Przeprowadzka

Od miesięcy moje życie kręci się właściwie wokół jednego tematu, a tu właściwie nie było o tym notki. Doszły mnie nawet sygnały, że część stałych czytelników nic nie wiedziała… W takim razie, chyba czas coś napisać…

Zaczęło się od informacji, która zaskoczyła nas w kwietniu. Stało się jasne, że w naszym dotychczasowym mieszkanku może się zrobić trochę za ciasno. Wkrótce zaczęliśmy więc rozglądać się za czymś większym.

Pierwsze co oglądaliśmy i nam się spodobało to było ćwierć domku z ogródkiem, w wyjątkowo ładnej części Gliwic. Już gotowi byliśmy kupić, ale jak poznaliśmy warunki kredytu (w tej samej agencji, która znalazła nam mieszkanie), to się załamaliśmy. Nie było nas na to stać.

Iwonka jednak się nie poddawała, rozglądała się za innymi, nieco tańszymi mieszkaniami, a także obejrzała oferty innych banków. Okazało się że tamci pośrednicy chyba nam nie chcieli sprzedać mieszkania, bo na pewno znalazło by się lepszy kredyt. A teraz znaleźliśmy i lepsze mieszkanko. Na sprawdzonym osiedlu, dwa bloki dalej on naszego poprzedniego mieszkania. Niestety też na trzecim piętrze (nawet ten sam numer mieszkania), ale za to ma jeden pokój więcej (w sumie 54,9 m², czyli wciąż niewielkie) i balkon (chyba nawet nie pół metra szerokości, ale to i tak więcej niż tylko barierka za oknem, jak w poprzednim).

Mieszkanie właściwie świeżo po remoncie. „Nic tylko się wprowadzać”. No, może jeden pokój, ciemnoczerwoną sypialnię, trzeba by przemalować…

Gotówki na to oczywiście nie mieliśmy. Po podpisaniu umowy przedwstępnej złożyliśmy więc wnioski o kredyt w trzech bankach. W jednym na ponad 100% inwestycji, na najlepszych warunkach. W drugim, najpewniejszym, na niecałą kwotę. I „awaryjnie”, w trzecim na 100%. Ten, na który liczyliśmy dał ciała. Drugi decyzję wydał wręcz natychmiastowo, ale finansowo byłoby ciężko. W ostatniej chwili dał radę trzeci (taki na który wyjątkowo wieszają psy w Internecie) i trzeciego lipca (ledwie parę dni po terminie ustalonym w umowie przedwstępnej) oficjalnie staliśmy się właścicielami drugiego mieszkania. :-)

Szybko uznaliśmy, że pomalować warto byłoby jednak całość. W „salonie” podłoga (podobno „panele”) była zniszczona, trzeba by wymienić. No i nie podobało nam się połączenie kuchni z „salonem”. Szczególnie, że „salon” miałby nam służyć i za sypialnię. Trzeba było też przerobić nieco kuchnię, żeby wstawić zmywarkę (poprzedni właściciel nie przewidział na nią miejsca). Ale najpierw trzeba było pojechać na jakieś wczasy. Urlop też nam się należał.

W lipcu więc z mieszkankiem nie załatwiliśmy wiele poza formalnościami. Potem zaczął się ten „mały remoncik”. W kuchni okazało się, że poza miejscem między szafkami, trzeba przygotować instalację. Odpływ ze zlewu był za wysoko i żadnego sensownego syfonu bym tam nie wstawił. To skułem kafelki pod zlewem i pobawiłem się w hydraulika.

Instalacja elektryczna w mieszkaniu piękna, nowa. Kable wymienione, więc już instalacja trzy-żyłowa na miedzi… ale tablica licznikowo-bezpiecznikowa stara, poprzepalana i w ogóle do kitu. Pobawiłem się więc i w elektryka.

Podłoga. Już mieliśmy kupować nowe panele, już umówiliśmy się ze sprzedawcą i tylko poszliśmy do mieszkania dokładnie pomierzyć… i okazało się, że to nie panele, a „deska barlinecka”. Tego nie warto było wymieniać, trzeba było znaleźć cykliniarza. A resztę fachowców zamówić na później… Cykliniarzowi trochę się robota przeciągała miejscami, ale w nieco ponad tydzień dał radę. Malarze weszli tydzień po nim i tydzień robili swoje. Stolarz (od dziury na zmywarkę, obudów kaloryfera, szafki w łazience i przejścia między „salonem” i kuchnią) zaczął jeszcze przed cykliniarzem, ale ciągle coś musiał dorobić, na coś czekał, czegoś zapomniał, albo musiał czekać aż inna ekipa pójdzie. Z nim bujaliśmy się najdłużej… robił ślicznie, ale we wrześniu, gdy skończył co zdążyliśmy u niego zamówić, byliśmy szczęśliwi, że więcej go oglądać nie musimy.

Po remoncie (i nie tylko) trzeba było posprzątać. Żona w ciąży, to ja szorowałem podłogi i okna. Z dwa tygodnie mi to chyba zajęło. Robotę chwilami urozmaicałem sobie czymś przyjemniejszym, jak np. przygotowywanie kabelków.

Oprócz tej całej roboty potrzebne były też zakupy. Nowe łóżko, jakaś meblościanka pod RTV, pralka (ta ze starego mieszkania tutaj w łazience by się nie zmieściła), lodówka i ileś dupereli (karnisze, lustro do łazienki itp.).

Tego wszystkiego nie dało rady kupić na raz (nie zarabiamy tyle, a tu jeszcze kredyt i remont), to też oddalało czas przeprowadzki. Trzy tygodnie temu mieszkanie już było właściwie gotowe, my niekoniecznie. Uznałem, że dużo lepiej nie będzie (za miesiąc Ika może urodzić) i trzeba się przeprowadzić. Zamówiliśmy tragarzy, a i ja zacząłem powoli co nieco tam zanosić.

Mieszkanie wyglądało wtedy tak:

Nowe mieszkanie: od wejścia

Nowe mieszkanie: w salonie/sypialni

Nowe mieszkanie: w salonie/sypialni

Nowe mieszkanie: pokój „dzidziusiowy”
Nowe mieszkanie: łazienka

Nowe mieszkanie: wejście do pokoju Krysi

Nowe mieszkanie: pokój Krysi

Dwa tygodnie temu się w końcu przeprowadziliśmy. Fajnie się tu mieszka. Niestety trudno przeprowadzkę uznać za zakończoną. Wciąż mamy tu ileś nierozpakowanych pudeł, a w starym mieszkaniu zostało jeszcze więcej rzeczy. Trudno sobie wyobrazić, że tu się ze wszystkim zmieścimy. A przecież przeprowadzamy się do większego mieszkania, a sporo zdążyliśmy wyrzucić. No cóż, będziemy jeszcze się parę tygodni przeprowadzać. Oby nie miesięcy, bo trzeba tamto mieszkanie opróżnić i ogarnąć, żeby można je było komuś wynająć. Przydadzą się przecież pieniądze, na raty kredytu i na opiekunkę dla dziecka…

Świat Gu – kupiłem sobie gierkę na Linuksa

Zajrzałem sobie na Linux News i od razu rzuciła mi się w oczy informacja, że jakaś Linuksowa gra, normalnie kosztująca $20 jest teraz (do 19 października) dostępna za „co łaska”. World of Goo niewiele mi mówiło, ale po przejrzeniu opisu i obrazków uznałem, że czemu by nie spróbować. Może nie dałem ile gra jest warta, ale tylko tyle na ile obecnie mnie stać (nowe mieszkanie jednak nieźle wysysa bankowe konta), ale to zawsze lepsze od „piracenia”.

[screenshot]

Gierka to takie połączenie starych dobrych „Lemingów” z popularnymi ostatnio grami „konstrukcyjnymi” (typu: zbuduj most, żeby pociąg przejechał). Trzeba spuścić sympatyczne gluty (kulki Goo) rurami. Te same gluty służą jako element konstrukcyjny drogi do celu. Może nie ma powalającej fabuły, ale jest sympatycznie i dużo ładniej niż w większości gier dostępnych pod Linuksem. Ja już chyba kończę pierwszy rozdział, a Krysia skończyła pierwsze trzy poziomy. Nawet, jeśli za tydzień się znudzi, to trochę rozrywki jest. :-)

Dziś zdobyłem sprawność mechanika samochodowego

Miesiąc temu mieliśmy problem z samochodem. Wpadał w wibracje na niskich obrotach. Problem udało się rozwiązać w nieautoryzowanym serwisie Renault, za 200zł. Niestety, wczoraj wieczorem, gdy żonka jechała na gimnastykę dla ciężarówek, stwierdziła, że autko znowu „się trzęsie”.

Przykre, bo to piątek wieczorem, a na weekend wolelibyśmy sprawny samochód. Zadzwoniłem do mechanika „zza płotu”, a on raczej bronił się przed zaglądaniem do samochodu: „to może być któraś z tych bardzo drogich części, to trzeba by pod komputer podłączyć, lepiej, żeby to ten fachowiec od Renault obejrzał… ale jak pan bardzo chce, to może podjechać w poniedziałek albo we wtorek, lepiej we wtorek”. Wtorek mnie nie ratuje. Na „fachowca od Renault” na sobotę nie liczyłem, a poza tym, czy na pewno trzeba kolejne 200zł wydawać? Bo wyglądało na to, że to dokładnie to samo co poprzednio, gdy cewka zapłonowa padła, a na Allegro takie cewki można znaleźć za 70zł…

Postanowiłem więc najpierw samemu się temu przyjrzeć. Poczytałem na Wikipedii o układach zapłonowych, potem spytałem wujka Google o cewki w silnikach Renault 16V i dowiedziałem się, z serwisu dla elektroników, że to powszechny problem w takich samochodach i jak to można próbować naprawić. Wiedząc już gdzie szukać tych cewek i czego się po nich spodziewać zajrzałem pod maskę. Okazało się, że na cztery cewki zapłonowe tylko dwie są takie same. Jedna z pozostałych to zapewne ta wymieniona miesiąc temu, druga musiała być wymieniona jeszcze gdy to teść był właścicielem samochodu (powinni mu wtedy wszystkie wymienić). Oczywiście te dwie „fabryczne” okazały się być marki Sagem. Lepić ich silikonem czy czymś innym jednak nie chciałem. Z ośmioletnim samochodem nie próbowałem nawet jechać na darmową wymianę do autoryzowanego serwisu. Na dostawę z Allegro mógłbym z tydzień czekać… postanowiłem poszukać gdzieś w Gliwicach.

Najpierw pojechaliśmy do Norauto… w końcu taki „hipermarket”, to może ma wszystko. Świece, czy kable zapłonowe były, cewek nie prowadzą. No to pojechaliśmy jeszcze do samochodowego sklepu w centrum. Tam cewki mieli na miejscu, ale za 150zł. Na poniedziałek mogą zamówić nieoryginalne zamienniki za 100zł. Nie chcieliśmy czekać, postanowiliśmy kupić te oryginalne. Teraz czas na chwilę prawdy…

Najpierw wymieniłem tę cewkę, którą podejrzewałem o usterkę (po eksperymentach z odłączaniem kabelków z każdej po kolei). Nic, dalej trzęsło. Pozostała druga. I po wymianie tej drugiej autko odżyło. Nie trzęsie no i moc ma znowu jak należy. :-)

Została nam jeszcze jedna felerna cewka Sagema w silniku… to zamówię sobie na Allegro i będziemy wozić ze sobą zapas. Na razie jeszcze ten Sagem działa.

Przy okazji taki wniosek: wcale te dzisiejsze samochody nie są takie skomplikowane jak niektórzy twierdzą. Układ zapłonowy wręcz wydaje się prostszy… gdyby jeszcze mieć kod źródłowy oprogramowania tego komputera co tym steruje i móc się do niego jakimś gdb podłączyć, to mógłby sobie w tym dłubać, jak jakiś dziadek w swoim „maluchu”. ;-)

Nie ogarniam tej afery

W mediach znowu huczy. Podobno ma być do afera poważniejsza od Afery Rywina i innych. Z tego, co zdążyłem się zorientować, to chodzi o to, że sejm planuje pewną grupę obywateli obłożyć nowym para-podatkiem, obywatele ci zgłosili się do posła, żeby im pomógł, a poseł przyznał, że z tym pomysłem już walczy i stara się zaangażować kolegów. Nie usłyszałem jeszcze ani słowa o żadnej kopercie, czy innych korzyściach oferowanych posłom… ale CBA wkroczyło do akcji, poleciały stołki…

Czy jeśli np. pojawiłby się problem opodatkowania np. rudych (mniejszość w społeczeństwie, będzie mało krzyku, a zawsze parę milionów do państwowej kasy będzie) i wyszło by na jaw, że jakaś grupka posłów chce rudym pomóc, to też byłyby oskarżenia o działanie na szkodę państwa?

Albo mniej wydumany przykład: moi koledzy w naszym parlamencie i w parlamencie europejskim lobbują za Wolnym Oprogramowaniem i przeciwko patentom na oprogramowanie. Z tego co wiem, to też polega na przekonywaniu konkretnych posłów do swoich racji i do tego, żeby oni przekonali swoich kolegów. Jak się dadzą przekonać, to też będzie afera?

I dlaczego taka afera nie wybucha, gdy swoje uwagi do tworzonego prawa mają np. biskupi?

Może gdzieś tam jakaś afera jest (jednak jakieś korzyści, albo ewidentne łamanie procedur), tylko czemu szum jest akurat wokół tego, że posłowie starają się pomóc jakiejś grupie wyborców?

Siła nadprzyrodzona może być tylko jedna!

U Boskiego Ateisty natrafiłem na ciekawy artykuł z psychomanipulacja.pl: „Trzymam kciuki” – uprzejmość czy przesąd?. Rozbawiło mnie to, jak wszelkie „tępienie przesądów” prowadzone przez kościoły. To jak ktoś głosząc istnienie jednej siły nadprzyrodzonej próbuje walczyć z wiarą w inne. Szczególnie, że jak ktoś jest podatny na taką wiarę to często wierzy i w katolickiego Boga, i np. w homeopatię. Takie same podstawy, ten sam mechanizm.

Pomyślałem jednak jeszcze o jednym: że sam też wartościuję przesądy. Gdy ktoś mówi, że trzyma za mnie kciuki, to jest mi po prostu miło. Gdy ktoś stwierdzi, że się za mnie pomodli, czuję dyskomfort. Podobnie, gdy usłyszę np. „niech Bóg ma Cię w swojej opiece”. Jednocześnie, stwierdzenie „niech Zeus ma Cię w swojej opiece” potraktowałbym znacznie przychylniej. Dlaczego? Gdzie jest różnica?

Różnica polega na tym, że gdy ktoś powie „trzymam kciuki” to raczej nie traktuje tego poważnie, po prostu życzy mi powodzenia. Nawet jeśli rzeczywiście w kluczowym momencie będzie zaciskał swoje pięści, to bardziej na zasadzie „pamiętam o nim” niż jako próba zagwarantowania sukcesu. Jeśli jednak, ktoś odwołuje się do Boga, szczególnie zadeklarowany katolik (a takich mamy większość), to na zapewne traktuje to poważnie. A ja nie chcę uczestniczyć w jakimś magicznym rytuale. Uważam wiarę we wszelkie siły nadprzyrodzone za naiwną, a czasem szkodliwą i wolę, żeby mnie w to nie mieszać.

Co innego tradycja, folklor, kultura, zabawa. Nie przeszkadza mnie, gdy w „Dni Morza” marynarze i mieszkańcy portowych miast czczą Neptuna. Bo to zabawa i tradycja. Nie mam nic przed świętowaniem Bożego Narodzenia (nazwa i geneza mi nie przeszkadza). To też element kultury, wesołe święto, ludziom takich trzeba, od czasu, do czasu.

Będąc ateistą nie oczekuje porzucenia katolickiej tradycji, jednak póki jest ona traktowana dosłownie, to bywa krępująca. Pilnuję się, żeby nie używać wyrażeń „dzięki Bogu”, „o Boże!” itp., bo jeszcze zostanę potraktowany dosłownie. Co też jest trochę śmieszne, przecież większość katolików używając tych słów raczej dosłownie ich nie traktuje… i nawet sejmowa modlitwa o deszcz była, swego czasu, przez nasze wierzące społeczeństwo wyśmiana. No cóż, znowu wychodzi na to, że ateista czasem traktuje Boga dużo poważniej niż jego wyznawcy… ;-)

Co z wolnością?

W bardzo wielu sprawach nie zgadzam się z torero. Wydawałoby się, że reprezentujemy zupełnie inne, wykluczające się światopoglądy. A chyba jednak, jeśli chodzi o podstawy mamy coś wspólnego… Chodzi o pewną wartość, o której wielu (większość?) ludzi wydaje się zapominać. O szeroko pojętą wolność. Taką która pozwala np. mnie i torero wymieniać swoje różne, wręcz sprzeczne poglądy.

Do napisania tego zmotywował mnie krótki wpis wolny kraj. Mimo, że pierwszy akapit, to niejako atak na ateistów takich jak ja, to generalnie z wyrażoną tam obawą się zgadzam…

Od dawna mnie niepokoiły wszelkie regulacje na temat tego czego nie wolno mówić. I od dawna chciałem coś o tym na blogu napisać.

Nie popieram rasizmu, antysemityzmu, homofobii, pedofilii (czy raczej wykorzystywania seksualnego nieletnich, bo słowo „pedofilia” jest zwykle nadużywane) i wielu innych rzeczy. Jednak nie podobają mi się przepisy zabraniające „nawoływania do nienawiści na tle narodowościowym…” (nie wystarczyło by samo „do nienawiści”, trzeba kogoś uprzywilejować?), zabraniające propagowania „pedofilii”, czy negowania holokaustu (konkretnej wersji historii). Bo to, jak Torrero napisał, penalizowanie „myślozbrodni”.

Czemu nie można pozwolić ludziom gadać głupoty? I umożliwić wolną krytykę. Przecież zmyślona głupota, bez żadnych dowodów się nie obroni… No chyba, że ktoś uważa, że się obroni… znaczy się, że mogą się znaleźć jakieś dowody… znaczy się, że „nasza wersja” niekoniecznie jest prawdziwa…

Zabraniając głoszenia innej wersji jakiejś historii uniemożliwia się rozwój aktualnej wiedzy. A co jeśli w danej sprawie prawda jest jednak nieco inna? Jeśli będą jakieś dowody? Nie będzie można ich nawet zbadać, bo jeśli ktoś stwierdzi, że to dowód przeciwko oficjalnej wersji, to pójdzie siedzieć. A jak nie będzie takiego twierdzenia, to nie będzie można go obalić.

I w ogóle… czy w takiej atmosferze można by wierzyć w cokolwiek co rząd uzna za prawdziwe, czy słuszne?

Nawet jeśli nie chodzi o jedną wersję historii, ale o „propagowanie” ewidentnie złych rzeczy… Problem w tym, że pod „propagowanie” można podciągnąć dużo. Często fikcję literacką, czy niewinny żart. Co innego karać kogoś, kto rzeczywiście zrobił coś złego, kogoś skrzywdził, a co innego, gdy tylko coś powiedział czy napisał. No i znowu, ograniczenie „propagowania”, to ograniczenie dyskusji. Może teraz wydaje nam się to proste: jak ktoś mówi „w seksie z 12-latką nie ma nic złego”, to jest to szkodliwe. Ale za parę lat może się okazać, że za „pedofilię” uważa się seks dwoje siedemnastolatków, a ktokolwiek będzie próbował stanąć w ich obronie, będzie podpadał pod „propagowanie pedofilii”. Bo dyskusja będzie zabroniona.

No i co innego namawianie do konkretnego czynu jak „Wiecie co robić, wiecie co z nim zrobić? Rozjeb… w chu…”, „zabić go”, czy „bierz moją córkę” – takie rzeczy mogą i powinny być karane, szczególnie gdy doprowadzają do prawdziwego przestępstwa, a co innego dyskusja, nawet jeśli ktoś prawi szkodliwe głupoty.

Najgorsze, że ograniczanie wolności propagują właściwie wszyscy gracze w naszej polityce. „Czarni” zabronili by głośno mówić cokolwiek niezgodnego z ich poglądami (słynna propozycja zakazu „propagowania homoseksualizmu”) i własnego wyboru w kwestii seksualności i dzietności. „Czerwoni” nie pozwolą, żeby źle mówił o biednych, niepełnosprawnych, czy homoseksualistach (nawet jeśli ci dopuszczaliby się jakiś nadużyć), albo chociaż zauważył, że są inni. Co więcej, z jednej strony walcząc z dominacją kościoła katolickiego, z drugiej w imię dziwnie pojętej „tolerancji” będą chętnie bronić muzułmańskich imigrantów przed wszelkimi (czasem słusznymi) atakami… „Zieloni” będą mówić jakich żarówek wolno używać, jakich nie. Feministki będą utrudniać wolne wybory do parlamentu wymuszając parytety (bo przecież nie można pozwolić na to, żeby ludzie sami wybrali czy chcą tam kobiet, czy nie) i żądać usunięcia ze stanowiska RPO, jeśli ten wyrazi swoje zdanie na swój temat (IMHO chyba raz on powiedział coś mądrego). Do tego „Obraza uczuć religijnych”: połączenie lewicowej poprawności politycznej z kościelną nietykalnością… i pewnie jeszcze wiele innych przykładów o których zapomniałem.

Pozostaje się trzymać od polityki jak najdalej (poza każdorazowym wybieraniem mniejszego zła na wyborach) i żyć swoim życiem. Licząc na to, że te wzajemnie tępiące się zgraje nie wdrożą tych wszystkich pomysłów godzących w podstawowe wolności obywateli… albo, że przynajmniej w praktyce te ograniczenia nie będą stosowane… albo nas nie dotkną…

Jak kupowałem koszulkę dla ciężarówki

Żonce zamarzyła się ciążowa koszulka. Niestety, na ThinkGeek jest drogo, szczególe jak się chce wysyłkę do Polski. Udało się jednak podobną koszulkę znaleźć w innym sklepie, niejakim Cafe Press. O, taką:

http://t-shirts.cafepress.com/item/green-baby-loading-maternity-dark-tshirt/236272998

Mimo, że to też Ameryka, to wychodziło znacznie taniej. Postanowiliśmy więc kupić, przy okazji wypróbowałem swoją nową (i pierwszą) kartę kredytową… po jakiś dwóch tygodniach przyszło coś takiego:

To nie koszulka, którą zamówiłem

Nie muszę chyba wyjaśniać, że ani ja, ani tym bardziej Ika z towaru nie byliśmy zadowoleni. Złożyłem więc reklamację. Postanowiłem dać im jeszcze szansę i poprosiłem o wymianę. Dostałem maila z przeprosinami i informacją, że wyślą nową, a ja nic nie muszę odsyłać. Znowu minęły dwa tygodnie i przyszła kolejna paczuszka:

To też nie

Wow! Udało im się poprawić lokalizację obrazka!

Tym razem żądam zwrotu pieniędzy.

Jestem podobno „miłym i szlachetnym panem” :)

Idę dzisiaj do sklepu, biorę z lodówki małe „jednorazowe” masełko i przy kasie proszę o bułkę… a tu, sprzedawca stawia mi na ladzie reklamówkę z litrową butelką wina… szok… ale to jednak nie pomyłka…

Wszystko zaczęło się w zeszłym tygodniu, gdy idąc do tego samego sklepu znalazłem, pod jego drzwiami, portfel. W portfelu żadnych dokumentów, czy kart kredytowych, które pomogłyby zidentyfikować właściciela. Około 150zł, kupa różnych papierków (pewnie głównie stare paragony) i jakiś święty obrazek. Domyśliłem się, że pewnie jakaś starsza pani zgubiła wychodząc ze sklepu. Nie mając lepszych pomysłów oddałem portfel obsłudze sklepu. Ci schowali go w kasie, licząc na to, że właściciel kiedyś się zgłosi.

Najwyraźniej więc właścicielka się znalazła i z wdzięczności zostawiła w sklepie dla mnie podarek. Butelka po Martini zawiera chyba jakieś winko domowej produkcji. Do butelki załączona była kartka z podziękowaniami dla „miłego i szlachetnego pana”. Miłe ze strony tej pani, chociaż zupełnie niepotrzebne. :-)

A najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że ja jestem abstynentem, a żona w ciąży…

Krótki wypad nad morze

Plan był taki, wczasujemy się w Drawinach, w poniedziałek 27.07, po południu, teściowie wpadają tam po drodze do Pogorzelicy i zabierają Paskudę. Resztę dnia byczymy się bez dziecka i wyjeżdżamy we wtorek do domu… Jednak pod koniec pobytu ciężarówka uznała, że koniecznie jeszcze w tym roku chce zobaczyć morze… No to pojechaliśmy we trójkę do Pogorzelicy w poniedziałek, żeby tam Krysię przekazać dziadkom, a powrót do domu przesunął się do środy.

Wybrzeże powitało nas piękną pogodą i już pierwszego dnia można było się cieszyć Bałtykiem.

Orka atakuje ;)
Dziewczyny w morzu

Wieczorem pozbyliśmy się paskudy i następnego dnia mogliśmy się wybrać we dwoje na spacer po plaży. Pogoda na początku kiepska: pochmurnie, chłodno i wiało, na plaży ludzi więc nie wiele, a że za cel specjalnie wybraliśmy sobie bardziej odludne miejsce, to można było podziwiać np. ptactwo wodne:

Biegus (piaskowiec?)
Biegusy w locie

Mewa i pliszka
Brodzące biegusy

Z czasem pogoda zaczęła się poprawiać…

Cumulusik nad Bałtykiem

…i bardzo dobrze… Wybierając się na odludną plażę nie liczyłem jedynie na piękno przyrody. To przecież wspaniałe miejsce, żeby obfotografować brzuszek. I czas też dobry: dokładnie połowa ciąży.

20 tygodni