Ups…

Jun 19 18:18:35 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on battery
Jun 19 18:18:40 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on line power
Jun 19 18:20:36 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on battery
Jun 19 18:20:41 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on line power
Jun 19 18:21:26 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on battery
Jun 19 18:21:31 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on line power
Jun 19 18:22:01 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on battery
Jun 19 18:22:06 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on line power
Jun 19 18:33:37 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on battery
Jun 19 18:33:42 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on line power
Jun 19 19:01:47 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on battery
Jun 19 19:01:52 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on line power
Jun 19 19:30:43 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on battery
Jun 19 19:30:48 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on line power
Jun 19 20:08:53 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on battery
Jun 19 20:08:58 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on line power
Jun 19 20:33:18 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on battery
Jun 19 20:33:23 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on line power
Jun 19 20:42:21 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on battery
Jun 19 20:42:26 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on line power
Jun 19 21:06:43 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on battery
Jun 19 21:06:48 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on line power
Jun 19 21:57:28 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on battery
Jun 19 21:57:33 rudi upsmon[10409]: UPS naszups@serwus.bnet.pl on line power

Uwielbiam zasilanie w tym budnku (TPSA, a jakże)… Miło że jeszcze coś
tam działa. W każdym razie nie mam zamiaru dzisiaj w nocy tam jechać!

Robótka

Jakiś czas temu zaproponowano mi pracę dla pewnego Holendra.
Pierwszy
mail od zleceniodawcy
nie nastawiał optymistycznie. Jednak dostałem to
zlecenie, wraz z widokami na następne. Chodzi o przygotowanie Linuksowego systemu
dla pewnego urządzenia. Nieśmiało zasugerowałem, żeby to zrobić na PLD (w końcu
to znam najlepiej, a i PLD ma parę zalet, które w takim zastosowaniu mogą mieć
znaczenie), a Holender na to poszedł. PLD mnie nie zawiodło, a ja, jak na
razie, nie zawiodłem zleceniodawcy. Podstawowy system bootuje się, nie tylko w QEMU, ale
i na docelowym sprzęcie (z karty Compact Flash). Pierwsze zadanie zostało
zaliczone, dostałem już dwa kolejne…

Układ jest bardzo wygodny. W uproszczeniu: zleceniodawca mówi co chce, ja
ile mi to zajmie godzin roboczych. W ten sposób jest zadanie wycenione
(ustalona stawka godzinowa). Jeśli wynik zadowala zleceniodawcę, to ja dostaję
zaliczkę (połowa ustalonej kwoty), zaczynam robotę, a gdy skończę, to dostaję
resztę. Jak napracuję się mniej niż zakładałem, to strata Holendra, jeśli
więcej to moja. I właściwie dokładnie tak to działał w przypadku
dwóch pierwszych zadań (postawienia systemu i doinstalowanie aplikacji).
Trochę bardziej komplikuje się to w przypadku trzeciego zadania —
konfiguracji serwerów Holendra…

No właśnie. Dostałem do administracji dwie maszyny. Z Debianem, którego nie znam
(no, do przedwczoraj nie znałem), skonfigurowane przez kogoś innego i z jakimiś
dziwnymi aplikacjami do skonfigurowania (GForge, OpenExchange). Tu nie jestem
w stanie stwierdzić ile mam roboty, póki się w to nie wgryzę. A wgryzanie się
robię aktywnie, od razu naprawiając co mi się nie podoba i próbując robić co
mam do zrobienia. Ale chyba jakoś się z wyceną dogadamy…

Mam trochę mieszane uczucia co do tej roboty. Cały czas przecież pracuje na
pełny etat tam gdzie pracuję. Więc na robotę dla Holendra muszę poświęcić moje
popołudnia, wieczory (kiepski ze mnie geek, do rana nie siedzę) i weekendy.
Odbywa się to kosztem rodziny, moich opensourcowych projektów i innych rzeczy.
Dwanaście godzin pracy dziennie to dla mnie trochę dużo i daje w kość. Ale gdy
pieniądze wpływają na konto, to jest fajnie. I też pewną frajdę sprawia mi
praca dla kogoś, kogo na oczy nie widziałem i pewnie nie zobaczę, kto jednak
docenia moją pracę (w firmie, gdzie pracuję na stałe, coraz rzadziej to się
zdarza) i do tego przyzwoicie (jak na nasze warunki) płaci. Podoba mi się też
to, że robota te nie jest związana z jakimiś długoterminowymi zobowiązaniami.
Mam coś do zrobienia, zrobię to w tydzień, czy dwa, a kolejnej roboty mogę po
prostu nie wziąć.

Zaczynam też się zastanawiać, czy robota wolnego strzelca na większą
skalę nie podobałaby mi się bardziej niż etat w jednej firmie. Konkretne
zlecenia, za które dostawałbym konkretne pieniądze (takie na jakie zapracuję),
a nie siedzenie przepisowych ośmiu godzin przy biurku, czasem nie wiadomo po
co, żeby zarobić tak sobie, czasem nie wiadomo za co. No i nie musiałbym
słuchać poleceń szefa, ani szefowej (to ostatnie najbardziej kuszące). Ale
stała posada w jednym miejscu ma swoje zalety. Przede wszystkim robotę,
nawet jeśli durną, zapewnia szefostwo. Sam mógłbym sobie nie poradzić, w końcu
nie zawsze zleceniodawcy będą mi spadać z nieba jak ten Holender. No
i nie wiem, czy szukanie zleceniodawców i wszelkie związane z robotą
formalności nie dałyby mi bardziej w kość, niż obecna robota…

Przeprowadzka, windrukarki i Jellonek…

Mieliśmy teraz w firmie kilka ciężkich dni. Totalne przemeblowanie
i przeprowadzki. W poniedziałek wyrzucono nas, administratorów, z naszego
starego pokoju do zapchanej różnymi manelami (kartony, stare mebla itp.) sali
konferencyjnej, w której zresztą od paru dni koczowali już programiści.
Opuszczone pokoje były w tym czasie malowane.

We wtorek niewiele poadministrowałem, ani nie pobyczyłem się przed
komputerem. Trzeba było znosić meble, przestawiać je, skręcać sobie krzesło
itp. Dowiedziałem się też, że mam wyznaczyć jednego podwładnego do pomalowania
kaloryfera. Zleciliśmy to zadanie, jak zwykle, serwisantowi za piwo.
Jednak serwisant został przegoniony pod hasłem każdy zajmuje się swoim
pokojem
. Więc kaloryfer musiał poczekać do środy.

W środę już praktycznie w ogóle do komputera nie siadłem. Robiliśmy w nowym
pokoju instalację — korytka kablowe dookoła pokoju i spod ściany do
biurek. Było odgórne polecenie, że żadnych kabli nie ma być widać (przypominam:
mowa o pokoju administratorów), to prawie ich nie widać. Switch (bo oczywiście
są tam tylko trzy gniazdka Ethernet normalnie z serwerowni pociągnięte)
i główna listwa zasilająca są w widocznym miejscu na ścianie, więc siłą
rzeczy część kabli jest na widoku.

Dzisiaj dokończyliśmy instalację i się wprowadziliśmy do nowego biura.
Swoje manele zbierałem po różnych pokojach. W szczególności szukać musiałem
swojej herbatki, naczyń i przypraw (każde wylądowało gdzie indziej). W wyniku
zamieszania zyskaliśmy jeden aparat telefoniczny, a straciliśmy drukarkę…

Strata drukarki naprawdę boli. Nie drukuję często, ale czasem trzeba. A to
była jedyna nie-win-drukarka w firmie. Gdy była podłączona do mojego kompa, to
wszyscy linuksiarze w firmie na niej drukowali, a i część użytkowników Windows
(lepiej działała u mnie przez sambę, niż inne serwowane z Windowsów). Teraz ta
drukarka wylądowała u księgowej, nie ma szans jej stamtąd wyciągnąć, ani nawet
żeby była z tamdąd udostępniona w sieci. Ewentualnie będzie trzeba spróbować
powalczyć z którymś z badziewi. Super kombajn znanej marki Develop (podobno
nawet autoryzowany serwis nie wie co to za cudo) niby umie PCLa, ale na każdego
posłanego PCLa reaguje wypluwając setki kartek zadrukowanych śmieciami. Za to
przyjmuje takie zlecenie prawie każdym protokołem, czy to SMB, czy IPP, czy
jeszcze co innego. Jest jeszcze kombajnik Xeroxa (jakieś najtańsze badziewie na
rynku), ale do niego nawet LinuxPrinting.org nie nastawia
optymistycznie. No cóż… skończy się pewnie znowu na podsyłaniu PDFów majlem do sekretariatu…

A teraz coś z innej beczki. Wczoraj, gdy wymęczony po pracy siadłem sobie
wreszcie do komputera, bez ochoty na robienie czegokolwiek poważnego, dopadł
mnie Jellonek. Jakaś dziubdziusia z WP. Dałem autoryzację i zapomniałem.
Przez pół godziny dziubdziusia się dobijała, zanim zajrzałem w odpowiednie
okienko. Dziwne — wyjątkowo wytrwały jellonek. Dziubdzisia okazała się
też bardzo sympatyczna (i nie tylko dlatego, że chciała mnie do kina zaprosić
;-)) i zadziwiająco (jak na jellonka) inteligentna — sama
sobie hasło jellonek wygooglała. Wyjaśniłem jej czemu zaczepianie obcych
jest złe i, że się wcale nie gniewam, a przy okazji bardzo miło sobie
porozmawialiśmy. Byłem zaskoczony jakie fajne znajomości można w ten sposób
zawrzeć…

…aż się okazało, że to żona
podpuszczona przez ajota sobie ze mnie
jaja robi. Wrrr… siedziała obok przy swoim laptopie, chichrała się, a ja się
nie połapałem… tak się dałem zrobić… ech…

Integracji ciąg dalszy…

Jak wiadomo, na każdy wyjazd człowiek musi czegoś zapomnieć. Czego ja
zapomniałem dowiedziałem się podczas porannej toalety. Najpierw, że nie
wziąłem dezodorantu (przed wyjściem z domu wyjąłem go jeszcze tylko na
chwilkę
z kosmetyczki i tak najwyraźniej został), potem, gdy już miałem
piankę na twarzy, że brakuje też maszynki do golenia. W recepcji dowiedziałem
się gdzie jest sklep i kupiłem brakujące artykuły (takie jakie akurat były w
tym wiejskim sklepiku). Nie, bez pianki na twarzy ;-)

Zdążyłem dotrzeć na śniadanie w miarę na czas, kolega z pokoju się
trochę spóźnił, bo wcześniej wyszedł na spacer i trochę za daleko w las
poszedł. Przy śniadaniu zaraz obgadano moją koszulkę z pingwinem — szef
był w podobnej, tyle, że z logo Microsoft Windows.

Po śniadaniu wsadzono nas do autobusu i pojechaliśmy na wycieczkę.
Najpierw godzina jazdy do ruin zamku ogrodzieńskiego na Podzamczu. Tam
zwiedzanie zamku, potem pół godziny autobusem na Pustynię, Błędowską
oczywiście. Później kolejne dwie ruiny zamków, jeden w odbudowie, jakiś
klasztor i pustelnia (ale mi to atrakcja). Do hotelu na obiad dotarliśmy po
17-tej (według wcześniejszego planu miało być o 14-tej). Wszyscy mieli dosyć,
a podobno jutro czekają nas podobne atrakcje… Zresztą, jedną z dzisiejszych
atrakcji był przewodnik. Straszny gaduła, a gdy odjeżdżaliśmy z Pustyni, to
jeszcze nam w autobusie śpiewał — Hej sokoły.

Obiadu też nie podali nam od razu, a jak już podawali to powoli, chyba
brali nas na przetrzymanie. W tym czasie na dole zaczynało się jakieś wesele.
Weselnicy chyba nawet zjedli nam lody, bo miały być po obiedzie, a nie było.
Na terenie hotelu upchnięto dzisiaj trzy imprezy. Jedno wesele, chyba większe
niż możliwości hotelu, bo tańce odbywały się także w pomieszczeniu przed
recepcją, a stoły z żarciem stały nawet na korytarzach. Poza weselem dwie
grupy przy ogniskach (w tym nasza). Ognisko full-wypas z żarciem,
piciem i DJem. Taki DJ to potrafi człowieka do ogniska zniechęcić… ciągle
tylko jakiś polski hip-hop itp. badziewie. Poza tym cały czas czułem, że nie
całkiem tam pasuję, bo wszyscy się raczej w parach zintegrowali. Więc zjadłem
co było dobrego (mam nadzieję, że bigosu tym razem ciężko nie odchoruję) i
zacząłem się włóczyć po okolicy. Raz mnie z lasu wyciągnęło hasło
zapraszamy na karkówkę, potem obszedłem tutejszy staw — Amerikan.
Fajnie się tak chodzi nocą po lesie.

W końcu łażenia miałem dość, a przy tym ognisku wysiedzieć nie byłem w
stanie (z wyżej opisanych powodów). Więc wróciłem sobie do pokoiku, włączyłem
laptopa, komórkę z GPRS i koncert 1.2.3… w TV do zagłuszania dźwięków zza
okna. No i tak sobie Jabberuję i Joggeruję — zintegrowałem się z firmą,
że hej! ;-) Ale może jeszcze na to ognisko zajrzę…

Upijam się Mirindą, na smutno…

Dzisiaj wyjechaliśmy na imprezę integracyjną z okazji 10-lecia firmy.
Dwanaście par i dwóch samotnych adminów (moja żona została w domu z
dzieckiem)… a ja myślałem że mogę się źle czuć na Pingwinariach, gdzie na
stu facetów było tylko jakieś dziesięć dziewczyn (ale za to wszystkie moje
;-)). No to ostatnie to oczywiście żart.

A więc na dzisiejszej imprezie siedziałem sobie sam (kolega się szybko
zmył) i popijałem Mirindę patrząc jak się inni bawią (muzyka u góry jeszcze
gra). Wskakiwałem na parkiet tylko przy jakichś szybszych kawałkach, które
jednocześnie dały się słuchać (niestety DJ raczył nas też utworami które tego
warunku nie spełniały). Nigdy więcej na takie imprezy bez własnej kobiety!

Z drugiej strony, jednak wbrew wszystkiemu humor mi nadal dopisuje i chyba
na razie jestem zadowolony… Zobaczymy jakie atrakcje będą jutro i w
niedzielę…

Przekonałem się też, że moja alergia nie ustąpiła. Nie wziąłem normalnie
wieczorem leków, to o pierwszej w nocy już kichałem i smarkałem. Psiknąłem
sobie i łyknąłem co trzeba było psiknąć i łyknąć i jest lepiej.
:-)

Historia padu pewnego dysku…

W piątek rano jeden z naszych serwerów nagle przestał odpowiadać, nawet na
konsoli szeregowej. Kumpel przeszedł się na serwerownie zobaczyć co jest.
Komputer nie reagował, a po resecie nie widział jednego dysku (tego z którego
miał się startować system). Uznałem, że dysk mógł się zawiesić na
twardo
i zaproponowałem odłączenie komputera całkowicie z zasilania na
chwilę. Po tej operacji system wystartował normalnie z właściwego dysku.

Jak już system działał postanowiłem dyskom bliżej się przyjrzeć.
smartctl -a stwierdził OK. scsinfo -a nie
wykazało żadnych bad sektorów. Zapuściłem jeszcze
SMART Extended Self Test i uznałem, że problem został
zażegnany. Niestety po chwili serwer zaczął się zachowywać dziwnie. Dawał
błąd read-only filesystem przy dowolnej próbie zapisu na głównej
partycji. W logach było jedynie nic nie mówiące Journal aborted. Gdy
chciałem sprawę bliżej zbadać, okazało się, że bash nie widzi podstawowych
binarek. Jakież było moje zdumienie, gdy się okazało, że ls -l /
nie pokazuje nic. Ale już np. ls -l /bin/ls
pokazywało poprawne informacje o pliku. Nie było co się więcej zastanawiać,
tylko downować serwer i lecieć na serwerownię.

Na serwerowni powtórzyliśmy operację, która poprzednio przywróciła maszynę
do życia. Bez skutku — system już nie startował z tego dysku. Co prawda, BIOS
kontrolera widział dysk, ale z Media format error i go od razu
wyłączał. Wyciągnęliśmy więc serwer z szafy i zanieśliśmy do biura.

Dysk podłączony do innej maszyny też nie działał, więc zabraliśmy się za
ratowanie systemu, wykorzystując to co zostało. Na szczęście okazało się, że
większość najistotniejszych plików (/var i /home)
leży na drugim, ocalałym dysku. Znalazło się też tam miejsce na odtworzenie
/ + /usr z backupu.

Backupy wszystkich naszych serwerów zapisujemy na tasiemkach przy pomocy
oprogramowania Bacula (It comes by
night and sucks the vital essence from your computers.
). Ten wspaniały
zestaw narzędzi pozwala nam zdalne backupowanie wszystkich systemów na jednym
streamerze, zachowując informacje o tym co, gdzie i kiedy zostało
zarchiwizowane. Niestety okazało się, że przy odtwarzaniu z tych kopii
zapasowych to już nie działa tak ładnie…

Pierwszy problem to to, że gdy Bacula skończył odtwarzanie z jednej
tasiemki, to nie poprosił o włożenie kolejnej, tylko wszedł w jakiś dziwny
stan w którym nic nie mógł przeczytać, ani nie dało się kasetki wyciągnąć.
Dało się to obejść rozpoczynając kolejny proces odtwarzania, tylko danych z
tej drugiej (chronologicznie pierwszej) tasiemki.

Gorszy był drugi problem. Odtwarzanie przerwało się gdzieś w środku (na
jakimś /dev/rd/cośtam. Puściłem jeszcze raz, omijając dane już
odtworzone, oraz katalog na którym się wywalił. Niby wszystko odzyskaliśmy,
ale okazało się, że prawa dostępu do wielu katalogów, utworzonych w tym
przerwanym procesie, są co najmniej dziwne. Np. 744 na /usr albo
777 na /usr/local/bin. Udało się to jednak RPMem do porządku
doprowadzić. Ostatecznie udało się, jeszcze w piątek, uruchomić na serwerze
podstawowe usługi, w tym Jabbera i pocztę, bez żadnych strat w danych.

Od razu, gdy stwierdziliśmy, że dysk padł, zamówiliśmy nowy. Była pewna
szansa, że przyjdzie w sobotę i plan, żeby w tę sobotę odzyskać resztę systemu
(w tym builder AMD64 dla PLD). Jak nie w sobotę, to w poniedziałek od rana.
Dysk przyszedł w poniedziałek (dzisiaj), ale dopiero w południe.
Spartycjonowałem go, założyłem wolumeny LVM i przegrałem większość danych z
tego ocalałego dysku. Zacząłem też odtwarzanie pozostałych danych z backupu.
Wszystko w trybie single, aby działające usługi (w tym Jabber i poczta)
nie nabruździły mi w tym. Niestety odtwarzanie z backupu nie zdążyło się
skończyć przed moim wyjściem z pracy. Koledzy zostali w pracy, aby po
zakończeniu operacji przywrócić serwer do życia. Niestety Bacula znów się
wywalił. Serwer działa (tyle co w piątek udało się odpalić), ale część danych
wciąż nie jest odzyskana. Jutro będę miał jeszcze z tym sporo roboty…

Formaty plików…

Dostałem od klienta projekt sieci do konsultacji. Od razu w dwóch formatach
(żebym przypadkiem nie miał problemu z otworzeniem). Jeden z nich to JPG, w takiej rozdzielczości
i jakości, że niewiele dało się z niego odczytać, a drugi… uwaga… XLS. Do screenshotów w Wordzie
się już przyzwyczaiłem, ale rysunek sieci w Excelu… to mistrzostwo. :-)

Drukarka…

W firmie mamy całą masę drukarek w sieci, ale jak ja chciałem coś wydrukować, to ciężko było. Bo
te drukarki to albo jakiś Develop (słyszał ktoś o takiej marce?), albo
Xerox PEcośtan, po których nawet żadnego śladu na linuxprinting nie ma, a próby ujarzmienia
kończyły się fiaskiem. Jedna sensowna (HP LaserJet 1200) podłączona była do
komputera kumpla, który albo był wyłączony, albo skutecznie zahasłowany,
albo… go nie było.

W końcu przekonałem kumpla, że lepiej podłączyć tę drukarkę do mnie. W końcu
ja mam zawsze komputer włączony, a on się z tego Windowsa jakoś podepnie.
Dzisiaj to konfigurowałem. Lokalnie ruszyło od kopa (podpięte pod USB, bo
kabelek równoległy ktoś zwinął), trochę więcej napracowałem się przy
udostępnianiu przez Windows, bo trzeba było odpowiednie sterowniki przygotować
(drukarka udostępniona jest jako PostScriptowa — nie podoba mi się
Microsoftowa idea sterowników do każdej drukarki na każdym kompie osobno).
W każdym razie kumpel z Windowsa wydrukował sobie co chciał, bez najmniejszych
problemów.

W końcu przyszedł czas na mnie. Korzystając z tego, że już mam drukarkę
(ciekawe jak długo, hehe), postanowiłem wydrukować dla szefa dokument który
napisałem. Dokument był w reStructuredText, więc zrobiłem z tego HTML,
otworzyłem w Firefoksie i wcisnąłem print. A ten tylko Memory
Fault
powiedział i zniknął. Super. Dłubanie w about:config nic nie pomogło.

No to jako ostatnią deskę ratunku wziąłem Konquerora. Ten pięknie wykrył drukareczkę,
ale jak dałem podgląd wydruku to pokazał mi coś, co mogłoby być moim tekstem, ale zapisanym
alfabetem Morse’a. Mimo to wcisnąłem print. I wydrukowało… tylko że
maciupkimi literkami (mimo wszystko czytelnymi). Oczywiście w opcjach wydruku (cała masa ich była) nie
znalazłem nic co by mi te literki zwiększyło. W opcjach całego Konquerora było jakieś zwiększanie fontów…
ale max na 18 udało mi się to ustawić (wcześniej było 14), nawet już nie
sprawdzałem, czy na wydruk to ma jakiś wpływ — olałem sprawę, szef się jakoś doczyta…

Ciekawe czy jak będę potrzebował z OO coś wydrukować, to czy coś z tego wyjdzie…

207.46.250.119

Walczę sobie właśnie z zombie w naszej sieci… To znaczy wyciągam z logów
podejrzane adresy, z których było podejrzanie dużo połączeń SMTP, oglądam na co
się łączą i jak to rzeczywiście są różne MXy, to blokuję port 25 dla tych
komputerów. Standardowa procedura…

Dzisiaj jednak pojawiło się coś ciekawego… niektóre komputery łączą sie na
dziwne adresy IP (bez revDNS, lub z automatycznym revDNS jak np.
z neostrady), co sugerowałoby jakieś P2P na porcie 25 (zdarza się). Jednak na
niektórych z tych IP było normalne SMTP. Sprawdzając co to za adresy (czy
revDNS wygląda na jakiegoś MXa) trafiłem na IP: 207.46.250.119. To co pokazało mi
host 207.46.250.119 poraziło. Uznałem, że jakiś spamer przypisał sobie tyle
nazw, żeby utrudnić wykrycie albo ogłupić filtry. Nawet nie sprawdzałem czy
prosty DNS dla nich działa, założyłem, że nie… Z ciekawości zajrzałem jeszcze
do WHOIS… i szczęka mi opadła. Potem dla pewności sprawdziłem prosty DNS.
Wszystko się zgadza. Po cholerę ci idioci robili coś takiego? Żeby resolvery
na całym świecie się nie nudziły?

A teraz mam problem, czy te kompy co się tam (i nie tylko tam) łączyły są
rzeczywiście zarobaczone, czy to po prostu nowe normalne zachowanie
popularnego oprogramowania…