Nie ogarniam tej afery

W mediach znowu huczy. Podobno ma być do afera poważniejsza od Afery Rywina i innych. Z tego, co zdążyłem się zorientować, to chodzi o to, że sejm planuje pewną grupę obywateli obłożyć nowym para-podatkiem, obywatele ci zgłosili się do posła, żeby im pomógł, a poseł przyznał, że z tym pomysłem już walczy i stara się zaangażować kolegów. Nie usłyszałem jeszcze ani słowa o żadnej kopercie, czy innych korzyściach oferowanych posłom… ale CBA wkroczyło do akcji, poleciały stołki…

Czy jeśli np. pojawiłby się problem opodatkowania np. rudych (mniejszość w społeczeństwie, będzie mało krzyku, a zawsze parę milionów do państwowej kasy będzie) i wyszło by na jaw, że jakaś grupka posłów chce rudym pomóc, to też byłyby oskarżenia o działanie na szkodę państwa?

Albo mniej wydumany przykład: moi koledzy w naszym parlamencie i w parlamencie europejskim lobbują za Wolnym Oprogramowaniem i przeciwko patentom na oprogramowanie. Z tego co wiem, to też polega na przekonywaniu konkretnych posłów do swoich racji i do tego, żeby oni przekonali swoich kolegów. Jak się dadzą przekonać, to też będzie afera?

I dlaczego taka afera nie wybucha, gdy swoje uwagi do tworzonego prawa mają np. biskupi?

Może gdzieś tam jakaś afera jest (jednak jakieś korzyści, albo ewidentne łamanie procedur), tylko czemu szum jest akurat wokół tego, że posłowie starają się pomóc jakiejś grupie wyborców?

Co z wolnością?

W bardzo wielu sprawach nie zgadzam się z torero. Wydawałoby się, że reprezentujemy zupełnie inne, wykluczające się światopoglądy. A chyba jednak, jeśli chodzi o podstawy mamy coś wspólnego… Chodzi o pewną wartość, o której wielu (większość?) ludzi wydaje się zapominać. O szeroko pojętą wolność. Taką która pozwala np. mnie i torero wymieniać swoje różne, wręcz sprzeczne poglądy.

Do napisania tego zmotywował mnie krótki wpis wolny kraj. Mimo, że pierwszy akapit, to niejako atak na ateistów takich jak ja, to generalnie z wyrażoną tam obawą się zgadzam…

Od dawna mnie niepokoiły wszelkie regulacje na temat tego czego nie wolno mówić. I od dawna chciałem coś o tym na blogu napisać.

Nie popieram rasizmu, antysemityzmu, homofobii, pedofilii (czy raczej wykorzystywania seksualnego nieletnich, bo słowo „pedofilia” jest zwykle nadużywane) i wielu innych rzeczy. Jednak nie podobają mi się przepisy zabraniające „nawoływania do nienawiści na tle narodowościowym…” (nie wystarczyło by samo „do nienawiści”, trzeba kogoś uprzywilejować?), zabraniające propagowania „pedofilii”, czy negowania holokaustu (konkretnej wersji historii). Bo to, jak Torrero napisał, penalizowanie „myślozbrodni”.

Czemu nie można pozwolić ludziom gadać głupoty? I umożliwić wolną krytykę. Przecież zmyślona głupota, bez żadnych dowodów się nie obroni… No chyba, że ktoś uważa, że się obroni… znaczy się, że mogą się znaleźć jakieś dowody… znaczy się, że „nasza wersja” niekoniecznie jest prawdziwa…

Zabraniając głoszenia innej wersji jakiejś historii uniemożliwia się rozwój aktualnej wiedzy. A co jeśli w danej sprawie prawda jest jednak nieco inna? Jeśli będą jakieś dowody? Nie będzie można ich nawet zbadać, bo jeśli ktoś stwierdzi, że to dowód przeciwko oficjalnej wersji, to pójdzie siedzieć. A jak nie będzie takiego twierdzenia, to nie będzie można go obalić.

I w ogóle… czy w takiej atmosferze można by wierzyć w cokolwiek co rząd uzna za prawdziwe, czy słuszne?

Nawet jeśli nie chodzi o jedną wersję historii, ale o „propagowanie” ewidentnie złych rzeczy… Problem w tym, że pod „propagowanie” można podciągnąć dużo. Często fikcję literacką, czy niewinny żart. Co innego karać kogoś, kto rzeczywiście zrobił coś złego, kogoś skrzywdził, a co innego, gdy tylko coś powiedział czy napisał. No i znowu, ograniczenie „propagowania”, to ograniczenie dyskusji. Może teraz wydaje nam się to proste: jak ktoś mówi „w seksie z 12-latką nie ma nic złego”, to jest to szkodliwe. Ale za parę lat może się okazać, że za „pedofilię” uważa się seks dwoje siedemnastolatków, a ktokolwiek będzie próbował stanąć w ich obronie, będzie podpadał pod „propagowanie pedofilii”. Bo dyskusja będzie zabroniona.

No i co innego namawianie do konkretnego czynu jak „Wiecie co robić, wiecie co z nim zrobić? Rozjeb… w chu…”, „zabić go”, czy „bierz moją córkę” – takie rzeczy mogą i powinny być karane, szczególnie gdy doprowadzają do prawdziwego przestępstwa, a co innego dyskusja, nawet jeśli ktoś prawi szkodliwe głupoty.

Najgorsze, że ograniczanie wolności propagują właściwie wszyscy gracze w naszej polityce. „Czarni” zabronili by głośno mówić cokolwiek niezgodnego z ich poglądami (słynna propozycja zakazu „propagowania homoseksualizmu”) i własnego wyboru w kwestii seksualności i dzietności. „Czerwoni” nie pozwolą, żeby źle mówił o biednych, niepełnosprawnych, czy homoseksualistach (nawet jeśli ci dopuszczaliby się jakiś nadużyć), albo chociaż zauważył, że są inni. Co więcej, z jednej strony walcząc z dominacją kościoła katolickiego, z drugiej w imię dziwnie pojętej „tolerancji” będą chętnie bronić muzułmańskich imigrantów przed wszelkimi (czasem słusznymi) atakami… „Zieloni” będą mówić jakich żarówek wolno używać, jakich nie. Feministki będą utrudniać wolne wybory do parlamentu wymuszając parytety (bo przecież nie można pozwolić na to, żeby ludzie sami wybrali czy chcą tam kobiet, czy nie) i żądać usunięcia ze stanowiska RPO, jeśli ten wyrazi swoje zdanie na swój temat (IMHO chyba raz on powiedział coś mądrego). Do tego „Obraza uczuć religijnych”: połączenie lewicowej poprawności politycznej z kościelną nietykalnością… i pewnie jeszcze wiele innych przykładów o których zapomniałem.

Pozostaje się trzymać od polityki jak najdalej (poza każdorazowym wybieraniem mniejszego zła na wyborach) i żyć swoim życiem. Licząc na to, że te wzajemnie tępiące się zgraje nie wdrożą tych wszystkich pomysłów godzących w podstawowe wolności obywateli… albo, że przynajmniej w praktyce te ograniczenia nie będą stosowane… albo nas nie dotkną…

Z etyką w szkole będzie lepiej niż myślałem?

Właśnie przeczytałem, że etyki w szkole ma być mniej niż religii. Religii dalej (?) dwie godziny tygodniowo, a etyki tylko jedna. Bałem się, że też będą dwie, co moim zdaniem byłoby zupełnie bez sensu. Jedna godzina tygodniowo przez całą szkołę gimnazjalną i średnią (nie wiem co z podstawówką) to moim zdaniem i tak za dużo (nauka etyki nie służy do utwierdzania w wierze, nie musi być taka intensywna, jeśli w ogóle ma sens w postaci przedmiotu szkolnego), ale zawsze lepiej niż dwie.

Jest też dodatkowy bonus, raczej nie zamierzony przez tych, co forsowali ocenę z religii na świadectwie i obowiązkową etykę dla niereligijnych: dzieciaki będą miały dodatkową zachętę do rezygnacji z religii – w końcu to jedna godzina mniej. :-)

Niestety, można się spodziewać, że nie długo ktoś zauważy, że coś jest nie tak i wymyśli coś, żeby zniechęcić uczniów do tej alternatywy W sumie, pewnie wystarczy odpowiednia podstawa programowa…

Niech ktoś coś zrobi z tymi obrońcami dzieci

Czytając ostatnie newsy mam wrażenie, że świat kompletnie zwariował na punkcie pedofilii. Oto trzy przykłady:

Wszystko oczywiście w imię ochrony dzieci. Tyle, że dzieci na tych regulacjach nic nie zyskują, a kupa uczciwi obywatele są traktowani jak przestępcy. Przyjrzyjmy się sprawą nieco bliżej:

W przypadku Wikipedii poszło o okładkę płyty Virgin Killer zespołu Scorpions. Samozwańcza organizacja Internet Watch Foundation uznała ją za prawdopodobnie nielegalną i na tej podstawie umieściła na swojej liście blokowanych stron. Lista ta jest wykorzystywana przez największych ISP w Wielkiej Brytanii do ograniczania dostępu do nielegalnych treści. Do niedawna myślałem, że takie rzeczy jak cenzura Internetu to tylko w Chinach i krajach islamskich… ale jednak nie, Europa nie lepsza. Tyle, że zamiast bezpieczeństwa państwa, czy wartości religijnej jako pretekstu używa się ochrony najmłodszych. Przynajmniej na razie…

Jedno, to cenzura prowadzona przez jakąś podejrzaną organizację. Druga to podstawy do uznania strony za niebezpieczną. Chodzi tylko o obrazek nagiej dziewczynki, do tego z zasłoniętymi genitaliami (niektórzy znawcy twierdzą, że nieprzyzwoite są tam odsłonięte piersi… ciekawe czy u chłopczyka też byłyby nieprzyzwoite, skoro wyglądałyby tak samo). Przecież dla normalnego człowieka jest to obrazek zupełnie nie erotyczny. To specjaliści z Internet Watch Foundation robią z tego niewinnego dziecka obiekt seksualny. Moim zdaniem to ich należałoby leczyć!

Co gorsza, niedawno w telewizyjnych Wiadomościach słyszałem entuzjastyczny reportaż o tym, jak u nas podobno chce się wprowadzić jakąś ochronę przez niebezpiecznymi treściami. Dziennikarze przy tym słowem nie wspomnieli o szczegółach rozwiązania, czy potencjalnych zagrożeniach.

Druga sprawa, Simpsonowie. Obawiam się, że w moje ręce też parę razy trafiły podobne obrazki czy animacje. W życiu nie uznałbym ich za pornografię… tym bardziej za jakieś materiały pedofilskie. A jednak australijski sąd uznał. Co gorsza, w naszym prawie ostatnio też wprowadzono penalizację posiadania treści pornograficznych przedstawiających wytworzone albo przetworzone wizerunki małoletnich uczestniczących w czynnościach seksualnych (patrz: np. artykuł Tak, tak, nowelizują kodeks karny… wizerunki małoletnich, hacking, 269b… u Vagli). Może ktoś mi udowodni, jak narysowanie kreskówki z pieprzącymi się dzieciakami krzywdzi jakieś dziecko? A tym bardziej posiadanie czegoś takiego?

Trzecia sprawa: podniesienie wieku ochronnego do 18 lat. Zgadzam się, że wiele dzieci za wcześnie rozpoczyna współżycie, ale nierozsądne zachowania seksualne są równie powszechne u dorosłych. No i zapisanie w prawie, że seks przed osiemnastką jest nielegalny wcale do seksu dzieciaków nie zniechęci, najwyżej zrujnuje życie wielu ludziom, którym to ktoś kiedyś wytknie, żeby wykorzystać prawo dla swoich korzyści… Zdaje się, że u nas też się takie pomysły pojawiały, na szczęście szybko zostały porzucone.

Cycki w sądzie i w prasie

Dzisiaj rano usłyszałem w Antyradiu, że w końcu zapadł wyrok w sprawie plażowiczek opalających się topless w Szczecinie. Interesuję się sprawą, bo sam nie mam nic przeciwko opalaniu topless (wręcz przeciwnie), a jednocześnie niekoniecznie chciałbym namawiać żonę do przestępstwa. ;-). Od razu zajrzałem na gazeta.pl (z przyzwyczajenia) i przeczytałem artykuł Szczecin: Skazane za opalanie się topless”

Nie wyglądało to dobrze. Z artykułu wynikało, że sąd jednoznacznie potępia taki wybryk, wręcz sugeruje że takie są normy i raczej się nie zmienią… a właściwie to niewiele wynikało, poza sensacją w tytule.

Przed chwilką jednak ktoś na blipie podlinkował inny artykuł na ten temat: Nagana za opalanie topless. Tutaj już obszerniej (mimo, że sam artykuł nie jest wiele dłuższy) przedstawiono stanowisko sądu i wydaje się ono dużo bardziej wyważone. Jedynie stwierdzenie na kąpielisku były dzieci, a dla nich wstyd przed nagością jest zjawiskiem naturalnym wydaje się dość dyskusyjne.

Generalnie wolałbym zobaczyć inne rozstrzygnięcie. Skoro nie było skarg od zwykłych obywateli, którzy poczuli się zgorszeni widokiem tych pań, jedynie od funkcjonariuszy, którzy do interwencji mogli mieć swoje powody, to IMHO rozprawa w ogóle nie powinna mieć miejsca. Jednak nie jest źle – wymierzona kara jest symboliczna, a opalanie topless nie zostało jednoznacznie i generalnie potępione. Po prostu, jak funkcjonariusz prosi, to lepiej ten stanik założyć. ;-) No i jest szansa, że będzie lepiej (gorzej niestety też może być).

W sieci oczywiście od początku sprawy było dużo komentarzy na ten temat. W kręgach w których się poruszam raczej były to komentarze w obronie plażowiczek. Jednak i one nie zawsze mi się podobały. Szczególnie drażniły mnie argumenty obu stron sugerujące, że tylko niektóre cycki nadają się do pokazywania. Obrońcy wołali, że to młode atrakcyjne panie, więc wszystko jest ok, bo ich biust nie mógł nikogo zgorszyć. Niektórzy przeciwnicy, że opalania topless trzeba zabronić, bo na plaży pojawi się pełno starych Niemek z obwisłym biustem. Nie rozumiem, jak można tak mówić — równie dobrze można by było w ogóle zabronić starszym paniom plażowania, bo przecież i w stroju kąpielowym niekoniecznie będą wyglądać atrakcyjnie. Jeśli pozwalać pokazywać ten kawałek ciała (a uważam, że warto), to wszystkim, którzy mają na to ochotę. Większość ludzi sama uzna na ile może sobie pozwolić, a na resztę patrzeć nikt nie każe.

O lepszą wydajność podatkowej złotówki

Przed chwilą przeczytałem świetny artykuł Andrzeja Koraszewskiego: O lepszą wydajność podatkowej złotówki.

Właściwe przedstawia on mniej-więcej to co i ja myślę: w naszej polityce za dużo jest haseł, afer i przepychanek, zamiast zdrowego rozsądku i rzetelnej analizy każdego problemu który che się rozwiązać. No i że żadna skrajność (czy to będzie socjalizm, czy liberalizm) nie jest rozwiązanie.

Feminizm a komunizm

Żonka podrzuciła mi linka do artykułu: Feminizm – nowa wersja komunizmu. I muszę przyznać, że z większością artykułu trudno mi się nie zgodzić. Dobrze ukazuje on absurdalność głównych postulatów wojujących feministek (takich jak różnego rodzaju parytety) i błędy w ich rozumowaniu. Jednak nie cały artykuł mi się podoba…

Autor feministycznej wizji społeczeństwa równouprawnionego przeciwstawia tradycyjny, katolicki (odwołania do kościoła nie brakuje, chociaż IMHO niekoniecznie pasuje tam do argumentacji) model rodziny opartej o trwały monogamiczny związek mężczyzny i kobiety. Wyraźna jest niechęć autora do homoseksualistów i ateistów, chociaż artykuł jest na inny temat. Czasem wręcz sugeruje, że feministka = lesbijka (co jest tak samo prawdziwe jak „homofob = homoseksualista zaprzeczający swojej orientacji”, czyli czasami).

A przecież problem polega na tym, że te polityczne feministki starają się swoje preferencje i poglądy narzucać wszystkim kobietom. A to jest tak samo złe, jak narzucanie wszystkim tradycyjnego modelu rodziny. Skoro większości on odpowiada, to niech większość go stosuje. Ale jak jakaś kobieta woli pracować i zostawić wychowanie dzieci mężowi, albo po prostu związać się z kobietą (bo faceci jej nie pociągają) – niech tak będzie. Nie trzeba od razu doszukiwać się u niej jakiś urazów z dzieciństwa, czy wręcz próbować leczyć.

Niektóre feministki twierdzą, że należy chłopcom kupować lalki, a dziewczynkom samochodziki, żeby walczyć ze stereotypami. Jest to oczywiście bzdurą. Ale niedobre jest zmuszanie do zabawy lalkami dziewczynki, która woli samochody. Ludzie są różni. Nie tylko mężczyźni różnią się od kobiet, ale i kobieta może się różnić od statystycznej kobiety. I oba przypadki należy uszanować.

Szczególnie przykra jest końcówka artykułu: przeciwstawienie normalnej kobiety i feministki. Czy nie ma miejsca na nic pomiędzy? Nawet wśród kobiet uważających się za feministki często można spotkać osoby bardzo rozsądne, a i niektóre postulaty wojujących feministek mogą być inspiracją dla pozytywnych zmian.

Dobra, pomarudziłem, pokrytykowałem… ale i tak, przyznam, że się to (krytyka z artykułu) niektórym feministkom należało! ;-)

Przypadek Sary Palin

Afera prosto z USA: ktoś włamał się na konto mailowe republikańskiej
kandydatki na wice-prezydenta. Kilka ciekawych rzeczy przy tym wychodzi…

Konto niby prywatne (na Yahoo), a podobno było używane do celów
służbowych. Nie dość, że mało profesjonalne, to jeszcze mogło służyć omijaniu
prawa (w USA służbowe e-maile – czyli te ze służbowych skrzynek –
nie mogą być kasowane i teoretycznie wszystkie są archiwizowane). Ale i czy do
celów prywatnych ktoś o takim statusie społecznym nie miałby konta gdzie
indziej niż na Yahoo?

Interesujące jest też jak dokonano tego włamu. Po prostu, ktoś użył
opcji przypominania hasła do konta Yahoo i na zabezpieczający pytania
odpowiedział wiedzą z Wikipedii itp. Zawsze mnie niepokoiły te procedury do
odzyskiwania hasła: jeśli ktoś ma poważny interes, żeby dostać się do mojego
konta, to nie będzie dla niego wielkim problemem ustalić moją datę urodzenia,
panieńskie nazwisko matki, czy kod pocztowy. Nawet imię mojego pierwszego
zwierzaka może da się gdzieś wygrzebać…

Jeszcze mogę zrozumieć pytania bezpieczeństwa tam, gdzie z
użytkownikiem nie ma innego kontaktu, a więc w przypadku darmowych (brak
umowy z danymi teleadresowymi) kont e-mail osób, które alternatywnego adresu
nie mają lub nie chcą podawać. Gorzej tam, gdzie mimo innej formy kontaktu
działa wyżej wspomniana procedura i podanie danych do „pytań bezpieczeństwa”
jest obowiązkowe. Śmieszne jest to „bezpieczeństwo” w popularnej nazwie tej
procedury, bo przecież ona niewiele zabezpiecza, raczej pozwala obejść
zabezpieczenie w postaci hasła. A przecież często lepiej stracić całkiem dostęp
do swojego konta, niż żeby ktoś obcy się do niego dobrał…

Sądzę że w podobny sposób jak pani Paulin kradzione są setki kont na całym
świecie, tyle że tamtymi przypadkami mało kto się zajmuje. A człowiek
odpowiedzialny za ten włam ma duże szanse być złapanym i skazanym w popisowym
procesie… Potem sprawa ucichnie, a politycy i biznesmeni dalej będą służbowo
korzystać z prywatnej poczty w kiepsko zabezpieczonych serwisach….

I jest jeszcze jedna sprawa która mnie zastanawia. Po takim włamaniu i
wycieku (korespondencja pani senator wyciekła i została opublikowana na Wiki
Leaks) spodziewałbym się masę nowych afer opartych o cytaty z tych maili. U nas
byłoby to wręcz pewne – wyobraźcie sobie, że ktoś się dorwał do worka z
nieoficjalnymi wypowiedziami prezydenta. A tu nic. Nie tego się spodziewałem,
szczególnie że o Palin mam już wyrobione nie najlepsze zdanie. Może trzeba
trochę poczekać…

O sprawie przeczytałem u
Vagli
i na
stronach BBC News
(via Google News).

Nie pobiorą krwi od geja

Przeczytałem o tym najpierw na gazeta.pl,
potem na racjonalista.pl. Pojawił się
pomysł, aby gejom
zabronić oddawania krwi
. Znowu ktoś chce budować kapitał polityczny na
ludzkich fobiach…

No bo co pytanie potencjalnych krwiodawców o orientacje seksualną miałoby
dać? Ograniczyć pobieranie krwi od osób, które uprawiają ryzykowny seks?
Przecież o to krwiodawcy już są
pytani
. Kwestia orientacji seksualnej nie wnosi tu nic nowego, poza
uprzedzeniami. Często zupełnie nie na miejscu – i gej może być prawiczkiem,
albo żyć w wieloletnim monogamicznym związku, a nie brak i osób
heteroseksualnych uprawiających przygodny seks bez zabezpieczeń.

No i mam też wrażenie, że znowu ktoś odwraca uwagę od istotnych
problemów… przecież ostatnio znowu było głośno o osobach zarażonych WZW
typu C
przez transfuzję krwi, lub przyjęcie produktów krwiopochodnych.
WZW, a nie HIV, czy syfilis. A chorobą tą dawcy raczej nie zarazili się
podczas gejowskiego seksu – nią łatwiej się zarazić w szpitalu niż
podczas seksu (nawet homo). Ale trudno w jakiś spektakularny sposób pokazać
jak się walczy ze szpitalnymi zakażeniami… znacznie łatwiej pokazać
zagrożenie gdzie indziej, gdzie łatwiej będzie je zwalczyć.
Przy okazji można dołożyć tym, których i tak się nie lubi.

Media publiczne. O co w tym biega?

Oglądam sobie Wiadomości. A tam znowu mrożące krew w żyłach (przynajmniej
w założeniu) informacje, że paskudny rząd chce zlikwidować abonament. Tłumaczą
jakie to straszne, ale im nie wierzę. W końcu to wersja telewizji, która może
utracić źródło łatwej kasy.

W każdym razie, co słyszę o tych planach, to się zastanawiam. Czy obecny
abonament ma sens? Czy telewizja publiczna jest potrzebna? Czy w obecnej
postaci?

Obecny abonament jest IMHO zupełnie bezsensu. Pomijając jego celowość, to
sposób jego ściągania nie gwarantuje niczego poza zamieszaniem. Jak już ma być
obowiązkowy, to czemu nie mogą go od abonentów pobierać telewizje kablowe? I
ściągalność była by większa i chyba koszty mniejsze… Ale nie, lepiej pogonić
ludzi do kolejki… i mieć haka na tym którzy nie płacą (często tylko z tego
powodu, że im się po prostu nie chce)…

Druga sprawa, to po co ten abonament. TVP twierdzi, że potrzebują tego,
żeby wypełniać jakąś misję. Ale na czym polega ta misja? I czemu akurat
TVP i Polskie Radio mają ją wypełniać? Przecież jak ktoś dostaje pieniądze z
odgórnego przydziału, to nie będzie się starać, żeby na nie zarobić.

Jeśli rzeczywiście istnieje jakaś misja która jest nam tak
potrzebna (w co śmiem wątpić), to czemu nie
określić jej konkretnie i nie płacić za to (chociażby z abonamentu), tym,
którzy wypełnią ją najlepiej? Niech będą to określone zasady typu: Pokrycie
nadajnikami kraju w 90%
, Brak reklam w trakcie programu i
zamówienia np. Program popularnonaukowy, 1h dziennie, Bajka dla
dzieci od lat 3, 30 minut
i niech każdy może przedstawić taką ofertę. Może
okazałoby się, że Polsat wypadnie lepiej?

Rozumiem, że kiedyś telewizja państwowa finansowana z obowiązkowego (dla
posiadaczy odbiorników) abonamentu miała jakiś sens. Wtedy tylko państwo było
w stanie zbudować odpowiednią infrastrukturę, a potem trzeba było ją za coś
utrzymać. I wtedy, gdy była to jedyna telewizja w kraju, płacili za nią tylko
Ci, którzy z niej korzystali.

A teraz? Myślę, że abonament w obecnej postaci służy tylko i wyłącznie
sztucznemu umacnianiu TVP1, jednej z wielu telewizji. Uprzywilejowanej jedynie
ze względów historycznych. To za mało. Tak wydawane pieniądze muszą w dużej
części iść w błoto. Więc zgadzam się, że trzeba coś z tym zrobić… i
niekoniecznie jest to zwolnienie emerytów z płacenia abonamentu.