Na kogo by głosować w Gliwicach…

Zbliżają się wybory samorządowe, na których chciałbym wybrać świadomie i dobrze. Nie będzie to proste, bo właściwie nie do końca wiadomo co oferują kandydaci. W głównych mediach partie się licytują… właściwie nie wiadomo na co, bo ogólnokrajowy program partyjny ma się nijak do lokalnych potrzeb, a nawet jeśli mógłby coś mieć, to nikt żadnego programu nie przedstawia… Pozostaje traktować przynależność partyjną kandydatów jedynie jako jakąś ogólną wskazówkę i spróbować szukać informacji gdzie indziej…

Najgorzej jest z kandydatami do Sejmiku Województwa Śląskiego. Po odrzuceniu list związanych z partiami czy organizacjami na które na pewno głosować nie mam zamiaru zostaje kilka. Nazwiska nic nie mówią, to biorę pierwszych z każdej listy i googlam… zwykle nie dowiadując się o nich więcej niż to, że kandydują. Widać te stołki są tak mało istotne, że partie ani nie wystawiają znanych osób, ani w żaden sposób ich nie promują. I zastanawiam się, czy głosować na panią o której cokolwiek udało mi się przeczytać (nie świadczącego o niej ani dobrze ani źle), która jednak należy do partii niezbyt mi bliskiej, czy na „tajemniczy numer jeden” z listy, powiedzmy, mi bliższej (znaczy się najmniejsze zło)… A miało być „świadomie i dobrze”.

Trochę lepiej jest z kandydatami na radnych. Może też nie znam tych ludzi za bardzo, ale można o nich coś poczytać, część miała się już okazję w gliwickich władzach wykazać no i są do wyboru kandydaci niezależni. No to jedźmy po kolei:

  • SLD – główna zaleta, że to ani PO, ani PiS. Na pierwszym miejscu w moim okręgu jakiś Grzyb. Ma nawet stronę WWW, ale nic istotnego dla mnie z niej nie wynika. Raczej odpada.
  • PiS – konsekwentnie uważam, że nie po drodze mi z tą partią.
  • KWW Referendyści – najwyraźniej część z tych co narobili szumu wokół likwidacji tramwajów i próbowali odwołać Frankiewicza. Generalnie program bliski moim ideałom, ale kandydaci jacyś tacy niewyraźni, a i niektóre postulaty trochę za mocne (przywrócenie tramwajów tam gdzie były – o tym dalej).
  • PO – na PO głosowałem we wszystkich poprzednich wyborach… a wybrani wciąż starają się mnie przekonać, że to był głupi pomysł. Jednak kandydatka z pierwszego miejsca na liście w moim okręgu wydaje się być sensowna. No i wciąż z dużych partii PO wydaje się „złem najmniejszym”…
  • KWW Gliwiczanie – Kolejni przeciwnicy likwidacji tramwaju. Program pełen „dumy”, „służby”… wśród założycieli na pierwszym miejscu „żołnierz AK”. Wychowanie młodzieży to priorytet, najlepiej przez harcerstwo. Nie ufam takim. No i wszelkie informacje na stronie głównego kandydata to o tym, że ich media nie lubią i bojkotują (nie lepiej byłoby olać media i napisać na własnej stronie, jeśli ma się coś powiedzenia?).
  • KWW Koalicja dla Gliwic Z. Frankiewicza – z obecnych władz pod przewodnictwem prezydenta Frankiewicza jestem umiarkowanie zadowolony… od biedy mogło by być, ale kandydatka z pierwszej pozycji mi się nie podoba. Była dyrektorką w mojej podstawówce i nawet tam uprawiała politykę – kiedyś nawet uczniowie dostali po ulotce… Moja mama, która też tam pracowała, też jej nie lubiła (ojej… chyba Ika dostała argument „za” ;-))…

Sytuacja jest najjaśniejsza w przypadku wyborów Prezydenta Miasta. Tutaj jest pięciu konkretnych kandydatów, w tym obecny prezydent. Głównym pytaniem jest więc: czy głosować znowu na Frankiewicza?

Jest wiele powodów, żeby na Frankiewicza nie głosować:

  • Wyraźnie pokazuje że ma w nosie co mieszkańcy sobie myślą. Chociażby przy okazji referendum o jego odwołanie, gdy stwierdził, że to głupota i nie ma po co głosować.
  • Strasznie uparty przy swojej wizji miasta. Jak sobie coś wymyśli, to to zrobi wbrew krzykowi przeciwników (patrz kolejny punkt).
  • Zlikwidował tramwaje. To chyba najczęściej powtarzany argument przeciwników.
  • Przymykał oko na jakieś dziwne, wręcz kryminalne, przekręty szefa Straży Miejskiej.
  • Wciąż nie rozwiązał wielu problemów z systemem komunikacyjnym Gliwic i wydaje się być zwolennikiem wprowadzenia zamiast wyprowadzenia ruchu z centrum (DTŚ).
  • Nie podoba mi się częściowe zmonopolizowanie kultury i rekreacji przez miejskie spółki. Wszystkie baseny i kąpieliska zarządzane są przez jedną spółkę (a nawet „przerwy techniczne” nie są sensownie „zsynchronizowane”). Kino Amok (które przejęło i starą „Bajkę”), Teatr Muzyczny, obecny opiekun ruin teatru… to wszystko też wydaje się być jedną instytucją, co sprawia że oferta kulturalna wydaje się mało zróżnicowana. Ile razy można chodzić na koncert Voo Voo?

…ale też widzę powody za tym, żeby jednak na niego zagłosować:

  • Za jego rządów miasto się rozwijało, chyba lepiej od większości miast sąsiednich. Mimo likwidacji kopalni, huty i wielu innych zakładów nie widać tu biedy i bezrobocia jak np. w Bytomiu.
  • Jak się za coś zabierze, to konsekwentnie. Udało mu się zlikwidować tramwaje i przywrócić ulice Dolnych Wałów i Wieczorka do jakiegoś normalnego stanu.
  • Wydaje się, że stanie na głowie, żeby budowa DTŚ nie została zablokowana.

Jak widać np. te nieszczęsne tramwaje mam u siebie za równo na liście „za” i „przeciw”. Też bym chciał, żeby nie zostały zlikwidowane, ale też nie mogły dalej jeździć te złomy po zdezelowanych torowiskach jak to było jeszcze rok temu. Jeździłem kiedyś tramwajem do/z pracy i miał tylko dwie zalety: bezpośrednie połączenie do Zabrza i to, że w przeciwieństwie do autobusów, jeździł często. Jednak jeździł powoli, a zimą to była szkoła przeżycia. Teraz tą trasą (niestety już nie do Zabrza) jeżdżą nowe Solarisy. Na pewno wygodniejsze, na pewno cichsze niż zdezelowany tramwaj na zdezelowanym torowisku, na pewno w zimie cieplejsze. I tak samo często. Gdyby mnie to wciąż dotyczyło, to byłaby zmiana jedynie na plus.

Nie można było tramwajów po prostu zostawić w spokoju, a jak przez ostatnie kilkanaście lat nie udało się porządnie wyremontować torowiska i wymienić taboru, to czemu miałoby się udać teraz? I jakby teraz zacząć, kiedy udało by się to skończyć? Jakoś żaden zwolennik powrotu tramwaju nie ma odpowiedzi na te pytania.

Ulice „po tramwaju” zostały wyremontowane, położona nowa nawierzchnia z granitowej kostki (wielu osobom się nie podoba, ale dla mnie jest OK). Niszczenie tego, żeby znowu tam puścić tramwaj nie wydaje mi się dobrym pomysłem. Nawet jeśli ta nawierzchnia została położona tylko po to, żeby zablokować powrót tramwajów.

Mieszane uczucia mam też co to DTŚ. Potrzebny nam dobry dojazd do sąsiednich miast. DK-88 jest świetna, ale tylko do Bytomia. A4 załatwia południową część aglomeracji, ale ma być płatna (część będąca obwodnicą Gliwic), DTŚ zapewniła by świetny dojazd do Zabrza, Chorzowa i części Katowic. Od Zabrza na wschód już funkcjonuje, ale dojechać do niej z Gliwic ciężko.

Z drugiej strony, w Gliwicach DTŚ miała by iść przez centrum i łączyć się z DK-88 po drugiej stronie miasta. Przelotowa trasa przez środek miasta to niekoniecznie dobry pomysł…

…jednak „środek miasta” to rzecz względna. W końcu tam gdzie DTŚ ma przebiegać jeszcze, zdaje się, sto lat temu był port towarowy, a teraz wciąż jest wyrwa po Kanale Kłodnickim. Krzyżują się z tym dwie „główne ulice” i właściwie tyle. Jeżeli ten kawałek będzie w tunelu, to może nie będzie tak źle.

Wracając do kandydatów. Jak nie Frankiewicz to kto? Mnie najbardziej by pasował Wygoda… ale to znowu głosowanie na PO. Chłopek z PiS i Lisowska z Gliwiczan nie przekonują mnie z powodów które opisałem przy kandydatach do Rady Miejskiej. Widuch? Wiem tyle co ma na stronie (wcześniej nawet ulotki nie widziałem, na plakatach tylko twarz). Obiecuje dużo, część może fajnych rzeczy, ale część to tylko hasła które wręcz mnie zniechęcają („darmowy internet”?!). Co do problemów tramwajów czy DTŚ, to każdy z kandydatów ma wiele do powiedzenia na ten temat… ale czy ktoś ma jakąś sensowną propozycję? Nie widzę.

Oj… rozpisałem się… a właściwie mogłem napisać, że nie wiem na kogo głosować…

Moralność Kalego

Oglądam sobie i czytam o tym co działo się wczoraj w stolicy… i jestem trochę zniesmaczony. Gdy na pierwszego maja manifestowała lewica, to im źli prawicowcy przeszkadzali. Gdy paradowali geje i lesbijki, skrajna prawica ich próbowała blokować, czasami środkami prawnymi, a jak nie, to na ulicy. No i to było złe, każdy powinien mieć możliwość pokojowo manifestować swoje poglądy.

Przyszło Święto Niepodległości i zamanifestować postanowili nacjonaliści („patrioci” jak oni wolą się nazywać). Środowiska lewicowe, gejowskie i wszelkie antyfaszystowskie postanowiły pokazać, że się z tym nie zgadzają. Jak na razie dobrze. Tylko czemu ta „kontrmanifestacja” miała z założenia stanąć na drodze tej drugiej, legalnej manifestacji? Czemu ci miłośnicy pokoju dążyli do konfrontacji? Teraz Policja musiała bronić prawa narodowców przed „pokojowo nastawionymi” antyfaszystami… (oczywiście teraz to jest ta zła Policja godząca w prawa obywateli.

A najgorzej mnie uderzyło gdy usłyszałem, że jakiś tam przedstawiciel środowisk lewicowych twierdził, że władze miasta nie powinny zezwolić na manifestację narodowców, bo było wiadomo że będzie kontrmanifestacja i antyfaszyści zrobią rozróbę. Tak, nie pozwolić jednym na manifestacje, bo ci drudzy będą rozrabiać… czy kiedyś nie na takiej samej podstawie blokowano parady gejów? Jak Kali ukraść krowę to dobrze, jak Kalemu to źle…

A niech sobie nacjonaliści manifestują. Można zrobić gdzie indziej lepszą imprezę dla normalnych ludzi. Niech nacjonaliści rozrabiają – dadzą sobie świadectwo, póki nie łamią prawa mogą sobie krzyczeć co im się podoba. Można się z ich hasłami nie zgadzać, IMHO nawet należy, ale to nie oznacza odbierania im praw, które należą się wszystkim (ze standardowym zastrzeżeniem: „moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność innego człowieka”).

Dlatego też nie ufam naszym „środowiskom lewicowym” mimo, że niektóre ich postulaty (nie gospodarcze) są mi bliskie. To że mówią o wolnościach obywatelskich i tolerancji jest fajne… dopóki się nie okazuje, że to działa w jedną stronę. Zresztą, znamy to z postulatów „równouprawnienia płci” organizacji feministycznych. Obawiam się, że walka np. z nadużyciami kościoła wyglądałaby tak samo – to niemoralne, gdy kościół nadużywa swojej pozycji, trzeba mu tę pozycję zabrać, żeby samemu jej ponadużywać, wtedy będzie ok (a w praktyce wystarczy robić to razem z kościołem, już parę razy się sprawdziło)…

Dofus pod PLD Linux

…czyli walki z Adobe AIR.

Przeglądając The Linux Game Tome natrafiłem na opis gry Dofus. MMORPG, z ładną grafiką, ale bez zbytnich wymagań do sprzętu (grafika 2D) – wyglądało zachęcająco, postanowiłem więc spróbować.

Ściągnąłem instalator, uruchomiłem… i nic, okazuje się że RPMowych dystrybucji nie obsługuje. Jak to tak?! Odpaliłem z opcją ‚–keep’, żeby zobaczyć co jest w środku i ewentualnie zainstalować ręcznie. W środku trochę plików, skrypt instalacyjny, deinstalacyjny i jakaś binarka „UpLauncher”. Spróbowałem odpalić binarkę, brakowało starej wersji libjpeg. W PLDowych CVS na szczęście jest spec, to dobudowałem, doinstalowałem i coś ruszyło. Ruszyło, „uaktualniło grę”, ale odpalić już się nie dało. Okazało się, że czegoś brakuje…

Znalazłem logi (po francusku) i rzeczywiście jakby jakiś plików brakuje. Zajrzałem do skryptu instalacyjnego (komentarze częściowo po francusku) i zrozumiałem, że to miało sobie jeszcze Adobe AIR zainstalować, potem tym Adobe AIR zainstalować grę z plików *.air, a dopiero to ostatecznie jest uruchamiane…

Udałem się więc do Adobe po to całe AIR. Do wyboru paczki ‚deb’, ‚yum’, ‚rpm’ i ‚bin’. Wybrałem ostatnie, nie licząc na kompatybilność tego RPMa z PLD. Okazało się jednak, że to ‚bin’ to niby samo-rozpakowujące-się-archiwum, ale potem i tak próbuje budować i instalować RPM. Budować w PLD tym bardziej nie umie, więc nic z tego nie wyszło. Wziąłem więc paczkę rpm (albo jednak z tego ‚bin’ coś wykopałem, nie pamiętam)… coś się zainstalowało.

Zainstalowanym „Adobe AIR Application Installer” próbowałem zainstalować „Dofus.air” i „Reg.air” jak to miał robić skrypt instalacyjny Dofusa. Nie udało się. Okazało się, że ten cały „application installer” też próbuje jakieś RPMy budować, co mu nie wychodzi. Czemu nie można jak np. z javowymi aplikacjami „java -jar cośtam.jar”? Ja rozumiem, że developerzy postawili sobie za cel zrobić tak, że user dwa razy kliknie w paczkę i mu się zainstaluje jak każda inna aplikacje, ale żeby to osiągnąć strasznie przekombinowali jednocześnie zapewniając sobie kompatybilność tylko z kilkoma konkretnymi dystrybucjami, właściwie uniemożliwiając użycie tego w innych…

W końcu, jakoś strasznie hackując udało mi się to jednak opanować i grę zainstalować tak, że zadziałała. Właściwie zadziałało wszystko poza dźwiękami i urwanymi tekstami NPC już w samej grze (ten drugi problem najwyraźniej doskwiera też innym linuksowym użytkownikom Dofusa). Skoro zadziałało, to sobie trochę pograłem. I spodobało mi się. Prawie że noce nad tym zarywam, jak kiedyś nad Crossfire ;-)

Wciąż jednak nie dawało mi spokoju pytanie: „czy na prawdę nie dałoby się prościej”. I dzisiaj wygooglałem coś takiego: Adobe® AIR on Gentoo Linux. Artykuł ten mówi jak można uruchamiać aplikacje AIR używają ichniejszego SDK. Bez żadnych śmiesznych „instalatorów” próbujących budować paczki. Sprawdziłem, rzeczywiście działa. Przygotowałem też „uproszczoną procedurę” instalacji Dofusa pod prawie każdym Linuksem (poniżej). Co więcej, tym razem udało mi się uzyskać także dźwięk! :-)

Instalacja Dofusa pod ulubioną dystrybucją

  1. Ściągnijmy Adobe AIR SDK z http://www.adobe.com/cfusion/entitlement/index.cfm?e=airsdk
  2. Zainstalujmy Adobe AIR SDK (tutaj do /opt, więc potrzebne prawa roota):
    mkdir -p /opt/AdobeAIRSDK
    cd /opt/AdobeAIRSDK
    tar xjvf AdobeAIRSDK.tbz2
    cat >/usr/local/bin/adl <<'EOF'
    #!/bin/sh
    
    exec /opt/AdobeAIRSDK/bin/adl "$@"
    EOF
    
  3. Ściągnij instalator Dofusa dla Linuksa ze strony gry i rozpakuj do tymczasowej lokalizacji. To (i wszystko następne) już z prawami zwykłego użytkownika.
    mkdir /tmp/dofus-inst
    cd /tmp
    wget http://dl.ak.ankama.com/games/dofus2/setup/DofusInstall.run
    chmod a+x DofusInstall.run
    ./DofusInstall.run --keep --noexec --target /tmp/dofus-inst
    
  4. Stwórz katalog dla gry (tutaj w $HOME/Gry/Dofus) i rozpakuj tam aplikacje AIR:
    mkdir -p ~/Gry/Dofus
    cd ~/Gry/Dofus
    mkdir -p share/reg
    cd share
    unzip /tmp/dofus-inst/Dofus.air 
    cd reg
    unzip /tmp/dofus-inst/Reg.air
    cd ../..
    
  5. Stwórz pliki wykonywalne dla tych aplikacji:
    mkdir -p bin share/reg/bin
    cat >bin/Dofus << 'EOF'
    #!/bin/sh
    
    exec /opt/AdobeAIRSDK/bin/adl -nodebug ~/Gry/Dofus/share/META-INF/AIR/application.xml ~/Gry/Dofus/share
    EOF
    chmod a+x bin/Dofus
    cat >share/reg/bin/Reg << 'EOF'
    #!/bin/sh
    
    exec /opt/AdobeAIRSDK/bin/adl -nodebug ~/Gry/Dofus/share/reg/META-INF/AIR/application.xml ~/Gry/Dofus/share/reg
    EOF
    chmod a+x share/reg/bin/Reg
    
  6. Oryginalny instalator robi jakieś dziwne symlinki. Więc i my je zróbmy:
    mkdir share/reg/share
    ln -s ../Reg.swf share/reg/share/Reg.swf
    ln -s ../content share/reg/share/content
    
  7. Teraz skopiujmy pliki z instalatora:
    cp /tmp/dofus-inst/UpLauncher share
    cp /tmp/dofus-inst/games.xml share
    chmod a+x share/UpLauncher
    
  8. I zróbmy skrypt do uruchamiania gry:
    cat > start-dofus << 'EOF'
    #!/bin/sh
    
    cd ~/Gry/Dofus/share
    exec ./UpLauncher
    EOF
    chmod a+x start-dofus
    
  9. Teraz można spróbować uruchomić grę:
    ./start-dofus
    

    To może się nie udać, jeśli w systemie brakuje odpowiednich bibliotek w odpowiednich wersjach. W PLD Th np. trzeba było zbudować i doinstalować libjpeg6.

    Po doinstalowaniu brakujących bibliotek powinien się Launcher uruchomić i zacząć „uaktualniać” grę. Gdy Launcher ściągnie najnowszą wersję Dofusa będzie go można uruchomić.

Gwarki

Po letnich festiwalach uznałem, że kiedyś warto byłoby Krysię zabrać na jakiś koncert. Drogie biletowane imprezy odpadały, bo jednak szkoda biletu na dziecko, które może wcale tego nie docenić. Małe, „klubowe” koncerty też, bo tam dla odmiany takie zadymienie papierosowe, że i dorosłemu nie życzę… Pozostały otwarte imprezy plenerowe.

Pierwsze podejście było podczas gliwickiego pikniku militarno-lotniczego. Impreza była fajna… poza koncertem. Jednak Afromental to nie moje klimaty, Krysia też chętnie po pierwszej piosence uciekła.

Żona chce taki na autostradę ;) Dromader zrzuca bombę wodną

Akrobacje lotnicze
Krysia na „Małyszu”

Kolejna okazja nadarzyła się dzisiaj, przy okazji tarnogórskich Gwarków. Mnie najbardziej interesował grający tam dzisiaj Biff którego ostatnio mi usilnie Last.fm poleca. Przed Biffem miały zagrać Mass Kotki – na to zabrać Krysię polecał mi kumpel na Facebooku (i możliwe, że żartował). Wstępne przesłuchanie na YouTube do Mass Kotek nie zachęcały, do Biff już owszem. Krysia też zaaprobowała taki zestaw, to wybraliśmy się tak, żeby na kawałek Kotek zdążyć i Biffa wysłuchać, a potem się zobaczy. Hey już ostatnio widziałem tyle razy, że mi nie zależało i odpadł problem z jakimś wracaniem po nocy.

Koncerty się opóźniły, więc zdążyliśmy wysłuchać Mass Kotek od początku. I warto było, bo na żywo brzmiały dużo lepiej. Biff też nie zawiódł, a przesympatyczna wokalistka Ania miała świetny kontakt z publicznością z rodzinnego miasta. Widać jednak było, że to nie główne atrakcje miejskiego festiwalu – przed sceną było stosunkowo pusto, większe tłumy w uliczkach wokół rynku, gdzie były inne atrakcje (stragany, wesołe miasteczka itp.)

A’propos innych atrakcji. Ustaliliśmy, że po koncercie coś zjemy i pójdziemy się zabawić do „wesołego miasteczka”. Zaproponowałem Krysi jakąś wypaśną karuzelę, widząc, że już ośmiolatki tam wpuszczają (pod warunkiem że mają co najmniej 120cm). Krysia jednak wzgardziła moją propozycją, stwierdzając, że chce na to (sorry za jakość zdjęcia – komórka, już prawie po ciemku):

„Katapulta”

Nie przejąłem się tym na początku, bo przecież takich dzieci na to na pewno nie wpuszczają, ale Krysia stwierdziła, że owszem, pokazała tablicę z informacją, że dozwolone od lat 8 i 130cm… przymierzyliśmy do załączonej miarki i okazało się, że warunki spełnia… Spytałem jeszcze kilka razy, czy jest pewna, ale wyszło na to, że nie uda się wybić jej tego pomysłu z głowy… W kasie też potwierdzili, że „takie dziecko” może, jak ma 8 lat. Tylko, że na to coś musi być para. O to, to nie, ja na to nie wejdę! Ale jakiś pan był bez pary… Krysię więc wystrzelono:

Ja zostałem na dole i mimo to zrobiło mi się niedobrze. Gdy kula w końcu opadła poszedłem ratować dziecko… a Krysia wyszła całkiem zadowolona. Przynajmniej po takie atrakcji już na żaden „dmuchany zamek ze zjeżdżalnią” nie chciała 😉 Kupiliśmy jeszcze prażone migdały dla Iki, wiatraczek dla Krzysia i pojechaliśmy do domku.

Dwa SMSy

Wczoraj wieczorem długo nie wracałem do domu… Jakoś po 23, prawie w tym samym momencie, dostałem dwa SMSy, o podobnym przesłaniu:

Idziemy już spać. Kocham Cię :-* miłej pracy

i:

Wrocisz dzis laskawie do domu?

Niestety… ten pierwszy to jakaś pomyłka z nieznanego numeru…

;-)

OFF Festival

Ostatni weekend spędziłem w Dolinie Trzech Stawów w Katowicach, na OFF Festivalu. To pierwszy tak duży „biletowany” (bo „Woodstoki” to inna bajka) festiwal w moim życiu. I muszę przyznać, że wróciłem bardzo zadowolony. :-D

Od dwóch czy trzech lat się wybierałem na jakiś „duży festiwal”… myślałem o OpenERze, ale jakoś mi się nie udawało. Tym razem ze względów około-finansowych… w końcu uznałem, że 120zł na OFF mnie nie zrujnuje, a może być ciekawie. Co z tego, że większość nazw zespołów z programu imprezy mi nic nie mówiła? Jak ma być „alternatywnie” to powinno się spodobać…

Przygotowanie do festiwalu ułatwił mi RMF uruchamiając „radio OFF Festival” w swoim Mieście Muzyki. Mogłem sobie posłuchać kapel które mają zagrać, poznać wreszcie te nazwy i pozaznaczać sobie w programie co warto obejrzeć. No i utwierdzić się w przekonaniu, że kupienie biletu to był dobry pomysł.

Na początku myślałem, że będę sobie z domu do Katowic jeździć, ale wizja powrotu nad ranem do domu, gdzie i tak nie będzie się jak potem wyspać, nie zachwycała. W końcu zdecydowałem, że co mi tam – rezerwuje miejsce w Miasteczku Festiwalowym. W domu się nawet jeszcze jakiś sprawny namiot znalazł a i jakiś materac udało się odzyskać. Niedobrze wyglądały tylko prognozy pogody… ale uznałem że nie jestem z cukru, a jak jadę samochodem, to mam gdzie schować zapas suchych ubrań itp.

Wyjechałem w piątek około jedenastej, żeby w południe być na miejscu. Niby wcześnie, ale to była dobra decyzja – przed polem namiotowym była wielka kolejka. Zanim rozstawiłem namiot trochę czasu zleciało i sam początek festiwalu i tak mnie ominął. Odbiór muzyki zacząłem więc od Potty Umbrella, bardzo atrakcyjnie.

Potem chyba kręciłem się po okolicy, zajrzałem na The Psychic Paramount – rzeczywiście hałas przedni… potem trochę zajrzałem na Toro Y Moi przez niektórych uważanego za jedną z większych atrakcji festiwalu – nie zachwyciło mnie, jakoś nie moje klimaty, poszedłem więc enty raz na Voo-Voo… Voo-Voo jak Voo-Voo, ale tym razem bez rewelacji.

Znacznie lepiej wypadli Something Like Elvis, kolejny zespół którego nie kojarzyłem, a powinienem. The Horrors słuchałem ze „strefy restauracyjnej” i jakoś nie zaciągnęły mnie te dźwięki pod scenę. Wybrałem się za to na Art Brut (zaznaczony w moich notatkach) i to była bardzo dobra decyzja! Świetny koncert. Że Lenny Valentino trzeba obejrzeć się też douczyłem przed festiwalem i słusznie.

Potem było The Fall. Kolejna legenda której nie kojarzyłem wcześniej, ale próbki na Mieście Muzyki mnie bardzo zachęciły. Koncert, niestety, rozczarował. Wokalista nawalony jak meserszmit, wręcz przeszkadzał reszcie zespołu grać. A wszystkie piosenki wydawały się być na jedno kopyto. Darowałem sobie przed końcem. I zdaje się, że nie tylko ja byłem rozczarowany, chociaż czytałem też opinie, że ten koncert był rewelacyjny.

Kolejna gwiazda pierwszego dnia to Tindersticks… niby „jakieś smuty”… ale bardzo przyjemnie się tego słuchało niewątpliwie jeden z najlepszych koncertów tego dnia. Po Tindersticks na „drugiej głównej scenie” grał Raekwon… rap… zupełnie nie dla mnie, zmęczony już byłem i zastanawiałem się, czy nie wrócić do namiotu… ale zajrzałem jeszcze na Scenę Eksperymentalna…

Tam grał Trans AM i to była najlepsza niespodzianka tego dnia, a może i najlepszy koncert. Facet w podartej siatkowej koszulce krzyczący „are you horny?” kojarzył się na początku z Love Parade… pierwsze dźwięki przypominały mi Kraftwerk. Potem było bardziej rockowo, ale wciąż elektronicznie i energetyczne. Mimo że koncert kończył się o 2:20, to było mi mało.

Na scenę Trójki zajrzałem na chwilę, ale Joker feat. Nomad to już zupełnie nie moje klimaty, a Szelest Spadających Papierków (pewnie i tak by nie zachwyciło) zaczynało się już trochę za późno dla mnie (2:50).

Na Trans AM zakończył się więc dla mnie pierwszy dzień festiwalu. Wypada wspomnieć, że to był deszczowy dzień, trochę lało (burza), więcej siąpiło… bardzo dobrze, że kupiłem sobie na tę okazję w Decathlonie pelerynę przeciwdeszczową. O dziwo kalosze nie okazały się konieczne a normalne buty mi nawet nie przemokły.

Dużo sobie nie pospałem, może z trzy godziny, w kawałkach. Śniadanie kupiłem w pobliskim Realu i początek dnia spędziłem na opierdalaniu się na polu namiotowym – trzeba było odpocząć po piątku i przygotować się na kolejny maraton.

Nie spieszyłem się na pierwsze koncerty – wszystkiego nie da rady obejrzeć (pierwszy dzień pokazał jaka ta zabawa męcząca), a co ciekawego mogłoby być na pierwszym koncercie? No, jednak mogło… i bardzo żałowałem, że zdążyłem tylko na dwie ostatnie piosenki Pauli i Karola. Zauroczyli mnie ci weseli ludzie, Paulę to by się chciało uściskać i wycałować ;-). I na prawdę ślicznie grali. Najbardziej „pozytywny” koncert OFFa, mimo że bez balonów i konfetti.

Manescape nie zachwyciło, potem też niewiele ciekawego się działo (albo mnie ominęło), aż do koncertu zespołu Pustki. To też moje odkrycie przedfestiwalowe z Miasta Muzyki. Nie zawiedli. Po nich Mitch and Mitch – jeden z najlepszych koncertów dnia. Dowcipni muzycy (żarty i słowne i muzyczne), świetny koncert z publicznością i, po prostu, świetna zabawa. Taką kapelę chciałoby się mieć na weselu ;-)

Potem Muchy. Byłem do nich nastawiony jak do Pustek, ale tym razem się rozczarowałem. Rzeczywiście, te kilka piosenek które wcześniej słyszałem wypadło nieźle, ale reszta już nie bardzo. Aptekę sobie odpuściłem, tak bez poważniejszego powodu, grała sobie gdzieś w tle, gdy pożywiałem się za barierkami. Pod scenę przyszedłem na Archie Bronson Outfit… Trzech brodaczy w jakiś „afrykańskich strojach” nieźle dali czadu. Mnie się bardzo podobało. Później Tunng – bardzo sympatycznie było… chociaż jakoś jednocześnie nie zapadło w pamięci.

Na Hey byłem nie dawno (pierwszy koncert promujący nową płytę), ale podobało mi się tak, że chciałem jeszcze raz. Byłem ciekawy, czy zrobią takie samo wejście (które poprzednio bardzo mi się spodobało). I zrobili. I rzeczywiście, lepiej by było jakby Kasia w ogóle nie gadała – większość zespołów na OFFie ograniczała się do grania i to było dobre, tylko niektóre umiały nawiązać taki dobry kontakt z publicznością, że dobrze uzupełniał muzykę.

Kolejną atrakcją drugiego dnia miał być Mew i to kolejna gwiazda która mnie nie zachwyciła. Poszedłem więc do namiotu, gdzie grał Lachowicz i jak dla mnie to było znacznie lepsze.

W końcu przyszedł czas na „gwiazdę wieczoru”, „legendę grunge” – Dinosaur Jr.. I tak jak wcześniej w Internecie, tak i na festiwalu mnie dinozaur nie zachwycił. Ot, kolejna „garażowa kapela”. Zajrzałem też na Radio Dept ale to podobało mi się jeszcze mniej. Bardziej spodobał mi się późniejszy koncert Lali Puna – nie mój ulubiony rodzaj muzyki, ale miło było. I sympatyczna dziewczynka grała i śpiewała. ;-)

Digital Mystikz był na liście „na pewno nie”, więc kręcąc się z dala od sceny Trójki poczekałem jeszcze tylko na Williama Basinskiego… żeby się przekonać, że to jednak nie dla mnie. Pospać wolę w swoim namiocie.

W niedziele, nauczony sobotnim doświadczeniem, przyszedłem już na pierwszy koncert. I słusznie, Let The Boy Decide też zagrali całkiem miło. Potem pokręciłem się między scenami, nie stwierdzając nic ciekawego, ale szybko stwierdzając brak peleryny. Sprawdziła się podczas piątkowych i sobotnich deszczów, a także jako „poddupek” podczas przesiedzianych czy przeleżanych koncertów (ponad 12h nie da się przestać), a teraz okazało się, że ją zgubiłem. Nie podniosłem spod siebie, albo wypadła mi z torby. I najwyraźniej ktoś się nią „zaopiekował”, bo złaziłem teren wzdłuż i wszerz i nie znalazłem. A zdenerwowałem się przy tym i spociłem tak, że musiałem wrócić na pole żeby wziąć kolejny prysznic…

Wróciłem pod koniec koncertu Lao Che który sobie spokojnie odpuściłem, bo niedawno (no, rok temu) ich widziałem. O.S.T.R na liście „unikać”, Bear In Heaven nie zaciekawiło. Tak trafiłem na mikro-koncert Patyczaka/Brudnych Dzieci Sida – niezły punkowy kabaret :-).

Na kolejnym miejscu na liście „do obejrzenia” byli Casiokids. I byli świetni! Bardzo przyjemne elektroniczne brzdąkanie z wokalem jak z Bee Gees.

Następne były Dum Dum Girls – dziewczyn z gitarami nie mogłem sobie odpuścić. Muzycznie niewątpliwie najmniej OFFowe z całości festiwalu – rock and roll klasyczny do bólu, ale w końcu to dziewczyny z gitarami! No cóż, przez niskie instynkty ominęło mnie Shearwater.

Potem zrobiłem sobie przerwę do występu Raveonettes. To jedyna z „wielkich gwiazd” festiwalu którą jakoś kojarzyłem. I nie zawiodłem się. Wtedy też zobaczyłem co to naprawdę jest kobieta wymiatająca na gitarze :-)

Gdy grał Kryzys zrobiłem sobie przerwę na kolację. Muzyka była akurat „do grania w tle”. Zanim Kryzys przestał grać zająłem sobie miejsce (wraz z Barkiem i jego uroczą narzeczoną) pod główną sceną, gdzie miała zagrać główna atrakcja festiwalu, The Flaming Lips

Do koncertu było jeszcze 20 minut, a już się widownia świetnie bawiła. Ekipa ze sceny rzucała balon, który sobie widownia podrzucała, jak wypadł za barierki rozlegało się smutne „uuuuu”, gdy nam go zwrócono, gromkie „jeeee”. Balon znosiło na lewo, więc prawa strona widowni wiele się nie pobawiła… wiec wkrótce setki gardeł wołały „lewa strona! daj balona!”, z oczekiwanym rezultatem. W tym czasie lider zespołu, Wayne Coyne, przechadzał się po scenie (gdzie cały sprzęt był pomarańczowy – wzmacniacze, odsłuchy, statywy mikrofonów), a czasem wystrzelił do nas małym ładunkiem confetti… tak się bawiliśmy jeszcze przed koncertem… a dopiero potem był czad…

Jakby chcieć ten show streścić wyszłoby najpierw były cycki, potem artyści wyszli z cipki, Wayne przetoczył się w plastikowej kuli po publiczności, na brzegach sceny tańczyli ludzie w pomarańczowych kostiumach i wielkie dmuchane maskotki, Wayne przejechał się na niedźwiedziu, w mikrofonie miał kamerę i pomachał wielkimi laserowymi łapami… Głupio. Ale to było piękne. Takiego widowiska jeszcze nigdy nie widziałem i pewnie nie prędko coś podobnego zobaczę. Na początku się zastanawiałem jak to będzie brzmieć, jak w tych warunkach mają oni zapewnić jakość muzyki… ale odniosłem wrażenie, że brzmiało perfekcyjnie – jak na nagraniach których wysłuchałem wcześniej, a może i lepiej. Muzyka plus to widowisko to było naprawdę magiczne przeżycie.

Po występie płonących ust już właściwie można było iść do domu, bo już nic nie mogło zrobić większego wrażenia… ale przecież jeszcze można się trochę pobawić, jak ochłonąłem to zajrzałem na inne sceny. Anti-Pop Consortium to nie dla mnie… hip-hopu nie trawię, chociaż ten i tak brzmiał wyjątkowo dobrze. W końcu trafiłem na Shining… szkoda, że nie na początku ich występu. Świetne mocne granie – połączenie Metalu i Jazzu (jak dla mnie bardziej Metal), ale usłyszałem tylko końcówkę. Darkstar nie zaciekawił i wróciłem pod namiot. Na tym się OFF Festival dla mnie skończył.

Jeszcze parę rzeczy o czym warto wspomnieć:

  • Kolejki do pryszniców na polu. Pierwsze dwie na ponad 100m, trzecia dużo krótsza, a czwartej prawie nie było… jak się człowiek ustawił, tak sobie postał ;-)
  • Rowerki do wynajęcia. Pod bramą festiwalu i pod Miasteczkiem. Zero opłat, tylko podanie danych, kaucja 100zł i można 2h pojeździć. W ten sposób kilka razy skróciłem sobie kurs między namiotem i festiwalem. Rowery trochę dziwne, „miejskie”, za pierwszym razem jechałem szlaczkiem i czułem jakbym nie umiał rowerem jeździć. W każdym razie super, że to było.
  • Samoloty startujące zaraz obok i przelatujące nisko nad festiwalem ku uciesze widzów i wykonawców.
  • Plaża z piasku pod budami z żarciem oraz leżaki, hamaki i inne siedziska rozłożone w różnych miejscach – miło było gdzieś przycupnąć.

Ufff… to chyba tyle ;-) Za rok pewnie też pojadę.

Wakacje z DADĄ

Zeszły tydzień (od niedzieli, do niedzieli) spędziłem w Lubuskiem, w lesie, niedaleko jeziora, gdzie asfaltowe drogi już się skończyły…

Znaki

Z córką pojechaliśmy na „Wakacje z DADĄ”. To takie wczasy z organizowanymi zajęciami („twórczymi” i „sportowymi”) dla dzieci, a wieczorami dla dzieci i rodziców. Odbywało się to w „Domu pod Lipą” w Silnej Nowej. Bez większych luksusów (np. wspólne łazienki), ale bardzo przyjemne miejsce.

Dom Pod Lipą i ten ogród…

Pokoik

Krysia kąpała się z innymi dziećmi w jeziorze (zajęcia „sportowe”), robiła flagę (patrz wyżej), farbowała koszulkę, gotowała krówki itp. Ja w tym czasie sobie wypoczywałem szwendając się po lesie, albo czytając książkę. Na „warsztatach” rodzinnych jednak i ja musiałem się wykazać, robiąc kwiatka z filcu, czy np. taką „kotosienicę” (projekt Paskudy):

Kotosienica

Miałem też okazję spróbować fotografii otworkowej – robienia zdjęć dziurawą puszką zamiast aparatu za parę tysięcy, a potem wywoływanie ich w kabinie prysznicowej „uszczelnionej” czarną folią:

Domek na drzewie

Zdjęć przywiozłem niewiele i raczej z lasu niż z warsztatów… pewnie dlatego, że fotografowanie dzieciarni mnie nie pociąga i trzymałem się z dala dziecięcych warsztatów (zgodnie z zaleceniami organizatorów, zresztą) … Bo tam strasznie dużo tych dzieci było… ale jakoś dałem radę. ;-)

A w lesie zrobiłem, o takie:

Ważka
Dzięcioł

Mrówki

Wycieczka rowerowa do Wisły

Wiosną już trochę pojeździłem na rowerku. Trochę z córką (tak 12-24 km za jednym razem), trochę samemu (20-40 km). W końcu uznałem, że może by pojechać sobie gdzieś dalej… Gdzie? Może do Ustronia, a nawet do Wisły? Jak wrócić? Raczej nie rowerem… pociągiem. O, i nocleg można by na miejscu znaleźć… Plan zaczynał się krystalizować…

Jeszcze w maju naszkicowałem sobie w Vikingu trasę to Skoczowa, licząc że dalej to już jakoś wzdłuż Wisły się pojedzie, kupiłem turystyczną mapę Beskidu Śląskiego do TrekBuddiego, zacząłem kompletować sprzęt: okularki, żeby słonko nie raziło i żeby nie trzeba było wydłubywać sobie tych cholernych komarów z oczu, drugą koszulkę rowerową, jakieś części zapasowe i narzędzia oraz, oczywiście, sakwy. Pojechałem sobie jeszcze do Pławniowic i z powrotem, żeby zobaczyć czy rzeczywiście mam formę i 45 km nie zrobiło na mnie większego wrażenia… no poza potwornym bólem głowy po, pewnie odwodnienie. Innym razem wypróbowałem sakwy (czy da się z tym jeździć) biorąc na wycieczkę z córką, na działkę babci, cztery 1.5l butelki z wodą. Dało się jeździć. Pozostało poczekać na jakiś odpowiedni termin – z pogodą i bez innych planów…

Odpowiedni termin nastał z początkiem wakacji. Zrobiło się wreszcie ciepło, Krysia w sobotę pojechała z babcią na północ… to ja w niedzielę rano wyruszyłem. Plan minimum: dojechać do Skoczowa i tam znaleźć nocleg. Plan maksimum: dojechać do Wisły. Liczyłem na Ustroń.

Najpierw jechałem wypróbowaną już trasą z Gliwic do Nieborowic (czerwony szlak rowerowy na Rudy). Tam na sprawdzoną, ale dotychczas tylko samochodem, trasę do Żor. Do Stanowic bez niespodzianek, potem owszem: droga zamknięta z powodu budowy autostrady. Myślę sobie – z rowerem jakoś przejadę. Niestety, dojechałem do budowy i nie wyglądało zachęcająco. Jednak odbiegała jakaś droga w prawo… sprawdziłem na mapce w telefonie, że tam gdzieś dalej jest jakiś szlak rowerowy we właściwym kierunku. Przejechałem przez jakąś wioskę do tego szlaku, a szlakiem znowu na budowę. Ten fragment budowy jednak okazał się dużo bardziej przejezdny, z czego najwyraźniej okoliczni mieszkańcy korzystali (mimo zakazu). Jeden nawet na moich oczach władował się w drzewo, próbując ominąć szlaban ;-) Dojechałem więc do Szczejkowic i byłem znowu na zaplanowanej trasie.

Do Żor to już była prosta droga. Przez Żory wyznaczyłem sobie trasę w Vikingu według OpenStreetMap. I bardzo dobrze się sprawdziła ta trasa. Musiałem co prawda co chwilę na ten telefon zaglądać, gdzie skręcić, ale raz-dwa i byłem za miastem. W polu pod Krzyżowicami, pod brzózką, zrobiłem sobie przerwę. To była mniej-więcej połowa drogi. Zjadłem, popiłem i pojechałem dalej.

Jadąc dalej zaplanowaną trasą, z drobnymi błędami (czasem mapa z GPSem nie dawały jednoznacznej odpowiedzi gdzie mam skręcić i kilka razy musiałem się kawałek wrócić) dotarłem, za Pawłowicamie, do DK 81. Teraz, z jednej strony, jechało się super tym równym asfaltem, prostą drogą… z drugiej pędzące obok auta i motocykle były trochę wkurzające. Na tej drodze też zdarzyła mi się mała awaria — łańcuch wpadł między przednie zębatki i musiałem się trochę nagimnastykować, żeby go wyciągnąć, ale się udało. Dojechałem do Ochab, tam oczywiście obfociłem koniki dla Iki. Chwilę potem dotarłem do Wisły. Rzeki Wisły, na razie.

Konie, w Ochabach
Wisła, w Ochabach

Po drugiej stronie kładki była już piękna wyasfaltowana dróżka wzdłuż Wisły, z oznaczonymi szlakami rowerowymi. W szczególności biegnie tamtędy Wiślana Trasa Rowerowa. Plan był taki, żeby tą WTR jechać dalej, do Ustronia lub do Wisły (wersję minimum już odrzuciłem). Plan dobry, ale z wyasfaltowanej dróżki zrobiła się dróżka ziemna, a potem wąska ścieżka. Znaków WTR też od jakiegoś czasu już nie widziałem, stało się jasne, że gdzieś mi „uciekła”. Zerknąłem na mapę i stało się jasne – w Skoczowie nie przejechałem na drugą stronę rzeki, tam gdzie miałem przejechać. Wiedziałem, że szlak przechodzi na drugą stronę, ale właściwe miejsce przeoczyłem.

Co gorsze, ścieżka doprowadziła mnie do ujścia Brennicy i dalej szła w górę tej rzeczki. A ja nie chciałem do Brennej. Widziałem rowerzystów po drugiej stronie Wisły, a mapa po tej stronie żadnej drogi nie pokazywała. Postanowiłem przeprawić się w bród. Przejechałem rowerem przez Brennicę, zdjąłem sakwy, przeniosłem sakwy przez Wisłę, wróciłem po rower i też go przeniosłem. W ten sposób znowu byłem na Wiślanej Trasie Rowerowej. :-)

Dalej, lewym brzegiem Wisły dojechałem do Ustronia. I stwierdziłem, że nie muszę szukać noclegu, wystarczy że coś zjem i mogę jechać dalej. Zjadłem więc „placki z gulaszem” i pojechałem dalej ścieżką rowerową. Znowu się zrobiła z tego droga ziemna w pewnym momencie, ale uznałem, że tak ma być… do momentu gdy dojechałem do ślicznej, wiszącej kładki nad Wisłą, już w Wiśle. Mój szlak przychodził z drugiej strony rzeki. No tak, miałem Wisłę przekroczyć w Ustroniu-Polanie (tak mapa twierdzi). Albo ja jestem ślepy, albo oznakowanie szlaku kiepskie…

W Wiśle już się szlakiem bardzo nie przejmowałem, tylko pojechałem ulicą do centrum. Czas było sobie noclegu poszukać i zorientować się w kolejowym połączeniu do domu. Gdy dojechałem do centrum na liczniku było 94 km… przez chwilę pomyślałem, czy by nie dobić do setki, ale uznałem, że wolę znaleźć nocleg, póki mam jeszcze jakieś siły. Pooglądałem tamtejsze kwatery, wybrałem „Willę”, która mi się najbardziej spodobała z wierzchu i spytałem o nocleg. Był, to tam się zatrzymałem.

Rower pozwolili mi zamknąć w jakieś kanciapie, zamykanej na zamek szyfrowy. Wykąpałem się, przebrałem i poszedłem na miasto. Na stacji kupiłem bilet do domu (ze stacji Wisła Głębce), połaziłem po uzdrowisku, na kolację zjadłem pizzę i wróciłem do pokoju.

W poniedziałek rano czułem, że jeszcze na rower jestem w stanie wsiąść. Super. Zjadłem jakieś śniadanko i pojechałem dalej Wiślaną Trasą Rowerową. Plan był taki: jechać w górę i może przez Przełęcz Kubalonka zjechać do Wisły Głębce na pociąg do domu. Jak daleko nie zajadę, to zawsze mogę zjechać w dół do jakiejś stacji na pociąg.

Tym razem starałem się dokładnie pilnować szlaku i tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że jest oznaczony beznadziejnie. Nie zgubiłem go, bo wiedziałem którędy idzie (z mapy). Dojechałem do końca Trasy, do Jeziora Czerniańskiego. Na szczęście tego dnia już nie było takiego upału jak w niedziele, bo chyba nie dałbym rady na tych podjazdach. Ale przez ten brak słońca zdjęcia kiepsko wychodziły (ale czy z mojej komórki wycisnąłbym dużo więcej?).

Jezioro Czerniańskie

Do jeziorka nie było tak źle, to jadę dalej… Dojechałem do rezydencji Prezydenta RP (że jestem blisko poznałem po kamerach – śmiesznie takie kamery w lesie wyglądają). Ładne domki… w sumie mógłbym i tam przenocować (a co, stać mnie! ;-)), ale dzień wcześniej bym tam nie wjechał. I ten wjazd dał mi trochę w kość, a powyżej Zameczku było jeszcze gorzej… W końcu jakoś wjechałem na Przełęcz Szarcula. Do pociągu jeszcze trochę czasu było, na stację tylko w dół, to postanowiłem podjechać jeszcze trochę wyżej i „zdobyć jakiś szczyt”. Najłatwiejszym celem (bo nie bardzo pod górkę i dalej asfaltem) wydawało się coś, co na mojej mapce nazywa się „Beskidek” (chociaż inne źródła twierdzą, że Beskidek jest gdzie indziej). Trochę mi się TrekBuddy zaciął i pojechałem troszkę dalej, do schroniska Stecówka. Tam za łączką były jakieś śliczne widoczki, ale gdy chciałem podejść, jakiś facet mnie zatrzymał. „Schronisko zamknięte, kręcą tu film, nie wolno wchodzić”. No trudno.

Rzeczywiście, tłum pod kościółkiem i odgłosy z tamtej strony jakieś niezwykłe. No i ta masa autobusów pod schroniskiem. Podjechałem i przeczytałem na jednym „Ekipa filmowa. Och Karol 2”. O, nawet słyszałem o takim filmie i chętnie obejrzę, gdy już będzie. Wróciłem na ten swój „Beskidek”. Potem w dół, z powrotem do przełęczy Szarcula. O, fajnie się tak zjeżdża! Tylko, jak mam tak zjechać do Głębców, to dziesięć minut i będzie po wszystkim… a do pociągu z dwie godziny jeszcze…

Zerknąłem na żółty szlak idący błotną drogą do góry… A może by i Kubalonkę zdobyć? Nie wszystko musi być asfaltem. To pojechałem tym żółtym szlakiem. Ciężko było, szczególnie te sakwy nie ułatwiały sprawy, chwilami rower po prostu prowadziłem, ale na szczyt się wdrapałem. Warto było – 830 m n.p.m. i widok na Wisłę. A potem zjazd w dół, dalej żółtym szlakiem.

Widok z Kubalonki

Najpierw „kamienisto-błotnista droga” zamieniła się w wąską ścieżkę, ale zjeżdżało się fajnie. Ciekawiej niż asfaltem. :-). Szlak dotarł do jakiejś drogi, żeby znowu odbić w dół. Pojechałem kawałek, ale wróciłem się na tę drogę – wąska ścieżka z luźnych dużych kamieni, to trochę za duży hardcore dla mnie… postanowiłem zjechać jednak tą drogą… Asfalt się szybko skończył, przez chwilę była idąca w dół „zwykła polna droga”, dalej już utwardzona za pomocą takich betonowych płyt z dziurami. Dziury nie były problemem, bo wypełnione ziemią… ale nachylenie drogi. Kto po czymś takim wjeżdża na górę?! Zjeżdżałem powoli, kurczowo trzymając kierownicę i hamulce, cały czas bojąc się, że te sakwy za mną (a właściwie nade mną) zaraz przelecą mi nad głową, a ja z rowerem sturlam się kilkadziesiąt metrów w dół… jednak zjechałem bez upadku. Tylko ręce trochę bolały…

Gdy te atrakcje się skończyły byłem już w Głębcach. Podjechałem do „Zajazdu Głębce” i spytałem, czy można tam wziąć prysznic… pani trochę na początku kręciła nosem, ale w końcu coś załatwiła. Wykąpałem się, przebrałem, zjadłem obiadek (specjalność zakładu – „Świński Zad” – pyszne było) i pojechałem na stację. Pociąg już stał, 15 minut do odjazdu. Około trzy i pół godziny później (pociągi się spóźniały) byłem już w domku.

Podsumowując… 95 km z Gliwic do Wisły, potem jeszcze trochę po górach. Wszystko z ciężkimi sakwami, na niekoniecznie idealnym do tego rowerze. Chyba całkiem nieźle jak na kogoś, kto prawie całe życie spędza przed komputerem :-)

Całą trasę „nagrałem” swoim GPSem i powoli zacząłem uzupełniać OpenStreetMap tymi danymi… drobiazgi i niedokładnie, ale zawsze coś…

Kandydaci

Pojutrze wybory… i nawet nie mam wielkich wątpliwości na kogo zagłosować. Na pewno nie na tzw. „faworytów”. Jeden, w kampanii naprawdę się starał, ale jednak nie jest to osoba którą chciałbym widzieć na tym stanowisku. Wystarczy już że jego brat obrażał mnie regularnie w oficjalnych wystąpieniach. Nie chcę prezydenta niektórych (tzw. „prawdziwych”) Polaków.

Drugi, traktowany jako jedyna alternatywa, po prostu przez całą kampanię pracował nad tym, żeby na niego nie głosować. Wpadki, popisy niekompetencji, głupie tłumaczenie się „nie mówiliśmy tego co mówiliśmy” zamiast konsekwentnej obrony swoich poglądów… Te dziecinne fochy przy okazji debaty. Że nie w takiej formie, że nie w tej telewizji itd. itp.
Na społeczne zapytanie o istotne dla tego urzędu sprawy nie raczył udzielić odpowiedzi mimo, że jako Marszałek Sejmu powinien mieć w tej sprawie wiele do powiedzenia. Inni kandydaci nie mieli z tym problemu. Ale może już mu koledzy podpowiedzieli, że lepiej jak nic nie mówi, bo znowu by niekompetencja wyszła?

Kolejny jest pajac Napieralski. Laluś i lanser w jednej osobie. I te jego „diamenciki”… fuuj… Z pozostałych jeszcze tylko Pawlaka można było brać pod uwagę…

I rzeczywiście Pawlak okazał się najbardziej godny uwagi. Jako jedyny, podczas tej kampanii, u mnie nie tracił, a zyskiwał. Daleko mu do idealnego kandydata, ale przynajmniej nie robił z siebie idioty i przynajmniej wspominał o istotnych sprawach. Podobnie jak Napieralski dużo wspominał o „nowych technologiach”, tyle że Pawlak co nieco o tym wie i traktuje to jako poważny element gospodarski, a nie tylko jako metodę lansowania się u młodzieży.

Najbardziej denerwuje mnie te, że wszyscy podchodzą do tych wyborów, jakby chodziło tylko o wybór między Kaczyńskim i Komorowski. Przecież Komorowski nie zaprezentował kompletnie nic. Gdyby go w tej stawce nie było, to sądzę że Kaczyńskiemu dużo głosów by to nie dało. Wydaje my się, że kupa ludzi zagłosuje na Komorowskiego tylko dlatego, żeby nie głosować na Kaczyńskiego… Ale czemu w takim razie akurat na Komorowskiego?! Przecież w wyborach prezydenckich nawet nie mają żadnych podstaw teorie „zmarnowanego głosu”. Od tego jest druga tura, żeby zagłosować na „mniejsze zło”, gdy już nic lepszego nie zostało… Nie mieści mi się w głowie, że to „faworyt”… ale pewnie ludzie głosują na partię, a nie na człowieka.