Closterkeller

Na koncercie Closterkellera ostatni raz byłem z kilkanaście lat temu, w domu kultury w Pyskowicach. Wtedy grali dla prawie całkiem pustej sali. Było więc dziwnie, ale fajnie.

Nie byłem więc na ich koncercie dawno. Ostatnią płytę („Cyan”) kupiłem też jakoś w tamtym czasie. Nie śledziłem też uważnie poczynań zespołu od tamtego czasu, ale wciąż ich lubię. Więc jak tylko się dowiedziałem, że mają grać w gliwickiej Fabryce Drutu, to uznałem, że muszę tam być.

Koncert był wczoraj. Tak jak się spodziewałem, zebrało się sporo towarzystwa w ciemnych strojach, kobiety często w powłóczystych wydekoltowanych sukniach. O dziwo, nikt się nie wymalował jak idiota. ;-) Wiekowo nie było tak źle, spodziewałem się jakiejś smarkaterii, ale byli głównie studenci, a nawet parę starszych ode mnie osób.

Przed gwiazdą wieczoru zagrały dwa młode zespoły: Poison Words i Anamnezis. Dawali radę. Mnie bardziej podobał się ten pierwszy, szczególnie przy „mocniejszych” kawałkach.

W końcu pojawiła się Anja z zespołem. Wystąpiła nietypowo, bo „w cywilu” — zapomniała swojej goth-kreacji, ale pokaz goth-mody już zrobiły wokalistki wcześniejszych zespołów. :-)

Już od pierwszego utworu poraziła różnica w brzmieniu między młodzieżą, a mistrzami. Anja z chłopakami dali czadu. Co ciekawe, większość z zagranych utworów dobrze znałem. Chyba duża część programu pochodziła z płyt Violet i Cyan, które znam najlepiej. Nowa płyta podobno szykuje się wkrótce.

Na sali (której klimat był raczej „industrial” niż „gothic”) nie było, pełno, ale też nie świeciła pustkami. Tak w sam raz. Wydaje mi się, że wszyscy bawili się bardzo dobrze, a jednocześnie było spokojnie (bez pijanego towarzystwa wpadającego na ludzi itp.). Całkiem milusi koncercik.

Po koncercie organizator zapraszał na „after party” w klubie muzycznym [Sic!]. Zajrzałem, ale uznałem, że nic tam po mnie i spacerkiem wróciłem do domu (dotarłem trochę przed pierwszą). I podobno nawet papierosami nie śmierdziałem. :)

MP3 192kbit/s z Muzodajni

Niedawno zapisałem się do plusowej Muzodajni. Strona nie wygląda zachęcająco i wyraźnie brakuje tam moich ulubionych wykonawców, ale muzyki mają sporo i 5zł miesięcznie za 25 utworów (plus cyrograf na co najmniej 8 miesięcy) to całkiem niezła stawka. Dzisiaj np. ściągnąłem sobie całą najnowszą płytę Kasi Kowalskiej i wykorzystałem na to tylko część z tych pięciu złotych. Za CD kupione w sklepie musiałbym zapłacić dużo więcej, a ostatecznie i tak zripowałbym do OGG i MP3 i słuchał przez komputer i telefon.

No więc jest fajnie, można za grosze sobie ściągać legalną muzykę. Jest nawet parę formatów (w opcji, z której korzystam, bez DRM) do wyboru: MP3 128kbit, WMA 128kbit, WMA 256kbit i MP4 128kbit. Można nawet ściągnąć piosenkę we wszystkich formatach, a i tak płaci się raz.

Problem polega na tym, że mnie WMA nie interesuje, a do 128kbit wolałbym się nie ograniczać, jeśli nie muszę. Napisałem więc sobie taki skrypcik wma2mp3:

#!/bin/sh -xe

input="$1"
output="$2"

if [ -z "$output" ] ; then
	output="${input%.wma}.mp3"
fi

tmpfile="$output.tmp"
ffmpeg -i "$input" -acodec libmp3lame -ab 192k -f mp3 "$tmpfile"
if [ -e "$output" ] ; then
	id3cp "$output" "$tmpfile" || :
fi
mv "$output" "$output.bak"
mv "$tmpfile" "$output"

Skrypt uruchamia się podając nazwę pliku WMA jako argument. Plik ten zostanie przetworzony na MP3 192kbit, mam nadzieję, że z minimalną utratą jakości. Dodatkowo, jeśli już istnieje odpowiedni plik MP3, to tagi ID3 z niego zostaną skopiowane do pliku nowo utworzonego. W ten sposób, jeśli z Muzodajni ściągnę WMA 256 i MP3 128, to z pierwszego biorę muzykę, z drugiego tagi (nie chciało mi się kombinować jak dane o artyście i tytułach wyciągnąć z WMA – łącze mam na tyle szybkie, że mogę sobie ściągać podwójnie).

Hey

Ile można siedzieć w domu, chodzić na spacerki i słuchać muzyki z radia
w komórce? Wczoraj więc wybrałem się na koncert Hey w zabrzańskim Wiatraku.
Poprzedni ich koncert bardzo mi się podobał, a i forma już mi pozwala na takie
wypady. Żonka mi nawet pozwoliła wziąć samochód. :-)

Tym razem nie chciałem spędzić godziny w prawie pustym klubie, więc
postanowiłem przyjechać tam trochę po oficjalnej godzinie rozpoczęcia.
Niestety miało to swoje minusy – pod Wiatrakiem nie było już gdzie
zaparkować, więc musiałem kilkaset metrów się przejść. Nie mogłem więc
zostawić kurtki w samochodzie, przez co musiałem jeszcze odstać swoje
w kolejce do szatni przed i po koncercie.

W samym Wiatraku nieco zmieniło się od ostatniego razu. Scena została
przeniesiona na lewą ścianę – jest teraz większa i nie ma kolumny po
środku. Może straciła trochę z klimatu, ale za to jest praktyczniejsza.
Szatnie wylądowały tam, gdzie kiedyś były garderoby. Dla publiczności chyba
też jest teraz odrobinę więcej miejsca.

Sam koncert oczywiście świetny. Na początku przeboje ze starych płyt.
Trochę mnie zaskoczyło jak dobrze je znam, przecież słuchałem tego naście lat
temu. Ale prawie cała publiczność śpiewała z Kasią, mimo, że większość z tych
ludzi chodziła do przedszkola, gdy te utwory powstawały. Teksty (te dobrze
znane, jak i nowe), jak i pełen emocji głos Kasi sprawił, że chwilami łezka
się w oku zakręciła. Reszta zespołu też zapewniła spory kawałek dobrego rocka.

To co po raz kolejny zrobiło na mnie wrażenie, to jak zespół wychodził na
scenę: widać, zagrać porządny koncert, a nie pajacować. Młode zespoły zwykle
ubierają się, malują i zachowują tak, żeby się w ten sposób wyróżnić, a ci
weszli ubrani normalnie (no może z wyjątkiem klawiszowca, pod krawatem
:-)) i po prostu zrobili swoje. I obyli się bez piwa i bez
papierosów na scenie (to akurat grzechy niektórych doświadczonych wykonawców).
To się nazywa profesjonalizm.

Tym razem nie miałem większych problemów ze zrozumieniem tekstów –
albo poprawiła się akustyka lokalu, albo akustyk zrobił lepszą robotę, albo…
przygotowałem swoje uszy muzyką ze słuchawek. Z Wiatrakowych uprzykrzeń
zostało jedno: idioci, a głównie młodociane idiotki, z papierosami… Jak
papierosa przy piwku przy stoliku jeszcze mogę zrozumieć (chociaż też mi się
to nie podoba), to w środku rozbawionego tłumu, gdzie jeden na drugiego wpada,
a i oddychać i tak nie ma czym, palenie jest dla mnie zupełnym idiotyzmem. Do
domu wróciłem śmierdzący.

A teraz mam problem… po takim koncercie chciałoby się płytę kupić
i znowu nie wiem którą…;-)

Z pamiętnika życia miłośnika ;-)

Pojawiły
się głosy, że ostatnio na blogu tylko marudzę
… To może tym razem będzie
o tym co robię, gdy nie marudzę…

Dziś, gdy już zebrałem się z łóżka, zjadłem śniadanie itd. wybrałem się,
jak to mam w zwyczaju od wyjścia ze szpitala, na spacerek. Tym razem zacząłem
od wizyty u żonki w firmie, zobaczyć nastroje pointegracyjne. Potem udałem się
w kierunku miasta (centrum znaczy się, na wsi nie mieszkam
;)).

W centrum stwierdziłem, że mogę iść dalej, poszedłem więc w kierunku parku
Chrobrego. Tam wciąż było mi mało, więc ruszyłem śladem dawnej wąskotorówki
(po torach już niewiele zostało) w kierunku Trynku. Przeszedłem obok dużych
ceglanych budynków na Pszczyńskiej (zawsze mnie fascynowały) i postanowiłem
zobaczyć jak teraz wygląda to, co kiedyś było Kopalnią Gliwice. Nawet było co
oglądać: dwa zabytkowe budynki ślicznie odnowione, jakiś trzeci,
nowocześniejszy (czyt. brzydszy) dobudowany i wszystko wygląda jakby było
dopiero co skończone i czekało do oddania. Za budynkami trwały jeszcze jakieś
prace. Kawałek dalej widać jeszcze jakieś resztki ruin zakładu przetwórstwa
węgla (zdaje się, że ileś razy podchodzili do burzenia tego… i chyba wciąż
do końca im nie wyszło). Tablice obwieszczają, że teren ten to Nowe
Gliwice
i będzie tu Centrum Edukacyjne. No, słyszałem o takim
projekcie, lata temu. I chyba lata temu miało to już funkcjonować…

Ja oczywiście porównywałem okolicę ze swoimi wspomnieniami – wciąż
był tam plac, z którego wyjeżdżało się na górnicze kolonie, czy inne wczasy
lub wycieczki, a po kopalnianym przystanku wąskotorówki pozostał ledwo ślad.

Spod byłej kopalni udałem sie pod blok w którym kiedyś mieszkałem (mając
1-7 lat). Blok stoi, gdzie stał, ale za nim, zamiast nieużytków, czy, później,
kawałka placu budowy, gęsto zabudowane osiedle. Aż trochę traciłem orientację
idąc dalej tamtędy, gdzie kiedyś bawiłem się w zaroślach.

Po drodze do domu zajrzałem jeszcze do biura, po korespondencję. W sumie
znowu przespacerowałem chyba z dwie godzinki i ładnych parę kilometrów.

Praktycznie przez cały spacer miałem na uszach słuchawki, a w nich
Antyradio (chyba jedyne radio, którego playlista praktycznie w 100% mieści się
w moich upodobaniach, a jednocześnie obejmuje sporą ich część). W momencie gdy
wracałem The White
Stripes
kończyło grać Conquest, jedna z piosenek dla jakich
Antyradio tak lubię (i jakie potem jeszcze przez jakiś kołaczą się po
głowie)… Dlatego jak tylko dobrałem się do laptopa, to dodałem ją sobie do
ulubionych w Last.Fm. Przy okazji znalazłem teledysk (mina byka: bezcenna):


To samo, w nieco lepszej jakości można znaleźć na paskudnej flashowej stronie zespołu.

No i ostatnio codziennie wybieram sobie jakiś kierunek i idę, gdzie mnie
nogi poniosą. Podziwiam sobie nasze śliczne Gliwice, albo pojawiającą się
w okolicy wiosnę. Słucham sobie przy tym radyjka i fajnie jest… Ale co to
będzie, jak mi się L4 skończy i będzie trzeba uczciwie pracować zamiast
szlajać się po okolicy?… ;-)

The Day The Routers Died…

Kumpel podesłał mi zajebistą piosenkę na
YouTube
. Szybko wygooglałem też jej
tekst
(rozumienie tekstu piosenek ze słuchu wciąż mi średnio wychodzi).
Polecam wszystkim administratorom sieciowym! :-)

Update: tekstu nie trzeba było googlać, jest na YouTube, dostępny po kliknięciu (lewym przyciskiem myszy!) na „more info”. Nie można tam było dać przycisku, zamiast czegoś, co wygląda jak link? To chyba dość normalne, że link próbuję otworzyć w nowej zakładce. Niech żyje usability!

Koncertowa rozpusta

A
więc jednak
pozwoliłem sobie na rozpustę i byłem w ten weekend na trzech
koncertach. Po dwóch koncertach z okazji, wcześniej wspomnianego,
Pożegnania Lata w piątek, wczoraj wybrałem się na, ostatni na Śląsku,
koncert Pidżama Porno.

Prawdę mówiąc nie znam za bardzo twórczości Pidżama Porno, ale w moim
Loved tracks na Last.FM jakoś znalazło się parę ich piosenek, a więc
najwyraźniej lubię. Jak lubię, to pewnie warto poznać. A jak się zespół
rozwiązuje, to trzeba było i skorzystać z ostatniej okazji wysłuchania na
żywo.

Koncert był w Zabrzu, w Wiatraku,
po letnim remoncie. Pojechałem tramwajem, bo z moją rwą kulszową, to do jazdy
się nie nadaję (nieciekawie by było jakby podczas jazdy złapał mnie ból
uniemożliwiający koncentrację i zdrętwiałaby mi lewa noga). Na szczęście,
godziny koncertu rozsądne i tramwajów w obie strony nie brakowało.

Przed Wiatrakiem czekał już tłum, jakiego jeszcze tam nie widziałem
(bilety wyprzedane już dawno). I znowu poczułem się strasznie staro –
większość to dzieciarnia (a w tę dzieciarnię mogli się wliczać
i studenci)… ale cóż, dziadek-inwalida też może się czasem wyszaleć.

Damska część dzieciarni miejscami wydała się od razu nieco starsza, jak
tylko zrzuciła wierzchnie ciuszki. Cała masa dekoltów ukazujących, nieprzyzwoicie
młode biusty (może o swoje stare serce też powinienem się martwić?). Większość
takich przypadków jednak w myślach kwitowałem: podobałaby mi się… jakieś
piętnaście lat temu
. Uff… przynajmniej mój gust pod prokuraturę nie
podpada… ale za to trudniej go na takich imprezach zaspokoić.
;-)

Sam koncert dość mocno się różnił od sobotnich. Zamiast akustycznych
ballad, czy bluesów, ostrzejsza rąbanka. Publiczność przy tym też dużo
aktywniej się bawiąca. Ja się ograniczałem do lekkiego kiwania — skakanie,
nie mówiąc o pogo, to już nie na moje zdrowie. Ale bawiłem się nieźle.
Bawiłbym się jeszcze lepiej, gdybym znał te piosenki, tak jak większość na
sali… ale cóż, nie znałem. Dobrze, że tym razem chociaż trochę tekstów dało
się zrozumieć i czasem kawałek refrenu mogłem z innymi wykrzyczeć.

Atmosfera była bardzo gorąca. W przenośni i dosłownie. Niektóre dziewczyny
rozbierały się do staników, sądząc po opływającym je pocie, nie tylko ze
względu na ewentualny ekshibicjonizm. Po koncercie z wyjścia się po prostu
dymiło, jak z otwartych drzwi do sauny. Ale mało kto narzekał –
praktycznie wszyscy się po prostu świetnie bawili.

Sprytnie odebrałem swoje rzeczy z szatni na ostatnim bisie tak, że ominęła
mnie kolejka i zdążyłem na pierwszy tramwaj po koncercie. Dotarłem do domku
o całkiem sensownej porze, zdążyłem nawet jeszcze jakieś pieczywo kupić. I nie
śmierdziałem tym razem papierosami (polar był zamknięty szczelnie w plecaku
w szatni, a na sali, w tym tłoku, tylko paru kompletnych idiotów paliło)…
ale wciąż końmi, po porannej wizycie w Szałszy. ;-)

Koncertowe pożegnanie lata

Jakiś czas temu, Last.fm, wśród rekomendowanych imprez pokazał
mi koncert Voo Voo z Trebunimi
Tutkami w Gliwicach
. Przyjąłem do wiadomości, ale się nie wybierałem.
W niedzielę jadę przecież na Pidżama
Porno
. Dwa koncerty w jeden weekend to byłaby przecież rozpusta…

Tydzień temu byliśmy na zakupach w C.H. Arena. Tam rzucił się na mnie
plakat Kolegów na tablicy Gliwickiego Teatru Muzycznego
Maleńczuk z Waglewskim mieli zagrać w Ruinach Teatru. Zaraz po powrocie do
domu sprawdziłem w internecie szczegóły. Okazało się,
że jest to część imprezy pod nazwą Pożegnanie Lata, tak samo jak
wspomniany koncert Voo Voo. Bilet na oba koncerty kosztował 30zł (na samych
kolegów 25zł), więc po prostu nie mogłem nie wybrać się na oba.

Jeszcze raz zajrzałem na Last.fm, okazało się, że drugi koncert też tam
był, tylko automat mi go nie podpowiedział. Przy okazji znalazłem drobne
nieścisłości (między innymi jeśli chodzi i miejsce koncertu). Co mogłem
poprawiłem ręcznie, resztę przekazałem w komentarzu dla moderatorów.
Zareagowali szybko, po dwóch godzinkach koncerty były już w Ruinach.

No i wczoraj byłem na tych koncertach. Najpierw Trebunie Tutki pokazały,
że Polska ma też dobrego folka. Potem dołączyło się Voo Voo i pokazało, że
takie eksperymenty i zabawa muzyką to jest to, co lubią najbardziej. Całkiem
przyjemny ten pierwszy koncert. A drugi był po prostu rewelacyjny!
:-). Koledzy MM i WW zagrali piękny akustyczny koncert –
rocka, bluesa i pomiędzy. Przy okazji słodko sobie dogryzali (jaki to
Waglewski stary i jak to Maleńczuk na gitarze grać nie umie). Chyba sobie
kupię płytę.

Sobota z córką

Żona pojechała sprzedawać pingwiny do Krakowa. Więc ja
zostałem sam z Krysią i musiałem sam zadbać o rozrywki dla dziecka…

Jakiś czas temu odkryłem, że przejeżdżając niecałe 3km od domu, przez niezbyt
ruchliwą okolice, wyjeżdża się właściwie za miasto. Co więcej, przez pola
biegnie tam szlak rowerowy. Wcześniej myśleliśmy, że bez bagażnika rowerowego
do samochodu, to Krysi na żadną fajną rowerową wycieczkę nie zabierzemy, bo co
to za atrakcja jazda po mieście? A jednak.

Dziś więc postanowiłem wypróbować trasę z Krysią (tydzień temu sam się
tamtędy przejechałem: do Łan Wielkich i z powrotem). Zapakowałem jakieś picie
do torby, założyliśmy kaski, wyciągnąłem rowerki i pojechaliśmy. Najpierw pod
Żabkę po coś słodkiego na drogę, a potem w nieznane (przynajmniej dla Krysi).

Na tym kawałku nie było wyznaczonych ścieżek rowerowych a i chodników
czasem brakowało, musiałem więc miejscami jechać z pięciolatką po jezdni.
Nawet szybko załapała, że należy jeździć prawą stroną i ładnie się krawędzi
jezdni trzymała. Jechała przede mną, więc mogłem ją pilnować i nie narzucałem
swojego tempa. Gdy wyjechaliśmy na polną drogę dawałem jej większą swobodę,
ale dalej grzecznie się trzymała prawej strony.

Krysia dzielnie pedałowała. Dopiero przed Kozłowem (jakieś 6km od domu)
zaczęła coś wspominać o zmęczeniu. Dojechaliśmy do zabudowań. Tam była
ławeczka, jakaś kapliczka i nawet jakiś wóz-cukiernia (niestety zamknięta).
Ale to nic. Najlepsza atrakcja była po drugiej stronie ulicy: kucyki. Ktoś
na ogródku miał hodowlę kuców. Kilka dużych i ze trzy źrebaczki! Śliczne,
szkoda, że nie wzięliśmy aparatu…

Obejrzeliśmy koniki, zjedliśmy batoniki wypiliśmy soczek/wodę
i postanowiliśmy wracać. Widać było, że Krysia już trochę zmęczona
i troszkę zaczynała marudzić. Zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę po drodze na
trawce, pobawiliśmy się zielskiem i jechaliśmy dalej. Nagle widzę znajomą
twarz… mówię cześć, słyszę odpowiedź cześć i znajoma
twarz
jedzie dalej… no cóż, widać znowu mi się pomyliło (zawsze miałem
problemy z rozpoznawaniem twarzy)… ale jednak… Ciotka się zorientowała
i zawróciła. Tak jak mi się wydawało, to była matka chrzestna Krysi. Okazało
się, że właśnie wybrała się na rowerową wycieczkę ze swoim innym
chrześniakiem, Olkiem. I właściwie, to powinni też już wracać, więc wracaliśmy
razem. W Krysię nagle wstąpiły nowe siły – już nie była zmęczona, ale
dzielnie goniła Olka (parę lat od niej starszego). Prędkość nam się z 7 km/h
zwiększyła do 11. :-)

Odprowadziliśmy ciotkę prawie pod jej blok i już spokojnie wróciliśmy do
domku. Tam zrobiłem (odgrzałem) obiadek, nawet dwudaniowy. Potem
zdychałem (jakoś mnie to wszystko zmęczyło, a do tego strasznie rozbolała mnie
głowa), a dziecko nawet bardzo mnie nie męczyło.

Jeden spacer dziennie to oczywiście dla Krysi za mało, po Teleekspresie
trzeba było zapewnić inne atrakcje. Skorzystałem z tego, że w ten Weekend
w Gliwicach jest Grająca
Starówka
i zabrałem małą do miasta. Jak tam dotarliśmy, to się jeszcze nic
nie zaczęło, więc na początku obejrzeliśmy tylko wszystkie sceny. W końcu
zatrzymaliśmy się pod sceną rockową, gdzie zaczynał się pierwszy
koncert. Po dwóch piosenkach Krysia stwierdziła, że trochę za głośno grają
(rzeczywiście chyba lekko przesadzili tam z nagłośnieniem). Przeszliśmy na
scenę Jazzową. Tam była zupełnie inna muzyka, a przede wszystkim cichsza.
Krysia stwierdziła, że jej się podoba. Zostalibyśmy może dłużej, gdyby nie
okazało się, że to dopiero próba techniczna i właściwie na razie nic więcej
tam nie było.

Trafiliśmy na scenę Teatru Muzycznego. Tam odbywało się małe
przedstawienie przeplatane piosenkami, głównie (a może tylko?) Czesława
Niemena. Jeśli te młode piosenkarki to aktorki Teatru Muzycznego, to może czas
się trochę odchamić ;-)? Postaliśmy tam i posłuchaliśmy z 45
minut i Krysia stwierdziła, że chce do domu. Ja bym mógł na tej Grającej
Starówce i do końca siedzieć, ale cóż… czas wracać.

Krysia zjadła kolację, obejrzała bajkę na DVD (bo na dobranockę się
spóźniliśmy) i zaraz idzie spać. Żonka już też zdążyła wrócić. Dzień można
uznać za udany. :-)