Uprawiam swoje papryczki nie tylko dla towarzystwa w biurze, ale i, ostatecznie, do konsumpcji. Pierwsze papryczki, jeszcze zielone „Cayenne” (*) zebrałem w drugiej połowie czerwca, przed pierwszymi opryskami. Były jeszcze zielone, ale już duże i, jak się okazało, smaczne. Ostre, bardzo chrupiące i z intensywnym aromatem zielonej papryki. Potem okazało się, że do pełnej dojrzałości brakowało im jeszcze 3 tygodni, ale i te zielone świetnie się nadały na chilli con carne.
Po krojeniu tych papryczek jeszcze przez parę godzin piekły mnie opuszki palców. Samo chilli con carne okazało się umiarkowanie ostre i bardzo smaczne.
Te „cayenne”, zielone i czerwone, dodawałem sobie jeszcze do różnych innych potraw, zawsze zadowolony z rezultatu. W końcu dojrzały też pierwsze habanero. Tych szkoda byłoby po prostu wrzucić do chilli con carne, czy innej potrawy, bo podobno mają „wspaniały owocowy aromat” (a poza tym są piekielnie ostre) i wypadałoby spróbować to docenić… W tym celu wyszukałem przepis na habanero salsa i dostosowałem do tego co miałem (piszę z pamięci):
dwie papryczki habanero i jeden duży ząbek czosnku opiekłem z każdej strony pod grillem w piekarniku. Gdy ostygły czosnek obrałem i roztarłem wszystko widelcem (za mało tego do użycia blendera, a moździerza nie mam) z pół łyżeczki soli. Potem dodałem soku z jednej niezbyt soczystej cytryny. Wymieszałem i wyszło z tego niewiele więcej niż łyżka salsy. Zabrałem się do tego z nachosami z Lidla (które okazały się paskudne jak wszelkie inne chipsy z Lidla) i chrupkim pieczywem… zalany potem i łzami wymiękłem w połowie. Ale na swój sposób było dobre :-)
Tym razem palce nie piekły, bo znając uwagi z podobnych przepisów i po doświadczeniach z „cayenne” użyłem lateksowych rękawiczek. Resztę zjadłem następnego dnia z pierogami… tym razem weszło gładko i muszę przyznać, że bardzo mi ta kombinacja odpowiada.
W tym tygodniu zbiory moich papryczek osiągnęły punkt kulminacyjny. Dojrzały też pierwsze tabasco… uznałem, że to już czas na przygotowanie jakiś przetworów na później. Znalazłem przepis na sos z papryczek Scotch Bonnet, który podobno sprawdza się i z habanero. Samych habanero bym chyba 100g nie uzbierał, więc użyłem wszystkich dojrzałych papryczek jakie wczoraj miałem – głównie habanero, ale też parę „cayenne”, dwie twilight i z cztery tabasco…
Papryczki obrałem, usunąłem nasiona – precyzyjna i żmudna robota, bo chciałem w sosie zachować maksimum ostrości i minimum nasion (większość kapsaicyny jest w błonie trzymającej nasiona) i pokroiłem na kawałeczki. Oczywiście użyłem lateksowych rękawiczek, które przy tym nabrały groźnego, czerwono-pomarańczowego koloru. Wyszło 125 gram pokrojonych papryczek. Do dalszego ich rozdrobnienia użyłem blendera… i w tym momencie pożałowałem, że nie miałem maseczki na twarzy… Momentalnie nos się wypełnił i zaczął swiędzieć (oczywiście nie śmiałem nawet go dotknąć dłonią), a także dopadł mnie paskudny kaszel i trudno było wziąć oddech… chyba już wiem jak działa gaz pieprzowy… na szczęście nie prysnęło mi do oka… Dalej kontynuowałem zasłaniając garnuszek przy miksowaniu ręcznikiem papierowym i jakoś udało mi się większość papryczek rozdrobnić. Oczyściłem mniej-więcej teren walki, wywaliłem rękawiczki i poszedłem się ratować do łazienki…
Po trzykrotnym umyciu rąk mydłem uznałem że bezpiecznie mogę spłukać twarz… niestety, chyba udało mi się jakąś drobinę przenieść do oka… nie było to przyjemne… oczy też nie wyglądały przyjemnie i ciężko było w ogóle patrzeć… Jakoś napisałem do Iki SMSa z prośbą o jakieś krople do oczu (może coś pomogą) i kontynuowałem płukanie… i w końcu znowu dało się funkcjonować (bez kropelek). :-)
Wróciłem do papryczek, przerzuciłem na małą patelnię, dodałem 125 ml octu z czerwonego wina i 3 łyżeczki soli. Doprowadziłem do wrzenia i gotowałem na małym ogniu z 10 minut, aż zgęstniało trochę i wyglądało, że niedługo zacznie wysychać. Pachniało już przy tym odrobinę karmelem. Wtedy dolałem 125 ml wody z 3 łyżeczkami brązowego cukru. Gotowałem jeszcze przez jakieś 5 minut, aż znowu zgęstniało. Gdy trochę przestygło przelałem do garnuszka i zmiksowałem blenderem na jednolitą papkę. Sosik był gotowy, pozostało przelać do wyparzonych słoiczków i buteleczek.
Wyszło tego coś około 150ml – ale to co widać na obrazku to nie wszystko (słoiczki i buteleczka są naprawdę malutkie) – w lodówce, w miseczce i w ex-solniczce mam jeszcze trochę do bezpośredniego spożycia. Zdążyłem już oczywiście trochę spróbować – i wyszło super! Nawet Ika troszkę spróbowała i stwierdziła, że lepsze niż Tabasco. Mnie też się tak wydaje – pali podobnie, a jednocześnie ma subtelniejszy, przyjemniejszy smak. Ciekawe jakie będzie, gdy się otworzy słoiczek za parę miesięcy (o ile dotrwa)…
(*) mam wrażenie że to moje „cayenne”, to jednak nie cayenne… wszędzie piszą, ze cayenne ma wyjątkowo cienkie ścianki i przez to się najbardziej nadaje do suszenia… a moje są wyjątkowo mięsiste (cienkie ścianki to habanero mają – praktycznie puste w środku). No cóż, nie kupiłem nasion cayenne, tylko posiałem to co wydłubałem z czegoś co znalazłem w warzywniaku pod nazwą „ostra papryka” – uznałem że to cayenne, ze względu na kształt.