Mój wymarzony Sylwester 2009:
przespać przynajmniej tę jedną noc całą…
Niezbyt białe święta, ale z „dzieciątkiem”…
Proszę państwa, oto Krzyś
Jak kupowałem kabelek
W komentarzach do poprzedniego wpisu wspomniałem że chcę córce nowy „kabelek MIDI” kupić. Dokładnie to chodzi o konwerter USB-MIDI, żeby jej instrument do komputera podłączyć. Widziałem takie na Allegro za dwadzieścia-parę złotych i wyczytałem że nawet najtańsze byle-co powinno pod Linuksem zadziałać. Dzisiaj miałem do załatwienia coś na mieście, postanowiłem zobaczyć, czy gdzieś w sklepie tego nie ma. Przy okazji rozglądałem się też za jakimś fajnym ale tanim (kiepskim) mikrofonem do Performousa…
Najpierw trafiłem do sklepu z urządzeniami muzycznymi. Konwertera USB-MIDI nie mają, ale mieli/miewają… za jakieś 150zł (porządnej firmy). Pan był chyba trochę zniesmaczony tym, że ja chcę jakieś byle-co, sporo taniej. Jeszcze bardziej zniesmaczony był później, gdy pytałem o jakiś „tani mikrofon” dając do zrozumienia, że za 50zł to stanowczo za drogi. :-)
Następnie udałem się do jakiegoś sklepu komputerowego. Spytałem o mikrofony. Mieli sporo różnego badziewia, ale nic co można by trzymać w ręce i do tego „śpiewać”. Bez nadziei na sukces spytałem też o „kabelek USB-MIDI”. „Nie, takiego raczej nie. Mamy do drukarki…”. Stwierdziłem, że rozumiem, bo to raczej w muzycznym, nie komputerowym… to pani się coś przypomniało. „O, tu mam jakieś MIDI!” i pokazała jakiś zakurzony blister. Tak, to było dokładnie to, identyczne jak te na allegro. Pani stwierdziła jednak, że to drogie, że tak „po kosztach” to za 57zł mogłaby mi sprzedać. Gdy podziękowałem wspominając, że na Allegro są po 20zł zgodziła się sprzedać mi to za 30zł. „Od ponad pół roku to tu leży i nieprędko to raczej sprzedam. Myśleliśmy, że to coś innego…”. Fajnie udało mi się kupić to co chciałem, bo towar do sklepu trafił przez pomyłkę. :-)
Swoją drogą, lubię zakupy w tym sklepie i nie mogę powiedzieć, że sprzedawczyni jest niekompetentna, wręcz przeciwnie. Po prostu raz się trafił nietypowy towar.
Jajcuś śpiewa – rozważania o podświadomości
Ostatnio bawię się programami muzycznymi. Tak żeby córka poza keybordem miała i jakieś muzyczne zabawki na komputerze. Ma więc już i Rosegarden i Solfege. Przy okazji dla PLD spaczkowałem też soundfonty dla fluidsynth, qsynth i coś jeszcze…
Mniej więcej w tym samym czasie na The Linux Game Tome pojawiły się wpisy o grach karaoke: Canta i Performous. Te wydały mi się interesujące przede wszystkim, że teoretycznie pozwoliły by jakoś „obiektywnie” pokazać jak Krysi idzie jej śpiewanie (oprócz nauki gry na klawiszach córka uczy się też śpiewu).
Canta coś nie za bardzo chciała mi działać, za to Performous skompilował się i uruchomił bez problemu. Od razu paczkę do PLD wrzuciłem. Udało mi się też znaleźć trochę piosenek w formacie UltraStar i wczoraj zaczęliśmy się tym bawić.
Zabawa polega na śpiewaniu piosenek do mikrofonu. Od zwykłego karaoke różni się tym, że komputer pokazuje jaki dźwięk z siebie wydaliśmy i przyznaje punkty za trafienia we właściwe nutki. Jak się można było spodziewać, Krysi szło całkiem nieźle w utworach które znała (niestety niewiele zna). Iwonka też radzi sobie świetnie w paru kawałkach. Ja też spróbowałem swoich sił…
Nie miałem żadnych wątpliwości, że nie umiem śpiewać. Z tego powodu też staram się nigdy nie śpiewać, przynajmniej nie tak, żeby mnie ktoś usłyszał ;-). Wczoraj, na potrzeby gry, zrobiłem wyjątek. Słuch muzyczny też mam specyficzny. Nie tylko słyszę, czy grają, ale potrafię docenić dobrą muzykę i bez problemu usłyszę fałszywą nutę. Ale czy ona za wysoka, czy za niska to już nie powiem. Zagra mi ktoś dwa dźwięki, a ja będę miał problem powiedzieć który wyższy, który niższy. O odtworzeniu czegoś ze słuchu na jakimś instrumencie mogę zapomnieć. Jak się pomylę grając z pamięci jakieś „wlazł kotek na płotek” to nie dojdę do tego który klawisz miałem rzeczywiście wcisnąć, tylko będę kojarzył że jest źle i mniej-więcej w którym miejscu.
No więc w Performous się wyników nie spodziewałem. A jednak, w dwóch utworach program dał mi aż ocenę „Amator” (Ika i Paskuda to „Wschodzące Gwiazdy). W niektórych fragmentach mój głos całkiem dobrze trafiał we właściwe nutki… ale ja zupełnie nad tym nie panowałem.
To wręcz odrobinę przerażające. Tak jakbym tylko zaczął ruszać ustami a z nich wydobywały się sensowne słowa w obcym języku. Czy śpiewałem tekst piosenki, czy buczałem jakieś „yyyy…” zastanawiając się co właściwie śpiewam, to w niektórych miejscach (najwyraźniej dobrze znanych mi fragmentach melodii) najwyraźniej trafiałem we właściwe dźwięki. Zastanawiałem się, czy to nie jakieś przekłamania… melodia złapana z głośników, albo coś… ale najwyraźniej nie. Ja rzeczywiście miejscami potrafię odtworzyć jakąś melodię. Właściwie nieświadomie. Gdy próbowałem coś świadomie korygować efekty były marne. Właściwie, tam gdzie nie wychodzi „samo” nawet nie wiedziałbym co robić, żeby śpiewać lepiej…
Wiadomo, że w takich rzeczach bardziej liczą się odruchy niż świadomość. Na StepManii też po prostu skaczę, nie ma kiedy świadomie przeanalizować każdej strzałki. Ale tych odruchów się nauczyłem. Na początku rzeczywiście analizowałem każdy ruch świadomie. Było to wolne i mało skuteczne, ale tak się nauczyłem właściwych odruchów. Podobnie było z nauką jazdy samochodem. Śpiewać nie uczyłem się nigdy. No, nie mogę powiedzieć, że teraz śpiewać umiem. Ale jednak umiem w pewnym zakresie modulować swój głos według konkretnej melodii. Tylko nie wiem jak to robię… To chyba jakiś wrodzony instynkt. W każdym razie interesujące.
…i ciekawe czy da się to jakoś rozwinąć? Czy jest jakakolwiek szansa, żebym mógł bez wstydu śpiewać przy ognisku? (Wstyd tym większy, że ja zawsze jestem trzeźwy) Nie liczyłbym na to… ale pytanie interesujące. :-)
Czy można zaufać aptekarzowi?
Żonka-ciężarówka poprosiła mnie, żebym kupił jej coś na kaszel. Poszedłem więc do apteki i proszę o coś takiego… a pani mi proponuje „coś homeopatycznego”. Gdy przyjęła do wiadomości, że „jestem przeciwny”, dała mi jakiś syropek. Wziąłem co dała, ciesząc się, że to nie homeopatyczne…
Potem obejrzałem co kupiłem. Ani słowa na opakowaniu o kaszlu. Na szczęście o homeopatii też nie i w syropku rzeczywiście coś jest: sok z malin, porzeczek, czosnek. Może nie przeciwkaszlowe, a trochę wzmacniająco może działać.
Zajrzałem jeszcze do drugiej apteki. Tam pani na moje pytanie o lek przeciwkaszlowy co można dać kobiecie w ciąży przyznała, że tylko homeopatyczne. Tym razem tonem odpowiednim dla homeopatii 😉 Uznałem, że za cukier nie będę przepłacał i do domu wróciłem z łupem z pierwszej apteki.
No i zacząłem się zastanawiać. Czy aptekarzowi można wierzyć? Z jednej strony są to ludzie, teoretycznie, wykształceni. Czegoś szkodliwego raczej świadomie nie polecą. Z drugiej strony… jeśli nic skutecznego na daną dolegliwość nie mają… Apteka to przecież sklep, a w sklepie zawsze lepiej coś sprzedać niż nic nie sprzedać. Co z tego, że to tylko wyjątkowo drogi cukier, albo „lek z kaczej wątroby” w którym prawdopodobnie więcej jest np. ludzkiego moczu niż kaczej wątroby? Czasem przecież i placebo pomoże. Zwykle klient będzie się cieszył jak cokolwiek dostanie… Tylko, że ja dziwny jestem i wolałbym prawdę. Np.: „przykro mi, nie mamy nic przeciwkaszlowego co można by kobiecie w ciąży podać bez konsultacji z lekarzem”.
Wreszcie jakieś konkrety na temat grypy H1N1 i szepień
Sporo szumu ostatnio o „świńskiej grypie” i szczepionkach przeciwko niej… w tym szumie głównie polityka i różne teorie spiskowe. Na szczęście w końcu trafiłem na artykuł z konkretami: Harriet Hall „Wywoływanie lęku przed szczepieniami przeciwko świńskiej grypie”
Wreszcie dowiedziałem się o co chodzi, że podobna grypa już kiedyś zabiła miliony ludzi, że innym razem niepotrzebne ofiary spowodowało szczepienie przeciwko grypie H1N1. Dowiedziałem się jakie jest rzeczywiste ryzyko, dla kogo szczepionka jest bardziej skuteczna, dla kogo mniej. Itp. Nie wyjaśnia to czemu nasz rząd nie kupuje szczepionki (stawiam na pieniądze i nie rozumiem, czemu nie mówią tego wprost, to dobry powód), ale też nie przekonuje do obaw z tego powodu. Generalnie potwierdziło to moje przypuszczenia, że większość tego szumu który do nas dociera jest niepotrzebne i bezwartościowe.
Z fragmentów które mi się szczególnie spodobały przytoczę jeden:
Twierdzenie: Mercola mówi „Wprowadzanie organizmów do swojego ciała w celu wywołania odporności jest sprzeczne z naturą”.
Fakt: Natura zabija ludzi. Działanie wbrew naturze jest tym, czym zajmuje się medycyna. Jest to dobra rzecz.
Walka z symbolami
Mimo, że nie jestem miłośnikiem kościoła, a nauczaniu religii w ramach szkoły publicznej jestem jak najbardziej przeciwny, to wcale nie podoba mi się wczorajsze orzeczenie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu w sprawie krzyży w szkolnych salach.
Walka z jakimikolwiek symbolami jest bezcelowa. Symbol w ten sposób tylko zyskuje siłę, a poza tym jest to praktycznie niewykonalne. Każdy symbol może się komuś nie podobać, a nie da się wszystkich z przestrzeni publicznej usunąć.
Czy ta „obywatelka włoska pochodząca z Finlandii” składała może wcześniej skargę na krzyż w fińskiej fladze?
Mnie tam krzyż w szkole czy urzędzie nie przeszkadza, dopóki nie jest tam wyposażeniem obowiązkowym i dopóki nikt nie wymaga ode mnie klękania przed nim, czy w jakikolwiek sposób „okazywania mu szacunku”. To po prostu element wystroju wnętrza. Moim zdaniem niezbyt gustowny. To przecież narzędzie tortur… no ale z gustami się nie dyskutuje, a tradycja jest tradycją.
Nawet gdy religia straci swoją pozycję, krzyż może zostać. Zapewne przybierze wtedy inne znaczenia. Myślę, że już teraz dla wielu ludzi jest to bardziej symbol śmierci/grobu niż religii. W takim kontekście jest przecież używany np. na mapach. Też z tym walczyć?
Chyba bardziej niż w szkole drażnią mnie krzyże nad wejściem np. w pokojach gościnnych w pensjonatach czy innych agroturystykach. Ale podobnie by mnie drażniły ściany pomalowane tam na różowo. I tyle.
Cenzura, czy autocenzura?
No i się narobiło… W związku z moim ostatnim wpisem (i tak nie dostępnym dla wszystkich) pojawiły się w stosunku do mnie dwa zarzuty:
- Że publikuję na swoim blogu coś, co inni uważają za nieodpowiednie.
- Że cenzuruję komentarze.
No i jestem w kropce… Bo albo powinienem wprowadzić autocenzurę, żeby się komentujący nie mogli przyczepić, albo pozostaje cenzurować komentarze, jeśli jednak pójdą one w kierunku, który mi się nie spodoba (np. zrobi się off-topiczna dyskusja o tym, czy ja szanuję cudze zdanie, czy nie). W sumie, z tych dwóch rzeczy wolę ograniczać „wolność wypowiedzi” niechcianych gości niż swoją. To mój blog i chyba do mnie należy decyzja o tym co tu się znajduje.
Długo miałem szczęście. Właściwie nie musiałem żadnych komentarzy usuwać. Nawet jak dyskusja była gorąca, to zbytnio w nikogo nie uderzała i była na temat, albo zbaczała na temat równie dobry. Usuwanie komentarzy ograniczało się do spamu i jakiejś twórczości „dzieci neostrady”, które trafiły tu przez pomyłkę i nawet po polsku nie umieją pisać. Niestety w końcu nadeszła ta chwila, gdy okazało się, że jednak z trollami trzeba brutalnie. I wcale mi się to nie podoba.
Oczywiście jest jeszcze inne opcje: zamknąć bloga, ograniczyć dostęp do wąskiej grupy użytkowników albo zablokować komentarze. Te jednak odrzucam, bo główną wartością tego miejsca dla mnie jest jednak to, że ktoś to czyta, że mogę poznać zdanie innych na dany temat. Że jednocześnie dzielę się swoją notką z cząstko tutejszego joggerowego społeczeństwa, grupką wirtualnych przyjaciół. Dokładnie niezdefiniowaną grupką. Jakiekolwiek próbowałbym listy dostępu tworzyć, kogoś z tej grupki wykluczę.
Czarne listy też nie mają sensu, bo jak troll się uprze, to i tak znajdzie sposób, żeby uprzykrzyć życie. A nawet jeśli nie, to czy zasługuje na specjalne traktowanie, żeby go aż gdzieś do konfiguracji wpisywać? Poza tym, znowu będę tym złym, który odmawia ludziom prawa do wyrażenia swojego zdania (tylko czemu na moim blogu? wśród moich gości, a nie kolegów trolla?).
No cóż… ostatnio prowadzenie bloga kosztuje mnie trochę za dużo nerwów… ale przecież w końcu znowu się uspokoi i będzie jak dawniej. Pusto i nudno ;).













