Blog Day 2008

Zastanawiałem się czy ta akcja ma sens… i dalej nie wiem, ale jak jest
okazja zarekomendować blogi, które chętnie czytam, to czemu nie.
:-)

No to jedziemy, alfabetycznie, bo nie ma co wartościować. No i jak jakiś
blog się nie załapał, to nie znaczy, że jest gorszy. Może po prostu akurat
teraz nie przyszedł mi do głowy, albo uznałem, że promocji nie potrzebuje.
:-)

  • e-Lady – dziewczyny
    prowadzą sklep z bielizną i niezwykle ciekawego bloga, wcale nie o tej
    bieliźnie (no, przeważnie nie).
  • Fraglesi
    z przymróżeniem oka o aktualnej polityce i nie tylko (np. jest parę wpisów o Kocie Romanie).
  • Grace the Spot – blog
    założony przez dwie i prowadzony w sumie przez sześć Gracji
    świat oczami lesbijek (a głównie USA i środowisko tychże lesbijek). Szczególnie
    przyjemny jest cykl Stuff Lesbians Like.
  • k.o.Kaina – niewulgarnie
    o seksie, a do tego obrazki.
  • Siwa – klasyka Joggera.
    Niestety, ostatnio mało aktywna. Jednak, jak już się jakiś wpis zdarzy, to
    zwykle rozbawia jak dawniej.

Można zauważyć, że na liście brakuje tech-blogów, czy innych
specjalistycznych – właściwie wszystkie to spojrzenie autorów na
otaczający ich świat i osobiste przemyślenia na ten temat (kompatybilne z moim
światopoglądem), najlepiej z pewną dozą humoru. To chyba jest to, czego ja
szukam na blogach.

Jak kupowałem wodoodporne etui na telefon…

Już wcześniej pisałem o tym, że do turystycznej nawigacji używam telefonu
komórkowego i modułu GPS na bluetooth. I nawet zastanawiałem się nad tym, czy
można by to jakoś na rowerze zamocować. Moduł GPS nie jest problemem –
można go chociażby w kieszeni trzymać, ale ekran telefonu dobrze byłoby
widzieć. No, ale jak nawet przymocuję telefon jakoś do roweru, to co jak
zacznie padać? Albo jak czymś lub o coś tym telefonem stuknę? Uznałem więc, że
o czymś takim mogę zapomnieć… aż znalazłem odpowiedni
wątek na forum TrekBuddy
.

Obudowa BoxIt wraz
z mocowaniem rowerowym spełniłaby moje wymagania. No, kosztuje trochę, ale da
się przeżyć. Gorzej, że z dyskusji na forum wynikało, że jedyny dystrybutor
tych produktów w Polsce (sklep http://www.bergson.sklep.pl aka PPHU Alpros) jest
nieco podejrzany i ma nie najlepsze podejście do klienta. No ale albo tam,
albo nigdzie (no chyba, że gdzieś zagranicą). Postanowiłem zaryzykować…

Najpierw obejrzałem ofertę na Allegro, bo i tam ta firma sprzedaje,
a wiadomo, na Allegro zawsze trochę pewniej. Niestety, tam była jedynie duża
wersja obudowy (chciałem mniejszą) i nie mieli tam uchwytów rowerowych.
Postanowiłem więc kupić w bergson.sklep.pl…

Złożyłem zamówienie. W sumie wyszło 92,20 zł. Wkrótce miałem dostać
potwierdzenie zamówienia i dane do wpłaty (numer konta). No i za chwilę
dostałem pierwszego maila (pisownia oryginalna, mój adres usunięty):

Date: Thu, 17 Jul 2008 12:36:27 +0200
From: -- mój adres --
Subject: Potwierdzenie przyjęcia zamówienia
To: -- mój adres --

Dziękujemy za złożenie zamówienia
niebawem (dziś lub jutro) otrzymasz potwierdzeniejego przyjęcia
w formie e-mail na adres podany na zamowieniu
wraz z danymi do dokonania przelewu. 
Nie wpłacaj zanim go nie otrzymasz.

No cóż… pełen profesjonalizm. I widać założyli, że nikt nie będzie miał
interesu na ten mail odpowiadać. Oczywiście kolejnego maila nie dostałem ani
dziś, ani jutro do wieczora… upomniałem się więc, bo po cichu liczyłem, że
zabawkę dostanę przed wyjazdem na urlop. W końcu dostałem kolejnego maila:

Date: Mon, 21 Jul 2008 12:26:55 +0200
From: "Sklep bergson.sklep.pl" <sklep@bergson.sklep.pl>
Subject: Potwierdzenie dostepnosci towaru
To: -- mój adres --
Content-type: text/html; charset=iso-8859-2

   Kwotę zamówienia ( 92.2 zł ) proszę wpłacić na poniższe konto:

   Dane do przelewu:

   PPHU Alpros

   ul.11-go Listopada 58

   05-092 ŁOMIANKI
   MBANK
   54 1140 2004 0000 3502 4067 6710

   Dane banku dla przelewów zagranicznych:
   proszę zaznaczać pokrycie kosztów
   banku nadawcy  bo odbiorcy (my) jest darmo !

   IBAN  PL54 1140 2004 0000 3502 4067 6710
   SWIFT BREXPLPWMBK



   TYTUŁ PRZELEWU BEZWZGLĘDNIE MUSI ZAWIERAĆ(w podanej kolejności)
   1. nr zamowienia ( xxx/2008 : -- moje dane -- )
   2. podanie kosztów wysyłki  KOSZT WYSYŁKI ( 4.20 zł )
   3.wyraz PRIORYTET jeżeli dopłaciłeś za niego 1 zł

   oto przykład:
   xxx/2008   koszt wysylki 4.20 zł      PRIORYTET

   Przesyłkę powinieneś otrzymać w ciągu max 5 dni

   Wydrukuj sobie tę stronę jeżeli robisz przelew osobiście ( bank lub poczta)
   i zapamiętaj lub zapisz nr. zamówienia ( xxx/2008 : -- moje dane -- )
   identyfikuj się nim przy jakiejkolwiek korespondencji .
   Na wpłatę czekamy 3 dni , po których zamowienie zostanie anulowane
   więc prosimy nie zwlekać.
   Jest to konieczność aby żartownisie nie blokowali towaru
   który być może ty chcesz kupić

   Nr zamówienia: xxx/2008

   Zamówienie:

   -- moje dane --
   -- mój e-mail --

   -- mój adres --

   =======================================

   Nazwa: etui GSM wodoszczelneBOXIT small aqua
   Nr katalogowy: BOX 511130S
   Rozmiar: ONE SIZE
   Cena: 69.00

   Nazwa: Klips rowerowyboxit
   Nr katalogowy: BOX BIKEADAP
   Rozmiar: ONE SIZE
   Cena: 19.00

Fajnie, czyli mają towar, mogę płacić, wkrótce przyjdzie… jak dobrze
pójdzie (pod koniec tygodnia wyjeżdżam, najwyżej paczka na poczcie poczeka).
Zaraz zleciłem przelew według instrukcji, wliczają tę złotówkę za priorytet. W
końcu zależy mi na czasie…

Czekałem na jakieś potwierdzenie przyjęcia wpłaty i wysyłki towaru,
a dostałem… drugie potwierdzenie dostępności towaru… a raczej jego
niedostępności:

Date: Wed, 23 Jul 2008 13:23:56 +0200
From: "Sklep bergson.sklep.pl" <sklep@bergson.sklep.pl>
Subject: Potwierdzenie dostepnosci towaru
To: -- mój adres --
Content-type: text/html; charset=iso-8859-2

   zabrakło klipsów rowerowych
   wysyłać etui i zwrot wpłaty za klips ?

   Nr zamówienia: xxx/2008

[...]

No, jaja se robią! Ale, ja spokojny człowiek jestem, uznajmy, że czasem
może się zdarzyć… Odpisałem tylko, że bez klipsa mi to etui jest na nic i, że
proszę o zwrot całej wpłaty. Odpowiedzi się nie doczekałem. Biedniejszy o te
93 złote pojechałem na urlop. Po powrocie nic się nie zmieniło, więc wysłałem
kolejnego maila…

Od tamtego czasu do wczoraj nie dostałem od nich żadnej odpowiedzi. Parę
razy próbowałem się też dodzwonić na numer podany na stronie, ale tylko
automatyczna sekretarka się zgłaszała. Raz nawet się nagrałem, chociaż nie
lubię, podając numer zamówienia i żądając zwrotu pieniędzy albo wysyłki
towaru.

Przedwczoraj uznałem, że to już przestało być śmieszne, czy raczej żałosne
i wysłałem mniej miłego maila (pod tytułem Gdzie moje pieniądze?! Bergson
= oszuści?
), z dwóch moich kont pocztowych (jajcus.net i gmail), na
wszelkie adresy e-mail które znalazłem dla Bergson.sklep.pl/Alpros. Załączyłem całą
poprzednią korespondencję. Kolejnym krokiem byłby oficjalny list polecony za
potwierdzeniem odbioru, najeżony paragrafami… albo od razu zgłoszenie na
policję.

Wczoraj jednak dostałem odpowiedź… na mojego maila z szóstego sierpnia (po
powrocie z urlopu):

Date: Thu, 21 Aug 2008 18:49:45 +0200
From: jacek <jacek@bergson.sklep.pl>
Subject: RE: Potwierdzenie dostepnosci towaru
To: -- mój adres --

   -----Original Message-----
   From: -- mój adres --
   Sent: Wednesday, August 06, 2008 10:35 AM
   To: Sklep bergson.sklep.pl
   Cc: jacek@bergson.sklep.pl
   Subject: Re: Potwierdzenie dostepnosci towaru



   On Wed, Jul 23, 2008 at 01:23:56PM +0200, Sklep bergson.sklep.pl wrote:

   > zabrakło klipsów rowerowych

   > wysyłać etui i zwrot wpłaty za klips ?



   Nie dostałem odpowiedzi na moją prośbę o zwrot całej wpłaty CZY MOGLBYS WYSLAC MI TEN MAIL Z PROŚBĄ W POSTACI ZAŁĄCZNIKA ?,
   ani tego

   zwrotu. Czy to znaczy, że klipsy się jednak znalazły i lada dzień

   dostanę przesyłkę? Jeśli nie, to proszę o zwrot wpłaty.



   Mój numer konta:

   xx xxxx xxxx xxxx xxxx xxxx xxxx  (Bank PEKAO S.A)



   -- mój podpis --

   >    Nr zamówienia: xxx/2008
   [...]

Tak, większość treści, to mój e-mail. Odpowiedź wciśnięta gdzieś
w środku. Człowiek, który nie umie na e-mail odpowiedzieć bierze się za
interesy w Internecie… straszne. Wspomniany załącznik musiał dostać
z ostanim mailem, a nawet jeśli nie dostał, to miał wszystko, czego
potrzebował, no ale cóż… odpowiedziałem, załączyłem odpowiedniego maila…

Odpowiedzi oczywiście nie dostałem, ale, jakimś cudem, dzisiaj na koncie
pojawił się zwrot mojej wpłaty. Jakbym go dostał od razu, to bym nawet
podziękował… a tak to raczej sobie daruję.

Zamawiając tę obudowę liczyłem się, że zakup może pójść nie tak, ale nie
spodziewałem się aż takich atrakcji. Chciałem tu całość jakoś podsumować…
ale brak mi słów. Na pewno tej firmy nie polecam.

P.S. A wie ktoś może, gdzie taką obudowę, albo coś podobnego dostanę?

Zanikająca Reisefieber?

Miał to być komentarz do wpisu Zanikająca Reisefieber
na blogu Tomka Skórskiego, ale zrobił się
długi, więc opublikuje go tu:

Nie sądzę, żeby następowała jakaś dewaluacja podróży jako takiej, najwyżej
pewnych celów podróży (świat się zmniejszył). Ci (czy raczej tacy jak
tamci), którzy wybierali się na wielką wyprawę (na drugi koniec kraju, czy
kontynentu), gdy inni pozostawali w swoich wioskach, najwyżej raz w miesiącu
wybierając się do miasta, i teraz znajdą sposób na ekscytującą przygodę.
Zamiast Bieszczad będą to może Himalaje. Albo zamiast wyprawy rodzinką Syrenką
ze Śląska nad morze będzie wycieczka rowerowa po Beskidach. Ten kto w podróży
szuka większych wrażeń znajdzie je w każdych czasach.

Ci którzy podróżują nerwowo patrząc na zegarek, z iPodem w uszach to ci,
którzy w „dawnych czasach” w ogóle by się ze swojej miejscowości nie ruszali,
no chyba, że autokarem na zorganizowane przez zakład pracy wczasy.

A jeśli piszesz myśląc o sobie… to zauważ, że też nie jesteś tą samą osobą
co parę lat temu. Kiedyś jeździłem po Polsce autostopem, mieszkałem pod
namiotem i najlepsze wakacje były wtedy gdy jednego dnie nie wiedziałem, gdzie
będę następnego. Teraz mam wczasy mniej-więcej zaplanowane na parę miesięcy
przed, nie ma mowy o wypoczynku w pokoju bez łazienki i wyjazdu bez własnego
samochodu… to nie czasy się zmieniły, ale ja i moje życie. Mniej potrzebuję
wielkiej przygody, bardziej odpoczynku od pracy i spędzenia czasu z rodziną.
Przygody też mi trochę brakuje… samotnego wyjazdu w nieznane, chociażby
rowerem, ale są inne priorytety i po prostu brakuje czasu.

A i technika, łącznie z Internetem, nie musi spłycać podróży. Chociażby taki
geocaching – człowiek uzbrojony w GPS i informacje z Sieci odwiedza
miejsca, w które wcześniej sam z siebie by się nie zapuścił. Kiedyś było
inaczej, ale to nie znaczy, że kiedyś było lepiej (czemu ludzie mają zawsze
tendencje do takiego błędu w porównaniach?).

Co do samej gorączki podróży, w sensie fizjologicznym… motylki
w brzuchu, nerwowe pilnowanie każdego szczegółu, wręcz rozwolnienie przed
wyjazdem… myślę, że to mija z wiekiem… któryś z kolei wyjazd, nawet
w nowe miejsce, nie będzie budzić takich emocji jak pierwszy wyjazd na
kolonie, czy pierwsze samodzielne wakacje bez rodziców.

Ja bym się tam nie martwił, że przez postęp cywilizacyjny dużo tracimy
w tym względzie.

Zabawy z GPS-em

Chciałem napisać kolejną notkę o mojej zabawce… i zorientowałem się, że
przecież jeszcze nic nie napisałem na ten temat. A więc, od początku…

Już od dawna fascynowała mnie technologia GPS – możliwość
rejestrowania aktualnej pozycji i nawigacji w czasie rzeczywistym do wybranego
punktu. No i obrabianie zebranych danych w komputerze. Bardzo chętnie bym się
czymś takim pobawił… ale jak na zabawkę to było zawsze zbyt drogie.
Turystyczne urządzenia GPS albo bardzo prymitywne, albo drogie. Do gołego
odbiornika musiałbym mieć laptopa albo palmtopa, a samochodowe nawigacje jakoś
mnie nie pociągały specjalnie (drogie i właściwie do użytku tylko
w samochodzie).

Na szczęście sytuacja nieco się zmieniła. Odbiorniki GPS potaniały,
a zmądrzały telefony komórkowe. Więc za niewielkie pieniądze mogłem kupić
sobie odbiornik na Bluetooth, który całkiem sprawnie może być obsłużony przez
mój, też nie najdroższy, telefon komórkowy.

Zabawy

No to co ciekawego można takim zestawem robić. No moim głównym celem było
móc jechać w nieznane i dalej wiedzieć gdzie się jest, żeby móc wrócić.
;-) No i rejestrowanie swoich wycieczek. Gdy szukałem
oprogramowania do swojej zabawki często natykałem się na określenie
geocaching. Nie wnikałem w to, zakładałem, że to po prostu zbieranie
informacji o tym gdzie się było (wiecie, skojarzenie z cache przeglądarki).
Później okazało się, że bardzo się myliłem…

Geohashing

Skoro ignorowałem geocaching to pierwszą zabawą z GPS którą się
zainteresowałem był geohashing,
wymyślony przez autora popularnego komiksu XKCD w odcinku 426. Po prostu, gdy zobaczyłem ten
obrazek i przeczytałem odpowiadający mu wpis na blagu, to
uznałem, że muszę tego spróbować. Wygląda na to, że jestem jedynym takim
wariatem w Polsce. :-)

Zabawa polega na tym, że dla każdej daty wyznaczane są konkretne
współrzędne geograficzne, dla każdej kratki 1° na 1°. Algorytm
wykorzystuje notowania nowojorskiej giełdy z dnia poprzedniego (lub ostatniego
w którym były dostępne), więc nie można określić przyszłych punktów. Po prostu
znane są współrzędne na dziś lub jutro. W piątek także na weekend (aż do
poniedziałku), ale nic więcej. Zadanie polega na tym, żeby w odpowiednim dniu
trafić w odpowiednie miejsce. W soboty, o 16:00 czasu lokalnego przewidziane
są w tych miejscach spotkania miłośników XKCD, więc teoretycznie można spotkać
się z innymi świrami (o ile tacy są w okolicy).

Ja pierwszy punkt zaliczyłem wczoraj. Trafiłem na stare, opuszczone
i zdewastowane torowisko w Sośnicy. Całkiem interesujące miejsce.
:-)

Geocaching

Gdy zainteresowałem się geohashingiem, to w końcu poczytałem też co to ten
geocaching. No i to też
całkiem fajna sprawa. W skrócie: ludzie robią skrytki z dzienniczkiem
i skarbami i publikują współrzędne geograficzne. Zadanie polega na
odnalezieniu skrytki i wpisaniu się do dzienniczka. Może być ciekawe.

Zaleta w porównaniu z geohashingiem: jest po co iść, skrytki zwykle są
w interesujących miejscach (można pozwiedzać) i z zasady są dostępne
(geohashing może prowadzić prosto na środek morza, czy do zamkniętej bazy
wojskowej). Jednocześnie wadą jest to samo: wiadomo mniej-więcej czego można
się spodziewać i generalnie skrytki są w znanych miejscach. Miejsca ukrycia
najbliższych skrzynek prawdopodobnie się już kiedyś odwiedziło, przy innej
okazji.

Jutro będę w pobliżu jednej takiej skrytki, to może i swój geocaching
zaliczę. :-)

Geodashing itp.

Z geozabaw czytałem jeszcze o geodashingu. Trochę podobne do geohashingu
– też miejsca są rozmieszczane losowo. Jednak tym razem są to wylosowane
punkty na całym świecie ważne przez miesiąc. Pewnie jest jeszcze parę
innych takich zabaw.

Moje zabawki

se_gps2.jpg

Odbiornik GPS Navibe GB735

Wybrałem taki, bo to był jeden z najtańszych, od sensownego sprzedawcy na
Allegro, na popularnym chipsecie (SiRF Star III) obsługiwanym przez większość
oprogramowania, a w zestawie miał ładowarkę samochodową i domową. Był dodany
też kod umożliwiający ściągnięcie na próbę programu Wayfinder, ale to
niespecjalnie mi się przydało (zniechęcała głównie cena pełnego produktu, ale
także to jak mnie program przywitał, gdy chciałem wypróbować).

Urządzenie działa całkiem przyzwoicie, chociaż czasem długo trzeba czekać
aż po raz pierwszy ustali pozycję. Przy gorszej pogodzie, to może być i pół
godziny, jeśli w ogóle się to uda. Mam wrażenie, że dokładność (czy raczej
czułość) mogła by być nieco lepsza (często widzi tylko 3/4 satelity). Ale
w praktyce nie sprawiło mi to większych problemów, więc nie mam co narzekać.
Bateria wystarcza chyba na jakieś dziesięć godzin. Spokojnie wystarczy na
wycieczkę, a na dłuższej trasie samochodem odbiornik może stale być podpięty
do ładowarki.

Telefon SE k550i

O telefonie już wspominałem. Dodam tylko, że wydaje się bardzo dobrym
wyborem do zabaw z GPSem. Może nie zainstaluję na nim oprogramowania
przygotowanego pod Symbiana czy Windows CE może nie zainstaluję, ale i pod
Javę znalazłem wszystko czego potrzebuję. Wszystko działa szybko i sprawnie,
na karcie pamięci mogę zmieścić praktycznie dowolną ilość map. Przydaje się
też wbudowany aparat fotograficzny – wystarczająco dobry, żeby
udokumentować swoje wyprawy.

Dodatkowe duperele

Dodatkowe rzeczy jakie dokupiłem do tego zestawu:

  • Samochodowy uchwyt na telefon – żeby sprawnie korzystać z nawigacji
    samochodowej trzeba mieć wyświetlacz telefonu na widoku. Kupiłem chyba
    najtańszy uchwyt, przyczepiany przyssawką do przedniej szyby. Wygląda trochę
    tandetnie, ale spełnia swoje zadanie. Problem pojawia się, gdy chcemy
    podłączyć ładowarkę (dla mnie to mus), ze względu na nieszczęśliwe położenie
    złącza w moim telefonie. Ale i z tą wtyczką jakoś się trzyma, tyle że krzywo.
    Jakbym kupił oryginalny uchwyt Sony-Ericsson (kosztujący parę razy więcej), to
    nie miałbym takiego problemu.
  • Ładowarka do telefonu – gdy korzysta się z nawigacji online, to
    konieczność. Mój telefon strasznie żre prąd przy aktywnym połączeniu
    z Internetem.
  • Rozdzielacz gniazda zapalniczki – dzięki niemu mogę jednocześnie
    podłączyć zasilanie telefonu i odbiornika GPS i nie martwić się, że mi któraś
    bateria padnie w samochodzie.

Oprogramowanie

NaviExpert

Żeby GPS nie był tylko zabawką, potrzebowałem czegoś co zrobi z niego
prawdziwą nawigację samochodową. Jeszcze przed zakupem rozglądałem się w sieci
za odpowiednim oprogramowaniem i moją uwagę zwrócił NaviExpert. Sam program jest za darmo, ale
nie posiada map. Zamiast tego łączy się przez Internet z serwerem, który
wyznacza trasę i udostępnia mapkę okolicy. Płaci się za tę usługę, można
wykupić abonament na jeden dzień i wypróbować. A jak się spodoba, zapłacić za
rok lub dwa.

Ten sposób działania ma jeszcze dodatkowe zalety: mamy do dyspozycji
aktualną bazę danych o niemiłych niespodziankach na drodze (jak fotoradary),
a podczas wyznaczania trasy mogą być uwzględnione korki w których utknęli inni
użytkownicy.

Ściągnąłem, zapłaciłem za tydzień wypróbowałem. Działało, wykupiłem więc
dłuższy abonament. Blondynka (NaviExpert mówi tylko głosem kobiecym)
doprowadziła nas już do Krynicy i do Ustronia. Było parę potknięć, ale zdaje
się, że innym produktom też się zdarzają. Ja na zakup nie narzekam.

TrekBuddy

GPS miał być do zabawy… więc potrzebowałem też programu, który przyda mi
się na wycieczkach i który pozwoli mi na wymianę danych GPS z komputerem.
Oglądałem w sieci różne Javowe aplikacje GPS na komórkę. Jedne były zbyt
prymitywne, inne za drogie, a TrekBuddy darmowy i ma właściwie
wszystkie funkcje jakich bym chciał.

Główną funkcją TrekBuddy’ego jest pokazywanie aktualnej pozycji na mapie.
W tym celu trzeba mieć odpowiednio przygotowane mapy. Na szczęście są
narzędzia, które pozwalają taką mapę przygotować, niestety głównie pod Windows
(o nich dalej). Można też gotowe mapy kupić. W Polsce firma
Compass produkuje i sprzedaje takie mapy
. Trochę drogo, ale jak próbowałem
samemu papierową mapę zeskanować i przygotować do użytku z TrekBuddy, to
uznałem, że może warto zapłacić.

TrekBuddy pokaże nam także kierunek w którym się poruszamy, wprowadzone
wcześniej punkty nawigacyjne, czy kierunek i odległość do wybranego punktu.
Przebytą trasę może na bieżąco zapisywać w pliku GPX (standard wymiany danych
GPS). Punkty nawigacyjne także trzyma w plikach GPX.

Atlas Creator

TrekBuddy
Atlas Creator
to proste narzędzie w Javie przerabiające mapy Google na
atlas TrekBuddy. Niestety dość prymitywne.

Googleak

Podobne narzędzie, ale dużo bardziej zaawansowane. Pozwala także
przetwarzać mapy terenowe, zdjęcia satelitarne, a także mapy z kilku innych
źródeł niż Google. Przy pomocy tego narzędzia można sobie przygotować całkiem
niezły atlas dla TrekBuddy’ego. Niestety, Googleak
jest pod Windows, na szczęście – całkiem dobrze działa teraz w wine.

OziExplorer i skrypty do dzielenia map

Generalnie OziExplorer to jest jakiś komercyjny program pod Windows do
obsługi urządzeń GPS. Mnie jednak interesuje mały wycinek jego
funkcjonalności, dostępny także w wersji demo – kalibracja map. Tak się
składa, że TrekBuddy używa danych kalibracyjnych właśnie w formacie
OziExplorera. Program działa pod wine, niestety nieznośnie powoli.

Udało mi się przy jego pomocy
skalibrować jakąś przedwojenną niemiecką mapę 1:25000 znalezioną w internecie.
Z podobną polską sztabówką, czy własnoręcznie zeskanowaną papierową mapą
turystyczną poszło znacznie gorzej. Przy okazji dowiedziałem się jaka
kartografia, a szczególnie kwestie współrzędnych geograficznych
i odwzorowania, jest skomplikowana…

Skalibrowaną mapę należy jeszcze pociąć i ewentualnie zapakować do atlasu.
Różne narzędzia do tego celu można znaleźć na stronach TrekBuddy.

Na szczęście nie trzeba się samemu w przygotowywanie map bawić.
:-)

Viking

Oprogramowanie na komórkę z GPS-em i mapy do niego to nie wszystko.
Przydałoby się coś, czym można by było sobie planować trasy, a także oglądać
dane zebrane przez nasz zestaw GPS. I fajnie byłoby się obyć bez Windows, czy
wine. Trochę się naszukałem zanim znalazłem coś fajnego, ale w końcu się
udało. Viking to prosta aplikacja
GTK umożliwiająca pracę z mapami (znów z Google itp.) oraz danymi z i dla GPS.
Można wyświetlić sobie mapę wybranej okolicy, na nieść na nie punkty, które
chcemy odwiedzić i wyeksportować do pliku GPX, który załadujemy do komórki.
Po powrocie z wycieczki można sobie do Vikinga wgrać zebrane dane i obejrzeć
którędy się szło, a nawet gdzie jakie zdjęcia się zrobiło (ale to gdyby
robienie zdjęć z poziomu TrekBuddy było praktyczniejsze).

GPSBabel

Czasem może pojawić się potrzeba przekonwertowania jakiś danych do lub
z jakiegoś egzotycznego formatu (nie wszystko umie GPX), albo jakiegoś
przekształcenia danych GPX. Tu przydaje się GPSBabel. Narzędzie to potrafi nie tylko
konwertować między mnóstwem różnych formatów danych GPS, ale ma także
wbudowanych parę przydatnych filtrów. Chcesz się pozbyć ze ścieżki
niedokładnie ustalonych punktów? Chcesz z tysiąca punktów (np. skrytek
geocaching) wybrać te w obrębie kilku kilometrów od wybranego punktu, czy może
po prostu odwrócić kierunek trasy? GPSBabel to załatwi.

Happy Camel

Wspomniałem, że w wycieczkach z GPS-em fajnie jest mieć aparat
fotograficzny. A może by tak w plikach ze zdjęciami zaznaczyć gdzie dokładnie
były one zrobione? To się nazywa geotaging i Wesoły Wielbłąd w tym pomoże.
Wystarczy, że podasz mu zestaw zdjęć i dane z GPS-a (ścieżka) obejmujące czas
w którym zdjęcia były robione, a on powiąże jedno z drugim. Może zapisać dane
geograficzne w metadanych (EXIF) zdjęcia, może stworzyć plik .KMZ dla
GoogleEarth (w którym potem można np. obejrzeć sobie własne zdjęcia na tle
satelitarnych), może nawet wyszukać nazwy miejscowości w pobliżu których
fotografowaliśmy.

Happy Camel ma także
wsparcie dla Flickr, ale tym nie udało mi się jeszcze czegoś sensownego
osiągnąć.

Racjonalizm prawie sto lat temu

Od jakiegoś czasu w swoim czytniku RSS mam feed z serwisu Racjonalista.pl. Nie tylko dlatego, że zawartość jest
bliska moim poglądom, ale także ze względu na stosunkowo wysoką jakość treści.
Trudno w polskim Internecie znaleźć inny serwis który publikuje dużo, na różne
tematy, często pokazując sprawy z różnych stron (publikowane są czasem także
artykuły i komentarze przeciwników ateizmu) i do tego starannie podając
źródła. Miejscami mam wrażenie, że serwis ten bije na głowę profesjonalne
dziennikarstwo
np. z Gazeta.pl. Ale ja nie o tym…

Ostatnio szczególnie spodobał mi się artykuł o profesorze Tadeuszu
Kotarbińskim
. Zainteresowały mnie nie tylko sama osoba i poglądy profesora
— racjonalista i ateista jeden z wielu, ale to kiedy, głosił to co głosił
i walczył o co walczył – jeszcze przed drugą wojną światową. Okazuje się, że o to samo,
o co walczą współcześni racjonaliści: o laickość państwa, o tolerancję,
o prawo do decydowania o swoim życiu i zdrowiu. Konkretne sprawy i argumenty
też były dzisiejsze, czy to chodziło o ocenę z religii na świadectwie
maturalnym, czy o prawo do aborcji. Trochę mnie to zaskoczyło.

Czyli to nie jest tak, jak niektórzy próbują nam wmówić, że postulaty
większego oddzielenia państwa od religii, czy prawa do aborcji, to jakieś nowe
pomysły, efekt jakiegoś niedawnego upadku moralnego. Wielu ludzi walczyło o to
od lat, niestety wciąż często wygrywa kościół, a o dawnych
racjonalistach się zapomina. Może pewne poglądy wygodniej pokazywać
jako pomysły tej dzisiejszej zdemoralizowanej młodzieży?

Buuu… książka zepsuta

Gdy już prawie doczytałem do końca książkę, która wczoraj przyszła z Amazon.com,
to okazało się, że książka jest zepsuta. Brakuje jej stron 235 – 266.
Zamiast tego mam dwa raze stront 203 – 235. Wcięło kawałek ostatniego
rozdziału, cały appendix a i część appendix b.
:-(

Teraz ciekawe co mi w takiej sytuacji ta, prawdopodobnie największa na
świecie, księgarnia zaproponuje…

ISO, ONZ, kto następny?

Dzisiejszy przegląd prasy nie nastawia optymistycznie… ISO przyjęło
Office Open XML za standard
. ONZ uznało, że Specjalny
Sprawozdawca ds. Wolności Słowa ma interweniować, gdy ktoś ośmieli się
krytykować czyjeś poglądy religijne
(np. prawo do zabijania apostatów, czy
kamieniowania cudzołożnic)… Jaka kolejna międzynarodowa organizacja się
skompromituje pod wpływem silnego lobby przeciwnego jej założeniom?

Kalendarzowo

Ja mam pamięć dobrą, ale krótką – jak to mój tata mówi. Potrafię
zapomnieć o wszystkim, jak mi się w porę nie przypomni. Pół biedy jak zapomnę,
że właśnie posłodziłem herbatę i wrzucę kolejne trzy łyżeczki (serio, zdarza
mi się), gorzej jak się np. z kimś umówię, a potem nawalę.

Dlatego zawsze ciągnęło mnie trochę do elektronicznych przypominaczy.
Jednak zwykle i tak nie znajdowałem dla siebie nic odpowiedniego. Nie może to
być coś, do czego miałbym ciągle zaglądać (dlatego odpadają papierowe
terminarze), najfajniej by było, jakby nie trzeba było nawet tam nic wpisywać
(ale tego to już się raczej nie przeskoczy)… Dobrze, żeby wpisać można było
wszystko, i przypominać o ważnych sprawach mogłoby to mi zawsze i wszędzie (no
chyba, że śpię – budzić mnie nie może)…

Próbowałem paru kalendarzy komputerowych. Kombajnów typu Evolution nawet
nie tykałem – do poczty mam mutta, a nie kalendarz! W ogóle chciałem
uniknąć GUI – uruchomienie Xów nie powinno być wymagane dla
przypomnienia o ważnej sprawie. Z drugiej strony… jak już te Xy mam odpalone
(zwykle mam), to fajnie jakby przypomnienie było w jakimś okienku… Konsolowe
programiki tego typu miały jeszcze jeden feler – jakiś własny format
danych niekompatybilny z niczym. Właściwie obsługa czegoś takiego niewiele się
różniła od obsługi crontaba – do sensownego używania trzebai by sobie to
nieźle oskryptować. A ja przecież chciałem coś, co by mi samo
przypominało, a nie wymagało programowania…

Oczywiście praktycznie wszystkie rozwiązania oparte o komputer miały pewną
wadę: mogły mi o czymś przypomnieć tylko wtedy, gdy akurat byłbym przy
komputerze. Czasem nawet wymagały, żeby je specjalnie uruchomił. Dlatego
doceniłem aplikację kalendarza w telefonie. Wtedy to był jakiś pierwszy
Sony-Ericsson. To była pierwsza przypominajka, którą w miarę regularnie
używałem. Jakieś wizyty u dentysty itp. tam wpisywałem. Potem, w dużo
prostszym Samsungu X200 też. Już wtedy uznałem, że fajnie byłoby komórkowy
terminarz synchronizować z komputerowym, ale szybko się przekonałem, że raczej
nic mi z tego nie wyjdzie. Po pierwsze wciąż brakowało mi odpowiedniego
kalendarza w komputerze, a po drugie wymiana jakichkolwiek danych między tym
Samsungiem a Linuksem była praktycznie niemożliwa (odniosłem umiarkowany
sukces jedynie w przypadku książki adresowej).

Używając sobie po trochy komórkowego kalendarza wciąż kombinowałem
z kalendarzami w komputerze. Gdy usłyszałem, że Google Calendar potrafi wysyłać
SMSy, to postanowiłem to wypróbować. Nie bardzo mi się podobało, że swoje
plany, czy wręcz rozkład dnia, miałbym publikować w sieci, ale coś za coś.
Wyglądało na to, że w tej aplikacji Google mógłbym łatwo wprowadzać swoje
terminy, a przypomnienia przychodziłyby mi na komórkę. Przy okazji dostałbym
parę łebdwazerowatych bajerów, jak publikacja kalendarzy, czy rozsyłanie
terminów do znajomych. Przez jakiś czas się tym bawiłem, powpisywałem różne
terminy… czasem dziwne rzeczy z tego wychodziły (aplikacja nie działała
idealnie). A najgorsze było to, że Google potrafiło mi wysyłać SMSy w środku
nocy, co było dość nieprzyjemne, gdy zapomniałem wyłączyć telefon… No
i aplikacja webowa, to nie to, co tygryski lubią najbardziej.

Jakiś czas później trafiłem na ogłoszenie o nowym wydaniu Sunbirda.
Pomyślałem sobie, że to może wreszcie będzie jakaś użyteczna aplikacja
kalendarzowa pod Linuksa. Trudno, że GUI. Przynajmniej używa jakiś otwartych
standardów… i nawet jest wtyczka do Google Calendar. Zainstalowałem sobie
więc tego słonecznego ptaszka i zasubskrybowałem swój googlowy kalendarz.
Rzeczywiście dało się tego używać. Żeby nie publikować wszystkich swoich spraw
w Google zrobiłem sobie dodatkowy lokalny kalendarz. Potem
z lokalnego zrobiłem sieciowy (opublikowany przez WebDAV na moim
serwerku), bo przecież nie z jednego komputera korzystam. Pobawiłem się
trochę… i jakoś nie zacząłem regularnie z tego korzystać. Jak coś było na
tyle ważne, że potrzebowałem przypomnienia, to i tak wpisywałem w komórkę. Dla
innych spraw nie chciało mi się kalendarza odpalać.

W końcu kupiłem sobie nową komórkę. Już wybierałem pod kątem obsługi jakiś
standardów wymiany informacji. Zakładałem, że taką nowoczesną komórkę,
obsługującą standardy łatwo ze swoim Sunbirdem zsynchronizuje. Rzeczywistość
okazała się niestety nie taka piękna. Do sychronizacji takich urządzeń pod
Linuksem jest właściwie tylko OpenSync (inne aplikacje zwykle korzystają z tej
biblioteki), a ja nieźle musiałem się nagimnastykować, żeby tym jakiekolwiek
dane między komputerem a telefonem wymienić. A przy synchronizacji kalendarza
znikały z terminów informacje o przypomnieniu, czyli to, co dla mnie
najważniejsze. Zgłosiłem swoje problemy na odpowiednią listę mailową i nic.
Nie wygląda, żeby w tej kwestii miało się coś zmienić.

Nie poddałem się jednak. Skoro telefon ma funkcje synchronizacji, to musi
się dać to wykorzystać. Jest funkcja synchronizacji online, może to się nada?
Najpierw sprawdziłem Google Calendar, przecież taka aplikacja, takiej poważnej
firmy musi mieć taką funkcjonalność… gdzie tam. Wygląda na to, że Google
SyncML zignorowało. No to
rozejrzałem się za jakimiś publicznymi serwerami SyncML. Spośród paru
kandydatów najbardziej przekonało mnie ScheduleWorld. Po poprzednich
doświadczeniach miałem spore wątpliwości czy to zadziała, ale spróbowałem…
i zadziałało.

Teraz na komputerze mam Sunbirda, w nim swój sieciowy kalendarz
i wtyczkę (rozszerzenie) ScheduleWorld. Jak dodam na komputerze termin i wcisnę
sync, to po uruchomieniu synchronizacji w telefonie i tam się ten
kontakt pojawi. Tak samo w drugą stronę – kontakt dodany w telefonie
pojawi się na komputerze. Zachowane są przy tym informacje o przypomnieniach.
Był jeden problem – zdarzenie wpisane w komputerze na całą dobę
w telefonie było widoczne jak dwudniowe (od 00:00 jednego dnia, do 00:00
drugiego dnia). Okazało się jednak, że wystarczy zaznaczyć jedną opcję
w ScheduleWorld i problem zostaje rozwiązany. Jest tam też sporo innych
przełączników, umożliwiających ominięcie potencjalnych problemów z innymi
urządzeniami.

Do pełni szczęścia brakowało mi jeszcze jednej funkcji – jakieś
minimum funkcjonalności bez potrzeby odpalania Xów. No to napisałem sobie
Pythonowy skrypt, przy użyciu biblioteki icalendar, który wyciąga dzisiejsze
i jutrzejsze terminy z mojego kalendarza (niech żyją otwarte formaty plików!).
Lista ta jest wyświetlana przy logowaniu. Wydaje mi się to rozsądnym sposobem
przypominania mi o rzeczach, dla których alarm z telefonu byłby przesadą.

No to wydaje mi się, że już mam użyteczny zestaw, z którego będę w stanie
regularnie korzystać. Jedyna słabość, to publiczny serwer, który pośredniczy
w synchronizacji z komórką… no cóż, czasem można poświęcić odrobinę
prywatności dla wygody. I chyba nie mam zbyt dużych powodów, żeby
ScheduleWorld nie ufać.

Teraz pytanie: czy rzeczywiście będę z tego wszystkiego korzystał, czy
dalej tylko raz na ruski rok coś sobie w komórkę wklepię?

Homofilia?

Prezydent straszy homoseksualistami, widać naród powinien się tego bać…
A ja co? A ja nic. Nie mogę zrozumieć co w tym takiego strasznego. Co więcej
przejawiam jakieś ciągoty… nie, nie do facetów… do kobiet
o niepoprawnych orientacjach seksualnych…

Jedna czwarta kobiet w moim rosterze lubi dziewczynki (co najmniej,
ankiety nie przeprowadzałem). Swego czasu z pasją oglądałem The L Word (ostatni sezon
jednak marny i ta pasja przeszła), ostatnio bardzo ucieszyło mnie odkrycie
nowego bloga: Grace the spot
(lesbijskiego oczywiście), a po moim ostatnim zakupie na Amazon.com (o tym innym razem), księgarnia
ta proponuje mi głównie lesbijską literaturę…

Czy mnie trzeba leczyć? Czy może od razu odstrzelić, dla dobra
społeczeństwa i wartości chrześcijańskich? ;-)

O krojeniu coś więcej

Niektórych pewnie interesuje co to właściwie jest za zabieg, na który się
decyduję. Sam chciałem jeszcze poczytać na ten temat i znalazłem parę
artykułów zawierających mniej-więcej to, co mi wczoraj
neurochirurg powiedział. Artykuły raczej po angielsku, po polsku nic takiego o
mikrodyskektomi nie znalazłem. Z artykułów które przejrzałem najciekawszy
wydaje się Lumbar
Microdiscectomy
z serwisu eSpine, który zawiera prawie dokładnie to, co
wczoraj przedstawił mi lekarz. Polecam wszystkim zainteresowanym. Są tam też
obrazki ;-)