Gliwice w śniegu

No to teraz będą obrazki…

Tak wyglądają, u nas pod blokiem, samochody, które wczoraj nigdzie nie
jeździły:

[img]
[img]

A tak wygląda nasze autko (na szczęście wczoraj już było odkopywane):

[img]

Gdybym wczoraj nie jechał, to miałbym zabawę jak ten pan:

[img]

… z dwadzieścia minut później:

[img]

Tak wyglądał wyjazd z naszego osiedla na ważną ulicę:

[img]

…tak jakaś uliczka uliczka:

[img]

Dzieci bawią się w śniegu teraz:

[img]

[img]

[img]

… a inni robią zapasy na później: ;-)

[img]

Część zdjęć obrobiona GIMPem, część nie. A ten ImageShack okazał się
pierońsko niewygodny w użyciu, w szczególności w połączeniu z Firefoksem,
Gnome Terminalem i VIMem. Chyba własny hosting na Tropku lepszy… tyle że
dłuuugo by się to potem ludziom wczytywało…

Zima, zima, zima…

Wczoraj zapowiadali, że będzie padał śnieg i na drogach będą ciężkie
warunki. Więc rano wstałem wcześniej, bo dodatkowo jeszcze był czas zatankować.
Wyszedłem o 7:15 (normalnie po 7:30 starcza). Śnieżek padał, ale nie wyglądało
tragicznie. Samochód trochę przysypany, droga osiedlowa też, ale nic
strasznego. Mimo to wiedziałem, że się spóźnię (odśnieżanie samochodu
i tankowanie jednak trochę trwa). Z osiedla wyjechałem bez problemu, przez
miasto do stacji, po białych drogach, też. Na stacji niestety długo czekałem na
obsługę (gazu niestety nie można samemu sobie nalać), potem w kolejce do kasy.
Gdy wróciłem do samochodu, okazało się, że do jazdy się za bardzo nie nadaje
– tak zasypało szyby. Zadaszenie dystrybutorów nie pomogło, bo śnieg
padał w poziomie. Kolejne odśnieżanie i powolutku do pracy. Tam na
zaśnieżonym parkingu też sobie poradziłem, a ostatecznie spóźniony byłem jakieś
10 minut. Zima jak zima…

W pracy zapiernicz, bo w tym tygodniu jestem jedynym adminem. Wyszedłem pół
godzinki później niż zwykle z powodu ilości pracy i z powodu małego firmowego
spotkanka sylwestrowego. Żonka zapowiedzianym opóźnieniem nie była
zachwycona, bo liczyła, że zrobię zakupy. To zrobiłem jeszcze pod firmą.
Z zakupami mogłem już wracać…

Samochód cały w śniegu. Z 30cm na dachu i przedniej szybie, z dwa razy tyle
wokół auta. Przednich kół prawie nie było widać. Wcześniej widziałem jak inni
się mordowali ze swoimi samochodami. No cóż, trzeba było odśnieżyć i to tak,
żeby sobie nie zasypać drogi wyjazdu. Zresztą tę drogę też trzeba było sobie
przygotować. Na szczęście sypki śnieg łatwo było odgarnąć drogą.

Ciężko się jechało tymi małymi uliczkami przy parkingu. Pojechałem odrobinę
naokoło, żeby szybciej dojechać do główniejszej ulicy… Ale na
główniejszej nie było dużo lepiej. Może śnieg odrobinę bardziej ubity,
ale wciąż ciężko. Na jeszcze główniejszej podobnie, ale już się
przynajmniej nie grzęzło w śniegu. W śnieżnych koleinach się jechało nawet
nieźle, z pewnym poczuciem bezpieczeństwa, bo nawet jak trochę odrzuciło na
bok, to samochód wracał na miejsce. Gorzej jakby się chciał z kolein wyjechać.
Dojechałem na najgłówniejszą – DK-88. Tam i lepiej i gorzej.
Gorzej, bo ogólnie śniegu nie mniej niż na miejskich ulicach i nie ujeżdżony na
całej szerokości, lepiej bo mniejszy ruch i proste, wyjeżdżone koleiny.
Z ciekawostek po drodze to spotkałem grupę wariatów, co sobie spacerowali taką
koleiną (a co będą szli po kolana w śniegu poboczem, albo jakimś chodnikiem).
W ciemnych kurtkach i zdawali się nie rozumieć czemu na nich trąbie. Niby
koleina szeroka i mieli miejsce (minąłem ich prawym lusterkiem o parę cm), ale
przecież w każdej chwili mogło mi odbić samochód w bok, hamowanie nie miało
sensu, a ominąć ich bardziej byłoby ciężko, bo jak wyjechać z takich kolein?
No i ich widać prawie nie było, bo w ciemnych kurtkach… ludzie czasem nie
myślą… a potem krzyże przy drogach i płacz rodzin…

Pogoda nie służyła też mojej wycieraczce (jedna na przedniej szybie
genialny wynalazek w Uno) – gumka się trochę przesunęła, potem
wygięła i miejscami zalepiła śniegiem. Będąc jakieś 500m od domu (10 minut
w korku) miałem widoczność tylko przez 2cm pasek przedniej szyby. Nie było
sensu nic tym zrobić, bo nie stanę na środku drogi, a po zjeździe na pobocze
już bym do ruchu się nie włączył (co jakiś czas mijałem takie zakopane
samochody na awaryjnych). Jakoś dojechałem do wjazdu na osiedle…

Na tym wjeździe (200m od domu?) zaczęła się zabawa. Kopny śnieg i samochód
nie bardzo chciał w tym jechać. Czyli: do przodu parę metrów, metr do tyłu,
rozpęd, do przodu, parę metrów do tyłu itd. W pewnym miejscu i to się nie
sprawdzało, to musiałem wysiąść (przy okazji poprawiłem wycieraczkę) i odgarnąć
trochę śniegu, a potem znowu to samo. W końcu podjechałem pod blok. Mieszkam na
drugim końcu tego bloku, ale tam już wjeżdżać nie chciałem – ta uliczka
(nieciekawa i latem) wyglądała wyjątkowo niezachęcająco, a pod żywopłotem było
trochę miejsca… i góra śniegu.

W akcie rozpaczy zadzwoniłem do żony. Stanęło na tym, że rzuciła mi
dupoślizg (lepsze do kopania niż ręce i nogi) i klucze do garażu wujka.
Liczyliśmy na łopatę w garażu, jednak z odpowiednich narzędzi znalazłem tam
jedynie kawałek deski… Tym kawałkiem deski zaczynałem odśnieżać drogę przed
samochodem i upatrzone miejsce pod żywopłotem. Po jakimś czasie pojawiła się
żonka z Paskudą i kolejnymi narzędziami do zjeżdżania. Żonka pomogła mi
w odgarnianiu śniegu, takim dużym plastikowym talerzem. W końcu
zaparkowałem pod tym żywopłotem. Jednak uznaliśmy, że zostało za mało miejsca
dla desperatów, którzy chcieli by wjechać dalej, albo wyjechać z garaży. Jednak
za którymś podejściem udało się ustawić samochód w miarę sensownie. Uff… ciężko było.
Potem chwilka zabawy z dzieckiem na górce (jak już wyszła na dwór, to niech ma coś z tego)
i można było wrócić do domku. Ostatecznie na obiad dotarłem właściwie w porze kolacyjnej.
Ale warto było, bo rybka była pyszna.

A jutro sylwester… jesteśmy zaproszeni na imprezę w Zabrzu… ciekawe jak
tam dojedziemy. Jeśli dalej będzie tak padać, to ciężko będzie wyjechać.
Jedyna nadzieja w desperatach, którzy będą chcieli ze swoich garaży wyjechać
– wtedy i wyjazd dla mojego autka przy okazji mi odśnieżą.

No i szkoda, że nie miałem ze sobą aparatu. Ciekawe ilustracje do wpisu
mógłbym wrzucić.

Ufff… CJC 1.0.0 i PyXMPP 1.0.0 już są.

Ufff… wydałem CJC 1.0.0 i PyXMPP 1.0.0. Nie znoszę wydawać
nowych wersji! Nie dość, że wypada najpierw wszystko doprowadzić do porządku,
to jeszcze trzeba się wysilić na jakieś announcement do JabberStudio
itp. A jeszcze JabberStudio jest spieprzone i np. nie przyjmuje wersji
1.0.0, więc nowe pliki oznaczone są jako wersja 0.1.
pyxmpp-1.0.0.tar.gz jest w serwisie umieszczony dwa razy —
myślałem, że się po prostu pomyliłem i jak go wpiszę od nowa (edycja
poprzedniego wpisu nie pomagała), to zadziała. Nie zadziałało, a już wydanego
pliku skasować nie można… super. I jeszcze mnie czeka jakieś ogłoszenie na
listy… wrrr… Wręcz się kodować odechciewa.

Numer wersji 1.0.0 nie oznacza wcale, że to nagle jakieś super stabilne
oprogramowanie. Po prostu uznałem, że nie będę latami ciągnął numeracji
ułamkowej. Poprzednie wersje (0.5) zostały wydane ponad rok temu, mają
straszne braki i nie działają z nowym Pythonem i libxml2. Ale ludzi wciąż to
ściągali, bo nowszego oficjalnego wydania nie było. No to już jest.
Pewnie od jutra (dzisiaj nie, bo dzisiaj miałbym jeszcze czas coś poprawić)
sypną się bugreporty… pewnie pełno jest paskudnych błędów, które tylko
u mnie jakimś trafem się nie objawiły. Poprawi się w wersji 1.0.1… tylko
kiedy będę miał czas ją wydać? Na Wielkanoc? ;-)

Ech… coś niezbyt optymistycznie mi to ogłoszenie wyszło…

Urlopu dzień czwarty

Wczoraj i przedwczoraj realizowałem głównie punkt pierwszy mojego planu
urlopowego
. Poza tym przed południem zajmowałem się dzieckiem, a wieczorem
dłubałem coś dla Holendra. Więc nie było o czym pisać.

Dzisiaj natomiast, wróciłem do punktu drugiego. Tym razem wybrałem się na
konie (tak, już nie tylko Ika będzie
przynudzać). Na miejscu instruktor stwierdził Pan jest jeżdżący, więc można
Panu dać Dakara. Bo Pani się boi.
. Ja na konia wsiadałem po raz trzeci
(właściwie to miała być druga pełnowymiarowa jazda), a Pani nie dość, że jeździ
ode mnie dużo dłużej, to i sporo lepiej. Ja się jednak nie broniłem, żonka
o Dakarze mówiła dużo dobrego. Głównie to, że chodzi bardzo chętnie i sam rwie
się do galopu. Ja się nie rwę, ale uznałem, że jakoś konia zatrzymam…
najwyżej zlecę.

Instruktor pomógł mi osiodłać konia, wpuścił na ujeżdżalnie i pozwolił
jeździć. Na początku z 10 minut stępem, co nie było proste, bo Dakar każdy mój
ruch w siodle traktował jako sygnał do kłusu, więc parę razy musiałem go
wstrzymywać. W końcu przyszedł i czas na kłus. Koń ruszył chętnie… i jak się
rozpędził, to dopiero poczułem jak fajnie jest jeździć konno. Poprzedni kłus na
Bohunie to nie było to. Dzisiaj też czułem, że jazda kłusem za Bohunem, to dla
Dakara powolny spacerek. Kilka razy Dakar ruszył galopem szczególnie, gdy
galopowały inne konie. Nie pozwalałem jednak długo cieszyć się mu tą
przyjemnością. Dla mnie to chyba jednak trochę za wcześnie. Chociaż… jakoś
nie czułem, żebym miał w tym galopie spadać.

W sumie jeździłem jakieś 1.5h (płaciłem za godzinę). Skończyłem gdy już
siedzenie mocno protestowało, a koń ze mną robił już co chciał. I nawet bardzo
obolały po tym nie jestem, co więcej po jeździe mnie energia rozpierała, aż
chciałem żonie te okna umyć ;-). Może rzeczywiście się nauczę
jeździć konno…

A teraz coś z zupełnie innej beczki – Holender wysłał do mnie dwie
paczki ze sprzętem. Jedna podobno jeszcze w Holandii, a druga już wczoraj była
na miejscu, tyle że mnie nie zastała, informacji żadnej nikt mi nie zostawił.
Dzisiaj niby znowu krąży (pewnie też mnie nie zastali). Próbowałem dodzwonić
się do firmy kurierskiej, ale tylko posłuchałem sobie muzyczki. Może jutro
przed południem się uda i jakoś tę przesyłkę upoluję.

Update: paczka dotarła, jeszcze dzisiaj, przed 21:00. :-)

Urlopu dzień pierwszy

Jak już pisałem, od dzisiaj mam urlop. Jeśli ktoś myśli, że w takim razie,
to ja się od piątkowego popołudnia obijam, to się niestety myli. Przez weekend
miałem dyżur i najwyraźniej byłem dla firmy niezbędny. Pieprzyły się modemy do
jednej sieci, a do tego każdy w firmie miał jakiś interes do admina. Raz nawet
komórka obudziła nas o 3:15 w nocy (nawet nie odbierałem, po prostu
wyłączyłem). Dopiero dzisiaj się paskudztwa, komórki – atrybutu dyżurnego
admina, pozbyłem.

Swój plan
urlopu
zacząłem realizować od punktu drugiego (mimo, że pierwszy też
kusił). Wybrałem się na narty, paskudztwa mogłem się pozbyć po drodze. Z Zabrza
planowałem wyjechać na trasę mikołowską (drogę Gliwice-Mikołów), ale
była zamknięta w tym kierunku. Objazd kierował do Gliwic, więc postanowiłem
pojechać po swojemu.

Fajnie nawet się jeździ po tych górnośląskich wioskach, miasteczkach
i peryferiach miast. Trochę na oko, trochę według mapy, posiłkując się
drogowskazami, poruszałem się mniej-więcej we właściwym kierunku (teraz widzę,
że mogłem wybrać odrobinę właściwszy). Ruchu prawie wcale nie było, uliczki może wąskie
i kiepskiej jakości, ale przynajmniej bez głębokich kolein znanych z głównych
tras. Miejscami zdarzały się ciekawostki. Np. miejscowość (a może dzielnica
większej miejscowości) Zawiść. Chciałem sprawdzić na mapie, czy dobrze jadę,
ale na mapie była tylko Zazdrość. I zaznaczona trochę gdzie indziej. Ale
jechałem dobrze. Gdzie indziej zadziwiło mnie zaskakująco dobre oznakowanie
wiejskich dróg w miejscowości Zgoń i okolicach. Na każdym skrzyżowaniu
drogowskazy na miasta w okolicy. Zadziwiało dopóki nie stwierdziłem, że jadę
w podejrzanym kierunku (na północ). Po sprawdzeniu na mapie, stwierdziłem, że
jednak, aby pojechać na Kobiór, miałem zjechać z głównej drogi tam, gdzie
żadnego drogowskazu nie było. Wróciłem się i zgadzało się, nawet uliczka
nazywała się Kobiórska. Pojechałem nią więc… aż się skończył asfalt i uliczka
zmieniła się w marną leśną drogę. Częściowo ośnieżoną. Uznałem jednak, że
w końcu urlop to czas przygody, to mogę zaryzykować. Było widać jakieś ślady,
więc nawet jakbym w tym lesie utknął, to byłaby szansa, że do wiosny mnie
znajdą. W lesie droga się z dwa razy rozwidlała, ale starałem się trzymać
głównego kierunku. Po kilku kilometrach pojawił się znowu asfalt, a nawet
okazało się, że wyjechałem tam gdzie chciałem. Dalej już jechałem główną drogą na
Bielsko-Białą i Szczyrk, więc bez żadnych niespodzianek dojechałem na miejsce.

Jeszcze przed wyjazdem bałem się o pogodę. Cały czas straszyli deszczem,
nie robiąc z gór żadnego wyjątku. Ale ten deszcz miał już padać w niedzielę,
a dzisiaj od rana i jakoś w cale nie lało, więc zaryzykowałem. Po drodze też nie było
śladu deszczu, a im bardziej na południe tym więcej śniegu, aż do Bielska,
gdzie drogi mokre. Tam też co jakiś czas pojawiała się mżawka i śniegu było
mniej. W samym Szczyrku też było trochę wilgotno, chwilę mżyło, ale śnieg był.
Dojechałem około 11:30.

Zatrzymałem się pod wyciągiem na Solisku. Ośrodek GAT znam i lubię tam jeździć
– dużo wyciągów i tras, a ja lubię urozmaicenie. Ludzi bardzo mało, ale jeździli.
Kupiłem kartę z 300 punktami i wjechałem na górę. Pojeździłem trochę trasą 10
(wierch Pośredniego – Hala Pośrednia). Tam już trochę ludzi było, ale i tak
mało i większość czasu wjeżdżałem orczykiem sam. Była mgła, ale nie padało.
Warunki śniegowe bardzo dobre.

O 13:00 kupiłem kartę terminową (13:00 do zamknięcia wyciągów o 15:30),
wjechałem jeszcze raz na górę i zjechałem na Solisko, żeby zobaczyć inne trasy.
Na Golgocie jechałem chyba wtedy sam jeden mimo, że śniegu nie brakowało. Ale
rzeczywiście, na innych trasach jeździło się lepiej. Z Soliska wjechałem na
Małe Skrzyczne. Tam, jak to często bywa, zimno, wietrznie i duża mgła. Niezbyt
przyjemnie się jechało. Ale już od Hali Skrzyczeńskiej w dół dużo lepiej. Na
czarnej Bieńkuli fajnie, ale trochę kamieni jeszcze wystawało. Ostatecznie
resztę czasu przejeździłem na trasie 7 (Hala Skrzyczeńska – Suche).
Rozkręciłem się na tyle, że przejeżdżałem tę trasę bez zatrzymywania (po całym
roku przesiedzonym przy komputerze to jest osiągnięcie) i sprawiało mi to
wielką frajdę. Niestety przyszedł czas zamykania wyciągów. Zjechałem do
Soliska, załapałem się na jeszcze jeden zjazd Golgotą (tamten wyciąg zamykają
10 minut później), zjadłem kiełbaskę i udałem się w drogę powrotną.

Wracałem już prawie bez kombinowania, bo w tym kierunku trasa
mikołowska
jest otwarta. Prawie, bo w Kobiórze źle pojechałem
i niepotrzebnie jechałem przez Tychy. W domu byłem chwile po 18-tej. Już teraz
boli mnie krzyż, jutro pewnie dojdzie ból mięśni nóg, a pojutrze już zupełnie
nie będę mógł się ruszać… Ale fajnie było! W przyszłym tygodniu muszę
pojechać znowu.

Update: zapomniałem napisać, że pod koniec zrobiła się śliczna pogoda. Chmury/mgła znikły, słonko wyszło i można było podziwiać widoki. Nawet skrzyczne się wyłoniuło z chmur. Po prostu super.

Czas na urlop?

W tym roku normalnego urlopu jeszcze nie miałem. Długo nie wiedziałem
kiedy żona będzie mogła wziąć urlop, a gdy już się dowiedziałem, to ten termin
u mnie w pracy był już zaklepany przez kogoś innego. Potem wypadła ta
sprawa z przepukliną, chorobowe (niby obijactwo, ale jednak to nie to co
urlop), minął czas urlopowy itd. A ostatnio w robocie zapiernicz i brak urlopu
daje się we znaki.

Z końcem roku odchodzi z pracy jeden admin. Ma jeszcze trochę urlopu do
wybrania, więc praktycznie w pracy będzie jeszcze tylko przez tydzień. Od
stycznia pewnie przyjmą nowego, ale to nie znaczy, że od będzie razu nas
znowu trzech do roboty… Nawet nie dwóch, bo ktoś będzie musiał się tym nowym
zajmować. Wygląda więc na to, że jeśli miałbym wziąć urlop, to tylko teraz.

Planuję więc wziąć urlop na przyszły tydzień (a niech spróbują mi go nie
dać… ;-)). Urlop chciałbym przeznaczyć na:

  • totalne obijanie się,
  • aktywny wypoczynek (np. narty lub konie),
  • ruszenie z miejsca moich projektów (CJC, PyXMPP),
  • porobienie na spokojnie dla Holendra co on tam chce
  • i wiele innych…

Poza tym, należałoby też:

  • zająć się dzieckiem, czemu miałaby teściowa się Krysią zajmować, gdy ja
    jestem w domu,
  • zacząć może jakieś przygotowania do świąt (żona prosi o umycie
    okien)
  • i wiele innych…

Wygląda na to, że nawet jak wezmę wolne, to nadal zupełnie nie będę miał
czasu… Tydzień urlopu to stanowczo za mało (jednocześnie za dużo, biorąc pod
uwagę, ile jest roboty w firmie), ale zawsze coś.

I niestety, żonka urlopu teraz, ani w najbliższym czasie nie dostanie (ale
miała go odrobinę w wakacje), więc pojawia się kolejny dylemat: spędzać urlop
samemu, czy jednak starać się jak najwięcej czasu spędzić z rodzinką, więc
w domu? Najlepiej coś po środku.

Admin łajza

Lagi na łączu, strzałka do góry (historia poleceń basha) oraz
nieostrożność i problem gotowy – rm * w katalogu
z ważnymi plikami. Na szczęście nie było w nich nic ostatnio zmieniane,
a i Bacula się spisał. W ciągu kilku minut plik wróciły na miejsce.
:-)

Tylko czemu akurat w ciągu tych paru minut graficzka postanowiła mi zrobić
sesje zdjęciową? Potem narzeka, że minę na zdjęciach mam jakąś niewesołą…