Pierwszy zagraniczny festiwal mam za sobą. :-)
Niby żadna zagranica, skoro już dalej miałem na Coke Live Festival w Krakowie… ale jednak.
Miejsce
Ostrawa, jest w Czechach, ale prawie jak pod domem. Około 80 km, a gdy zimą kupowałem bilety, to liczyłem na to, że będę miał gotową autostradę – od Gliwic, do Ostrawy. W 45 minut byłbym na miejscu, jeśli nie wcześniej… No ale coś z jakimś mostem poszło nie tak i autostrady nie będzie jeszcze przez rok. Pojechałem więc tym odcinkem do Świerklan, a wracałem zupełnie omijając A1 – bez większej różnicy, bo i tak najgorsze to okolice Wodzisławia, które tak, czy siak przejechać trzeba było.
Sam festiwal Colours of Ostrava odbywał się w miejscu zwanym Dolní oblast Vítkovice – to teren dawnego kompleksu górniczo-hutniczego. Wciąż pozostawiono tam dużo pozostałości starych instalacji, co zapewniało niesamowity industrialny klimat.
Niestety, takie miejsce ma i swoje wady. Niewiele było tam trawy, tylko miejscami beton, a w większości żużel. Błoto się nie robiło, ale ciężko na tym usiąść, a i stania, i chodzenia po tym stopy mają dość. Na polu namiotowym trawa była, ale chyba posadzona na takim samym żużlu – ciężko było szpilki od namiotu w to wbić, ja próbując poraniłem sobie ręce (zanim wpadłem na to, że lepiej butem, to już miałem dwa wielkie odciski pęknięte)…
Line-up
Kupiłem bilet na ten festiwal przede wszystkim ze względu na Björk… niestety rozbolało ją gardełko i już wiosną ogłosiła, że w Ostrawie jej nie będzie (to w Gdyni klimat łagodniejszy?)… jednak jak już bilet miałem, to czemu miałbym rezygnować? To cztery dni koncertów, co tam jeden wykonawca…
I było warto. Dużo fajnej muzyki… ale jeśli o mnie chodzi, to raczej nie na głównych scenach. Większość headlinerów zagrała świetnie… ale niekoniecznie to co mnie się podoba. Bobby McFerrin ze swoim zespołem robili cuda tylko za pomocą głosu, The Flaming Lips dali znowu niezłe przedstawienie (chociaż na OFFie chyba byli nieco lepsi), przy paru koncertach można było się pokiwać. Ale przy dwóch głównych scenach na dłużej zatrzymali mnie tylko Goodfellas i Infected Mushroom
Zostałbym na całym koncercie ZAZ, bo dziewczyna rzeczywiście niesamowita… ale chciałem dać też szansę Dánjal na małej scenie… i dobrze, bo szkoda by było tego nie zobaczyć. I w przeciwieństwie do piosenek ZAZ to rozumiałem :-)
Na Alanis Morissette zostałem stanowczo za długo… Wyszedłem z założenia że Gangpol & Mit już widziałem, a Alanis kiedyś „słuchałem” (miałem kasetę) i takiej gwiazdy nie można przegapić… ale koncert IMHO wypadł kiepsko. Może w dwóch utworach, gdy akurat orkiestra siedziała w miarę cicho, a Alanis nie urządzała „karaoke”, to było słychać ten głos i tę muzykę, którą pamiętam… Ale poza tym, to łomot basisty i perkusisty i wokalistka mrucząca coś pod nosem, jedno nie bardzo pasujące do drugiego. Nie wiem, czy zawinił zespół, aranżacja, akustyk czy sama Alanis, ale raczej coś poszło nie tak… a gdybym od razu poszedł na Gangpol & Mit, to wybawiłbym się przez godzinę jak przez te ostatnie 15 minut ich koncertu… i nawet było coś innego niż na OFFie. I dalej nie wiem jakim cudem mi się to podoba 🙂
Zaraz po Gangpol & Mit było kolejne „cudowane dup-dup, które mi się podoba” – tym razem czeskie Midi Lidi. Wyszło trzech gostków, wyglądających trochę nieporządnie, jakby przechodzili tylko obok… ale jak zagrali… któraś godzina trzeciego dnia festiwalu, a nie można było nie tańczyć. Wyszedłem przed końcem tylko, żeby sprawdzić kolejną gwiazdę – Animal Collective, ale i tak zaraz wróciłem przed małą scenę na Acollective (ciekawy zbieg okoliczności, czy organizator zaprosił obie kapele, bo nie wiedział o którą komuś chodzi? ;-)
).
Wygląda na to, że sobota była najlepsza, bo trzy akapity jej poświęciłem :-)
, ale trzeba wspomnieć i pozostałe „odkrycia”. W czwartek – Babalet czeskie dziadki grające Reggae, ale jak! Po prostu mnóstwo pozytywnej energii. W piątek – Sea and Air, GaBlé i Kill The Dandies! (szczególnie to ostatnie). W niedzielę przede wszystkim Sothein – bardzo żałuję, że trafiłem tylko na samą końcówkę. Jak reszta koncertu wyglądała tak samo… ech… no po prostu czad!
Polskim towarem eksportowym był tam punk, w wykonaniu zespołu R.U.T.A (którego też wcześniej nie znałem)… no cóż… punk lubię czasem bardziej, czasem mniej, ale rozumienie tekstu niekoniecznie pomaga w odbiorze ;-)
– nie było powodu, żeby na tym zostać zamiast sprawdzać co na innych scenach.
Język
Nie oczekiwałem w Czechach problemów językowych – angielski przecież znają wszędzie, a Polak Czecha jak i Czech Polaka jakoś zrozumie i bez innych języków. I rzeczywiście, często bez problemu można się było dogadać po angielsku (ale nie z ochroną, i niekoniecznie przy wszystkich stoiskach festiwalowych), a jak nie, to zwykle wystarczyło mówić po polsku i przyjmować odpowiedź po czesku i jakoś to szło (ale jakoś tak fajniej gdy obie strony mówią tym samym językiem).
Sam festiwal nie był jednak zbytnio przygotowany na zagranicznych gości. Miejscami były informacje po angielsku („prysznic” itp.), ale np. przewodnik festiwalowy był w większości tylko po czesku i zupełnie pomijał opis czeskich wykonawców – więc był niezbyt przydatny dla obcokrajowców. W pewnym momencie trafiłem na jakieś przestawienie, wydawało mi się, że taneczne (jakieś „Dance cośtam” było w opisie)… a tu jakaś baba wyszła na scenę i coś wykrzykiwała po czesku przez 20 minut, kilka razy wychodząc, żeby zaraz potem znowu wrócić… inni Polacy na sali też byli zachwyceni… nic tam „czeski film”… idźcie na czeski balet! ;-)
. Potem nawet ktoś tańczył i to było nawet niezłe – raczej kabaret niż balet, ale zabawny (kulawa baletnica, dwie ślepe baletnice i chorobliwie nieśmiała baletnica).
Ciężko tylko było przyjąć do wiadomości, że „paresat” to pięćdziesiąt… nawet ciężej niż to, że „čerstvý” to „świeży”.
Jedzenie
Tu nie spodziewałem się rewelacji. U nas każdy festiwal kiełbaskami z grilla stoi – czemu tam by miało być inaczej? Co by mogło tam być, te knedliczki którymi wszyscy straszą? Knedliczków nie widziałem, tylko raz słyszałem, gdy któryś z wykonawców ze sceny „knedliczki knedliczki” krzyczał… Ale oferta gastronomiczna bardzo się różniła od naszej…
Różne Bramboráki, Lángoše i Halušky wyglądały nawet zachęcająco, to zaryzykowałem… i dobre to było! :-)
Ze słodkości – trdelniki. Poza tym parzyli tam świetną herbatę (nie to co zwykle u nas – ekspresowa zalana wrzątkiem, albo, co gorsza, przesłodzone coś z wielkiego termosu). Do picia też Kofola, lana do wielorazowych kubków, jak piwo – niestety lanej („ciepowanej”) zabrakło zanim mi przyszło kubka użyć po raz kolejny…
Ja tam nie piję, ale alkoholu też było tam dużo, może więcej niż u nas. Bo nie tylko budki z piwem na całym terenie, ale jeszcze winiarnie i różne drink-bary. Ale pijanych, rozrabiających ludzi się praktycznie nie widziało – z tym u nas jest chyba znacznie gorzej.
Inne atrakcje
Oprócz koncertów na terenie festiwalu, był test „festiwal ulicy” – małe koncerciki na ulicach Ostrawy i w centrum handlowym Forum Nova Karolina. I bardzo fajnie grali.
Poza koncercikami przed centrum handlowym były też rozstawione „muzyczne stoiska” – sprzedaż i naprawa instrumentów (można było zobaczyć lutnika przy pracy) itp. Był tam też duży namiot, którego zawartość szczególnie mnie zainteresowała – mieli tam konsole Play Station z podłączonymi normalnymi gitarami elektrycznymi. Była tam włączona gra Rocksmith – coś jak „Guitar Hero”, tylko właśnie z prawdziwą gitarą. Pobawiłem się tym trochę i rzeczywiście to coś zupełnie innego niż GH, chyba fajniejsze, a na pewno mające więcej wspólnego z graniem na gitarze. Mnie oczywiście pozwolono grać tylko ze słuchawkami, ale jak ktoś umiał, to mógł grać na głos.
Wspomniałem na początku o industrialnych klimatach i pokazałem część żelastwa co tam stało… Ale tego nie trzeba było tylko oglądać z dołu – jeden wielki piec jest udostępniony do zwiedzania. Podczas festiwalu wycieczki wjeżdżały tam non stop, nawet po północy… sam też się tam wybrałem w piątek około południa
Na górę wjeżdża się tą samą drogą, którą wciągane były materiały do produkcji żelaza – ruda, wapień, koks. Tyle, że winda tam teraz jest osobowa. Potem wyżej można było wejść po schodach. Tam zrozumiałem czemu to się nazywa „wielki piec” ;-)
Naprawdę robi wrażenie. W różnych miejscach konstrukcji stali przewodnicy i opowiadali turystom co gdzie jest i jak to działało. Z niektórymi można było porozmawiać po angielsku, dwie osoby były w stanie nawet sensownie w tym języku opowiadać. Najdłużej porozmawiałem sobie z pewną panią u wylotu pieca – głównie po angielsku, ale pomagaliśmy sobie też polskim i czeskim. Oprócz metalurgii omówiliśmy też radiową Trójkę i „weczerniczek” 😉
Na zdjęciu widać wielki zbiornik gazu – teraz gazu tam nie ma, ale jest wielka sala koncertowa.
„paresat”? a nie „padesat”? langosze zapożyczone z kuchni węgierskiej:)
ale w Czechach na pewno wszędzie jest fajnie – zazdroszczę Ostrawy, bo ja jeszcze nie byłam i bardzo się cieszę, że się dobrze bawiłeś;)
PolubieniePolubienie
aha, a językowo w Czechach też jest przeuroczo – i pocieszyć mnie może tylko to, że za niecałe dwa tygodnie znów będę w Pradze;)
PolubieniePolubienie
Może i „padesat” – mówię co słyszałem 🙂
PolubieniePolubienie
No to miły wyjazd. Trochę relaksu jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Szczególnie w tak pięknych okolicznościach przyrody 🙂
PolubieniePolubienie
Szkoda że mnie tam nie było. Lubię takie imprezki:)
PolubieniePolubienie