do końca siedzieć, ale cóż… czas wracać.

Krysia zjadła kolację, obejrzała bajkę na DVD (bo na dobranockę się
spóźniliśmy) i zaraz idzie spać. Żonka już też zdążyła wrócić. Dzień można
uznać za udany. :-)

Pingwinaria 2007

Czwartek

No to znowu pojechałem na Pingwinaria. Tym razem z żonką. Wyjechaliśmy w czwartek rano, najpierw
po gadżety do Ikuśnej firmy, a potem do Krynicy. Po drodze dołączył do nas Ajot. Po niecałych czterech godzinach byliśmy
na miejscu.

Po rozpakowaniu poszliśmy (ja i Ika) na obiadek (wyżywienie w Damisie jak zwykle super), a po obiadku
na spacer po Górze Parkowej. Na szczycie czynne były zjeżdżalnie (takie
metalowe rynny po których się zjeżdża w filcowych workach) i żonka chciała od
razu spróbować. No to wykupiliśmy 10 zjazdów (8zł) i poszaleliśmy trochę. Ja
nawet dwa razy próbowałem na tej najbardziej stromej… próbowałem po za każdym
razem, gdy usiadłem przy krawędzi, to się wycofywałem.
;-)

Po spacerku Ika rozstawiła sklepik
z pingwinami
, a ja zajrzałem na salę wykładową. Tego dnia nawet udało mi się
obejrzeć po części z każdego wykładu. ;-)

Po kolacji i kawałku drugiej części ostatniego wykładu zaczęły się mniej
oficjalne części imprezy, czyt. picie. Nie uczestniczyłem w tym zbyt
intensywnie, ale spać położyłem się późno. Żonka dołączyła jeszcze później.

Piątek

W piątek okazałem się paskudny i w ogóle, bo obudziłem się o 6:30 i przy
okazji obudziłem żonkę. Do śniadania przeleżeliśmy w łóżku (no może nie tylko
przeleżeliśmy i nie tylko w łóżku… ;-)). Tego dnia nie byliśmy
raczej wyspani. W południe planowany był mój wykład, przed nim
planowaliśmy wypad do sauny. Rano więc poszliśmy tylko na mały spacerek na
Deptaku pod Górą Parkową. Z sauną ktoś zamieszał tak, żebym ja się nie załapał, ale Ika
owszem… No cóż, miałem więcej czasu na przygotowanie się do wykładu.

Mój wykład to jedyny na którym byłem od początku do końca. Opowiedziałem po
kolei jak to pomogłem żonce z nalepkami na paczki, na początku zastrzegając, że
to nie jest do końca zrobione tak jak powinno się robić, ale i tak wywołałem
małą burzę. Niektórzy byli oburzeni, że takie rzeczy stosuje się
w produkcji, inni mnie bronili, że to sprytne i niegłupie rozwiązanie. I dobrze,
bo właściwie nie o moje skrypciki chodziło, ale o dyskusję na temat hackerskich
rozwiązań. Swój wykład uważam więc za udany. :-). Żonka na mój
wykład dotarła gdzieś w połowie, gdy dyskusja się rozpoczynała. Po wykładzie
został już tylko wypoczynek.

Po obiedzie pomogłem rozstawić sklepik 403forbidden, a potem zajrzałem na
wykłady sponsorów… nie zachwyciły mnie, to poszedłem na basen. Tam się
pomoczyłem przez 45 minut, a przy okazji wymasowałem bąbelkami moje obolałe
plecy.

Po kolacji było oficjalne świętowanie urodzin PLUGu, a potem panel
dyskusyjny
na temat otwartych systemów, standardów i oprogramowania. Na
początku ciekawy, potem dyskusja zaczęła się kręcić w kółko, to poszliśmy
szukać innych rozrywek. Ja np. poszedłem sobie na spacerek po Krynicy.
Dowiedziałem się np., że o wpół do jedenastej wieczór lodowisko jest już
zamknięte. ;-)

Wracając spotkałem na schodach integrującą się grupkę linuksiarzy, z Panią
Prezes na czele. Agusia zażyczyła
sobie mojej żony wraz z cyckami, więc poszedłem po Ikę… która już prawie
spała w pokoju. No cóż, rano nie dałem jej pospać. Wspólna integracja na
schodach nam nie szła, więc poszliśmy spać, wyjątkowo wcześnie jak na
Pingwinaria, chyba jeszcze przed północą…

Sobota

W sobotę wstaliśmy o normalniejszej porze (po ósmej) i bardziej wyspani. Po
śniadaniu poszliśmy z szefem Iki na mały spacer-zakupy. A potem Srebrną,
w sali bilardowej,
testowałem sprzęt do StepManii. Były drobne komplikacje,
ale ostatecznie udało się dwie (z trzech) maty podłączyć do laptopa Iki tak, że
działały i zebrać zestaw piosenek. Przy okazji wzbudziliśmy zainteresowanie

wszystkich którzy w tym czasie byli w lub zajrzeli do sali wykładowej.

Przed obiadem (gdy ja testowałem maty) sklepik z pingwinami
eksperymentalnie został rozstawiony przed jadalnią. I to okazało się być
strzałem w dziesiątkę. Po obiedzie zabraliśmy Prezesa na Górę Parkową, licząc
na to, że spuści go się metalową rurą w filcowym worku… ale padało
i ślizgawki były zamknięte. Posiedzieliśmy w tamtejszej knajpce i wróciliśmy na
dół. Podczas spacerku, mimo pogody, udało się znaleźć ślady wiosny, np. takie:

kaczence.jpg

Podczas kolacji znowu sklepik działał przed jadalnią, a ja zaraz po kolacji
poszedłem rozkładać sprzęt na sali. Tam laptop i maty zaczęły odmawiać
posłuszeństwa. Albo któraś z mat nie była wykrywana, albo wykrywane były obie,
a działała tylko druga, albo po wykryciu znikały. W końcu, po paru minutach żonglerki
wtyczkami USB, gdy już prawie się poddałem, udało się wszystko uruchomić
i zaczęła się zabawa.

Najpierw skakałem ja ze Srebrną, żeby pokazać co i jak, potem, najpierw
nieśmiało, próbowały inne osoby. Tylko ja, Srebrna, Ika i Agusia mieliśmy
jakieś doświadczenie z tą zabawką, dla reszty to była nowość, ale wielu się
bardzo spodobała. A ja robiłem za tego co wzbudzał podziw publiczności swoimi
popisami. Do mistrzów StepManii mi pewnie daleko, ale w tym towarzystwie chyba
rzeczywiście się wybijałem. I miło czuć na sobie pełen podziwu wzrok
publiczności. I słyszeć te wszystkie pochwały i zachwyty… Gdyby to jeszcze
podziwiały mnie same atrakcyjne kobiety, a nie (w większości) banda facetów…
;-).

Chciałem zwijać laptopa o jedenastej, ale w końcu impreza trwała chyba do
drugiej w nocy. Niektórzy z nowicjuszy zdążyli nawet całkiem nieźle to
opanować. Niektórzy (honey i mmazur) próbowali nawet mnie albo Ikę
zamęczyć… Może trochę się im udało, bo jeszcze czuję zakwasy…

Niedziela

W niedzielę znowu udało się pospać (całe szczęście, jak byśmy dojechali?),
ale cztery dni imprezowania i tak robiły swoje. Przy śniadaniu sklepik został
rozstawiony po raz ostatni. Potem sauna (koedukacyjna). Tym razem i ja się
załapałem. To działa! Po saunie czułem się znacznie bardziej zdatny do podróży
niż wcześniej. Potem pakowanie i jazda. Znowu robiłem za pasażera, bo na razie
żona kluczyków do auta mi nie daje (auto jest jeszcze na ubezpieczeniu teścia,
jak by coś się stało, to mnie teść by zabił, a Ikę najwyżej opieprzy). Po drodze
chcieliśmy zjeść obiad… nie było prosto, bo na drodze (bardzo malowniczej,
polecam!) od Nowego Sącza do Mszany Dolnej nie wypatrzyliśmy żadnej knajpy. Dopiero
w Mszanie jakąś pizzerię, z wierzchu nieciekawą. Ale pizza była pyszna.

W domku byliśmy około 16:30. Porządnie zmęczeni, ale trzeba było jeszcze
przetrwać wieczór z dzieckiem… Ika padła zanim przyszedł czas kąpieli Krysi,
ale ja jakoś sobie poradziłem. Ocknęła się, gdy Krysia zadawała mi poważne
pytanie: Co zrobisz z mamusią, gdy będziesz ścielił łóżko?, a więc
problem się sam rozwiązał. Chwilę po położeniu Krysi myśmy już też spali.

Wakacje dawno, dawno temu

Wpis
u Felinity
przypomniał mi pewien, chyba w pewien sposób przełomowy, a może niewiele znaczący, epizod z mojego życia.

Też kiedyś byłem chorobliwie nieśmiały. Właściwie to trochę wciąż jestem,
gdzieś tam w środku. Jednak kiedyś dość skutecznie uprzykrzało mi to życie, szczególnie
wszelkie kontakty męsko-damskie… Na szczęście z czasem się to zmieniło i myślę, że
duży na to wpływ też miały pewne wakacje, sprzed jakiś dwunastu lat i też nad
jeziorem…

Byłem wtedy z ojcem na wczasach w Swornegaciach, jak co roku. Na ośrodku
nawet poznałem jakiś ludzi, ale i tak się często samotnie szwendałem po
okolicy. Na jednym takim spacerze trafiłem na dziwnie zachowujących się
ludzi… że sam akurat byłem w jednym ze swoich dołków (nikt mnie nie
kocha, nikt mnie nie lubii…
), to się ci ludzie zainteresowali tym smętnym
samotnym człowieczkiem. Okazało się, że to jakiś obóz młodzieży z Bytomia
i akurat mają jakieś warsztaty teatralne… Opiekunowie grupy byli nieco ode
mnie starsi, pozostali uczestnicy raczej młodsi. Wszyscy zupełnie dla mnie
obcy… ale zaprosili do wspólnej zabawy, a ja się zgodziłem.

I chodziłem codziennie na te dziwne zajęcia. Początek warsztatów to były
właśnie ćwiczenia na śmiałość (przeciwko tremie i na wyluzowanie się) –
np. krzyczenie na całe gardło, czy odgrywanie jakiś głupich scenek. Tego mi
było trzeba. Wśród obcych ludzi nawet łatwiej było mi się przełamać i robić
rzeczy na których normalnie nigdy bym nie zrobił (miałem przecież problemy
z prostszymi sprawami). I cieszyć się tym. Jakieś głupie blokady w sobie
przełamałem na dobre, albo nauczyłem łamać kiedy trzeba. A cała ta sytuacja
była taka jakaś magiczna… z jednej strony wczasy, w ośrodku, jak co roku,
gadanie „o dupie Maryny” z jakimiś gostkami… a potem spacerek nad inne
jeziorko i te zajęcia na które się załapałem na krzywy ryj i gdzie
skutecznie przełamywałem swoje słabości, jakoś tak zupełnie bez trudu.

Kumple z ośrodka, gdy im powiedziałem, że na jakieś warsztaty teatralne chodzę,
uznali, że sobie coś uroiłem. Niby się zainteresowali tematem, ale nie za
bardzo, ja ich tam nie ciągnąłem, w końcu to było moje odkrycie.

Wracając do warsztatów. Sprawa była tym dziwniejsza, że były to warsztaty
teatralne, a mnie do teatru raczej zawsze było daleko. Mam umysł
ściśnięty
, a w szkole język polski należał do najbardziej
znienawidzonych… No i okazało się, że w tym kierunku aż tak bardzo się nie
zmieniło… na któryś zajęciach skończyły się ćwiczenia rozluźniające,
a prowadzący polecili nam nauczyć się wybranego wiersza… nawet pożyczyli mi
w tym celu jakąś książkę (przypominam: byłem dla nich obcym człowiekiem, który
wyszedł z lasu)… następnego dnia książkę oddałem i darowałem sobie dalej te
warsztaty. Swój cel osiągnąłem, nawet tego nie planując.

Jak już o poezji mowa… to wypada wspomnieć o jednym z tych kumpli
z ośrodka
. Tak się złożyło, że był nim młody (w moim wieku) Gliwicki poeta
Krzysztof Siwczyk,
parę lat później odtwórca tytułowej roli w filmie Wojaczek. Tak,
z jednej strony grupa młodzieży pijącej piwo, z którą gadałem o pierdołach,
a z drugiej warsztaty teatralne. I to w tej pierwszej grupie był autentyczny
poeta, a później i aktor… Nie była to żadna bliska znajomość, on mnie zapewne
nie pamięta. Ale dla mnie warta zapamiętania (poza tym, że fajnie spotkać kogoś,
o kim jest artykuł na Wikipedii ;-)), chociażby dlatego, że to on
zainteresował mnie Świetlikami. Miał lekkiego fioła na punkcie Świetlickiego
i wciąż podśpiewywał (recytował) jego piosenki. Po tych wakacjach
kupiłem sobie pierwszą kasetę Świetlików.

Po tych wakacjach moje życie zaczęło się gwałtownie zmieniać… może to był
właśnie jakiś przełom, a może to po prostu taki wiek. W każdym razie nawet
jakieś dziewczyny zaczęły się pojawiać w moim życiu. ;-)

P.S. Pisząc ten wpis zorientowałem się jak mało pamiętam z tamtych czasów… a może to dużo?…