Ostatni weekend spędziłem w Dolinie Trzech Stawów w Katowicach, na OFF Festivalu. To pierwszy tak duży „biletowany” (bo „Woodstoki” to inna bajka) festiwal w moim życiu. I muszę przyznać, że wróciłem bardzo zadowolony. :-D
Od dwóch czy trzech lat się wybierałem na jakiś „duży festiwal”… myślałem o OpenERze, ale jakoś mi się nie udawało. Tym razem ze względów około-finansowych… w końcu uznałem, że 120zł na OFF mnie nie zrujnuje, a może być ciekawie. Co z tego, że większość nazw zespołów z programu imprezy mi nic nie mówiła? Jak ma być „alternatywnie” to powinno się spodobać…
Przygotowanie do festiwalu ułatwił mi RMF uruchamiając „radio OFF Festival” w swoim Mieście Muzyki. Mogłem sobie posłuchać kapel które mają zagrać, poznać wreszcie te nazwy i pozaznaczać sobie w programie co warto obejrzeć. No i utwierdzić się w przekonaniu, że kupienie biletu to był dobry pomysł.
Na początku myślałem, że będę sobie z domu do Katowic jeździć, ale wizja powrotu nad ranem do domu, gdzie i tak nie będzie się jak potem wyspać, nie zachwycała. W końcu zdecydowałem, że co mi tam – rezerwuje miejsce w Miasteczku Festiwalowym. W domu się nawet jeszcze jakiś sprawny namiot znalazł a i jakiś materac udało się odzyskać. Niedobrze wyglądały tylko prognozy pogody… ale uznałem że nie jestem z cukru, a jak jadę samochodem, to mam gdzie schować zapas suchych ubrań itp.
Wyjechałem w piątek około jedenastej, żeby w południe być na miejscu. Niby wcześnie, ale to była dobra decyzja – przed polem namiotowym była wielka kolejka. Zanim rozstawiłem namiot trochę czasu zleciało i sam początek festiwalu i tak mnie ominął. Odbiór muzyki zacząłem więc od Potty Umbrella, bardzo atrakcyjnie.
Potem chyba kręciłem się po okolicy, zajrzałem na The Psychic Paramount – rzeczywiście hałas przedni… potem trochę zajrzałem na Toro Y Moi przez niektórych uważanego za jedną z większych atrakcji festiwalu – nie zachwyciło mnie, jakoś nie moje klimaty, poszedłem więc enty raz na Voo-Voo… Voo-Voo jak Voo-Voo, ale tym razem bez rewelacji.
Znacznie lepiej wypadli Something Like Elvis, kolejny zespół którego nie kojarzyłem, a powinienem. The Horrors słuchałem ze „strefy restauracyjnej” i jakoś nie zaciągnęły mnie te dźwięki pod scenę. Wybrałem się za to na Art Brut (zaznaczony w moich notatkach) i to była bardzo dobra decyzja! Świetny koncert. Że Lenny Valentino trzeba obejrzeć się też douczyłem przed festiwalem i słusznie.
Potem było The Fall. Kolejna legenda której nie kojarzyłem wcześniej, ale próbki na Mieście Muzyki mnie bardzo zachęciły. Koncert, niestety, rozczarował. Wokalista nawalony jak meserszmit, wręcz przeszkadzał reszcie zespołu grać. A wszystkie piosenki wydawały się być na jedno kopyto. Darowałem sobie przed końcem. I zdaje się, że nie tylko ja byłem rozczarowany, chociaż czytałem też opinie, że ten koncert był rewelacyjny.
Kolejna gwiazda pierwszego dnia to Tindersticks… niby „jakieś smuty”… ale bardzo przyjemnie się tego słuchało niewątpliwie jeden z najlepszych koncertów tego dnia. Po Tindersticks na „drugiej głównej scenie” grał Raekwon… rap… zupełnie nie dla mnie, zmęczony już byłem i zastanawiałem się, czy nie wrócić do namiotu… ale zajrzałem jeszcze na Scenę Eksperymentalna…
Tam grał Trans AM i to była najlepsza niespodzianka tego dnia, a może i najlepszy koncert. Facet w podartej siatkowej koszulce krzyczący „are you horny?” kojarzył się na początku z Love Parade… pierwsze dźwięki przypominały mi Kraftwerk. Potem było bardziej rockowo, ale wciąż elektronicznie i energetyczne. Mimo że koncert kończył się o 2:20, to było mi mało.
Na scenę Trójki zajrzałem na chwilę, ale Joker feat. Nomad to już zupełnie nie moje klimaty, a Szelest Spadających Papierków (pewnie i tak by nie zachwyciło) zaczynało się już trochę za późno dla mnie (2:50).
Na Trans AM zakończył się więc dla mnie pierwszy dzień festiwalu. Wypada wspomnieć, że to był deszczowy dzień, trochę lało (burza), więcej siąpiło… bardzo dobrze, że kupiłem sobie na tę okazję w Decathlonie pelerynę przeciwdeszczową. O dziwo kalosze nie okazały się konieczne a normalne buty mi nawet nie przemokły.
Dużo sobie nie pospałem, może z trzy godziny, w kawałkach. Śniadanie kupiłem w pobliskim Realu i początek dnia spędziłem na opierdalaniu się na polu namiotowym – trzeba było odpocząć po piątku i przygotować się na kolejny maraton.
Nie spieszyłem się na pierwsze koncerty – wszystkiego nie da rady obejrzeć (pierwszy dzień pokazał jaka ta zabawa męcząca), a co ciekawego mogłoby być na pierwszym koncercie? No, jednak mogło… i bardzo żałowałem, że zdążyłem tylko na dwie ostatnie piosenki Pauli i Karola. Zauroczyli mnie ci weseli ludzie, Paulę to by się chciało uściskać i wycałować ;-)
. I na prawdę ślicznie grali. Najbardziej „pozytywny” koncert OFFa, mimo że bez balonów i konfetti.
Manescape nie zachwyciło, potem też niewiele ciekawego się działo (albo mnie ominęło), aż do koncertu zespołu Pustki. To też moje odkrycie przedfestiwalowe z Miasta Muzyki. Nie zawiedli. Po nich Mitch and Mitch – jeden z najlepszych koncertów dnia. Dowcipni muzycy (żarty i słowne i muzyczne), świetny koncert z publicznością i, po prostu, świetna zabawa. Taką kapelę chciałoby się mieć na weselu ;-)
Potem Muchy. Byłem do nich nastawiony jak do Pustek, ale tym razem się rozczarowałem. Rzeczywiście, te kilka piosenek które wcześniej słyszałem wypadło nieźle, ale reszta już nie bardzo. Aptekę sobie odpuściłem, tak bez poważniejszego powodu, grała sobie gdzieś w tle, gdy pożywiałem się za barierkami. Pod scenę przyszedłem na Archie Bronson Outfit… Trzech brodaczy w jakiś „afrykańskich strojach” nieźle dali czadu. Mnie się bardzo podobało. Później Tunng – bardzo sympatycznie było… chociaż jakoś jednocześnie nie zapadło w pamięci.
Na Hey byłem nie dawno (pierwszy koncert promujący nową płytę), ale podobało mi się tak, że chciałem jeszcze raz. Byłem ciekawy, czy zrobią takie samo wejście (które poprzednio bardzo mi się spodobało). I zrobili. I rzeczywiście, lepiej by było jakby Kasia w ogóle nie gadała – większość zespołów na OFFie ograniczała się do grania i to było dobre, tylko niektóre umiały nawiązać taki dobry kontakt z publicznością, że dobrze uzupełniał muzykę.
Kolejną atrakcją drugiego dnia miał być Mew i to kolejna gwiazda która mnie nie zachwyciła. Poszedłem więc do namiotu, gdzie grał Lachowicz i jak dla mnie to było znacznie lepsze.
W końcu przyszedł czas na „gwiazdę wieczoru”, „legendę grunge” – Dinosaur Jr.. I tak jak wcześniej w Internecie, tak i na festiwalu mnie dinozaur nie zachwycił. Ot, kolejna „garażowa kapela”. Zajrzałem też na Radio Dept ale to podobało mi się jeszcze mniej. Bardziej spodobał mi się późniejszy koncert Lali Puna – nie mój ulubiony rodzaj muzyki, ale miło było. I sympatyczna dziewczynka grała i śpiewała. ;-)
Digital Mystikz był na liście „na pewno nie”, więc kręcąc się z dala od sceny Trójki poczekałem jeszcze tylko na Williama Basinskiego… żeby się przekonać, że to jednak nie dla mnie. Pospać wolę w swoim namiocie.
W niedziele, nauczony sobotnim doświadczeniem, przyszedłem już na pierwszy koncert. I słusznie, Let The Boy Decide też zagrali całkiem miło. Potem pokręciłem się między scenami, nie stwierdzając nic ciekawego, ale szybko stwierdzając brak peleryny. Sprawdziła się podczas piątkowych i sobotnich deszczów, a także jako „poddupek” podczas przesiedzianych czy przeleżanych koncertów (ponad 12h nie da się przestać), a teraz okazało się, że ją zgubiłem. Nie podniosłem spod siebie, albo wypadła mi z torby. I najwyraźniej ktoś się nią „zaopiekował”, bo złaziłem teren wzdłuż i wszerz i nie znalazłem. A zdenerwowałem się przy tym i spociłem tak, że musiałem wrócić na pole żeby wziąć kolejny prysznic…
Wróciłem pod koniec koncertu Lao Che który sobie spokojnie odpuściłem, bo niedawno (no, rok temu) ich widziałem. O.S.T.R na liście „unikać”, Bear In Heaven nie zaciekawiło. Tak trafiłem na mikro-koncert Patyczaka/Brudnych Dzieci Sida – niezły punkowy kabaret :-)
.
Na kolejnym miejscu na liście „do obejrzenia” byli Casiokids. I byli świetni! Bardzo przyjemne elektroniczne brzdąkanie z wokalem jak z Bee Gees.
Następne były Dum Dum Girls – dziewczyn z gitarami nie mogłem sobie odpuścić. Muzycznie niewątpliwie najmniej OFFowe z całości festiwalu – rock and roll klasyczny do bólu, ale w końcu to dziewczyny z gitarami! No cóż, przez niskie instynkty ominęło mnie Shearwater.
Potem zrobiłem sobie przerwę do występu Raveonettes. To jedyna z „wielkich gwiazd” festiwalu którą jakoś kojarzyłem. I nie zawiodłem się. Wtedy też zobaczyłem co to naprawdę jest kobieta wymiatająca na gitarze :-)
Gdy grał Kryzys zrobiłem sobie przerwę na kolację. Muzyka była akurat „do grania w tle”. Zanim Kryzys przestał grać zająłem sobie miejsce (wraz z Barkiem i jego uroczą narzeczoną) pod główną sceną, gdzie miała zagrać główna atrakcja festiwalu, The Flaming Lips
Do koncertu było jeszcze 20 minut, a już się widownia świetnie bawiła. Ekipa ze sceny rzucała balon, który sobie widownia podrzucała, jak wypadł za barierki rozlegało się smutne „uuuuu”, gdy nam go zwrócono, gromkie „jeeee”. Balon znosiło na lewo, więc prawa strona widowni wiele się nie pobawiła… wiec wkrótce setki gardeł wołały „lewa strona! daj balona!”, z oczekiwanym rezultatem. W tym czasie lider zespołu, Wayne Coyne, przechadzał się po scenie (gdzie cały sprzęt był pomarańczowy – wzmacniacze, odsłuchy, statywy mikrofonów), a czasem wystrzelił do nas małym ładunkiem confetti… tak się bawiliśmy jeszcze przed koncertem… a dopiero potem był czad…
Jakby chcieć ten show streścić wyszłoby najpierw były cycki, potem artyści wyszli z cipki, Wayne przetoczył się w plastikowej kuli po publiczności, na brzegach sceny tańczyli ludzie w pomarańczowych kostiumach i wielkie dmuchane maskotki, Wayne przejechał się na niedźwiedziu, w mikrofonie miał kamerę i pomachał wielkimi laserowymi łapami…
Głupio. Ale to było piękne. Takiego widowiska jeszcze nigdy nie widziałem i pewnie nie prędko coś podobnego zobaczę. Na początku się zastanawiałem jak to będzie brzmieć, jak w tych warunkach mają oni zapewnić jakość muzyki… ale odniosłem wrażenie, że brzmiało perfekcyjnie – jak na nagraniach których wysłuchałem wcześniej, a może i lepiej. Muzyka plus to widowisko to było naprawdę magiczne przeżycie.
Po występie płonących ust już właściwie można było iść do domu, bo już nic nie mogło zrobić większego wrażenia… ale przecież jeszcze można się trochę pobawić, jak ochłonąłem to zajrzałem na inne sceny. Anti-Pop Consortium to nie dla mnie… hip-hopu nie trawię, chociaż ten i tak brzmiał wyjątkowo dobrze. W końcu trafiłem na Shining… szkoda, że nie na początku ich występu. Świetne mocne granie – połączenie Metalu i Jazzu (jak dla mnie bardziej Metal), ale usłyszałem tylko końcówkę. Darkstar nie zaciekawił i wróciłem pod namiot. Na tym się OFF Festival dla mnie skończył.
Jeszcze parę rzeczy o czym warto wspomnieć:
- Kolejki do pryszniców na polu. Pierwsze dwie na ponad 100m, trzecia dużo krótsza, a czwartej prawie nie było… jak się człowiek ustawił, tak sobie postał
;-)
- Rowerki do wynajęcia. Pod bramą festiwalu i pod Miasteczkiem. Zero opłat, tylko podanie danych, kaucja 100zł i można 2h pojeździć. W ten sposób kilka razy skróciłem sobie kurs między namiotem i festiwalem. Rowery trochę dziwne, „miejskie”, za pierwszym razem jechałem szlaczkiem i czułem jakbym nie umiał rowerem jeździć. W każdym razie super, że to było.
- Samoloty startujące zaraz obok i przelatujące nisko nad festiwalem ku uciesze widzów i wykonawców.
- Plaża z piasku pod budami z żarciem oraz leżaki, hamaki i inne siedziska rozłożone w różnych miejscach – miło było gdzieś przycupnąć.
Ufff… to chyba tyle ;-)
Za rok pewnie też pojadę.
Brudnych Dzieci Sida, nie Kida 😉 Przy okazji pozdro dla Patyczaka!
PolubieniePolubienie
@DeeJay1: Oops, literówka, poprawione. I myślisz, że Patyczak tu zajrzy? 😉
PolubieniePolubienie
zamiast marudzic na kolejke do prysznicow to trza bylo mnie odwiedzic 😉 7km bys nadrobil z dodatkowymi atrakcjami
PolubieniePolubienie
@aliceq: ależ ja nie marudzę, to ciekawe wspomnienie…
ale jakbyś wcześniej „prysznic z atrakcjami” zareklamowała, to i więcej km bym z chęcią nadrobił 😉
PolubieniePolubienie
Również byłem 🙂 Nawet w większości na tych samych koncertach. Może za rok się jakoś skumamy. Pozdrowienia!
PolubieniePolubienie