Popieprzę sobie :-)

Nie pieprzyłem już od trzech tygodni, albo i dłużej. To znaczy, nie
całkiem tak. Zdarzały się w tym czasie małe przygody na boku — to
popieprzyłem sobie w pracy, to u kogoś w weekend. Ale od trzech tygodni nie
popieprzyłem sobie we własnym domu. Ale wreszcie koniec tej udręki! Znów będę
pieprzył do woli! I będzie tak ostro, jak dawno nie było! Wreszcie zmieliłem
sobie pieprzu i napełniłem, pustą od dłuższego czasu, pieprzniczkę.
:-)

Masakra…

Narzędzia: śrubokręt, młotek, brzeszczot, siekiera i słomka.

  1. Wydłubujemy mu oczy śrubokrętem.
  2. W jedną tak zrobioną dziurę wbijamy słomkę i wydmuchujemy przez nią płynną
    zawartość.
  3. Robimy nacięcie brzeszczotem, mniej-więcej w środku obiektu.
  4. W nacięcie wkładamy ostrze siekiery, a drugą jej stronę uderzamy
    młotkiem.
  5. Gotowe! Teraz już można wyjadać smakowity miąższ.

To oczywiście wypróbowana metoda otwierania orzecha kokosowego.
:-) Właściwie, to zmodyfikowana wypróbowana metoda — słomki
użyłem po raz pierwszy, ale dzięki temu szybciej udało mi się zakończyć
operację.

I jeśli ktoś zna jakiś znacznie prostszy sposób, to nie jestem pewien czy
chcę go znać… teraz to taka fajna zabawa… ;-)

Integracji ciąg dalszy…

Jak wiadomo, na każdy wyjazd człowiek musi czegoś zapomnieć. Czego ja
zapomniałem dowiedziałem się podczas porannej toalety. Najpierw, że nie
wziąłem dezodorantu (przed wyjściem z domu wyjąłem go jeszcze tylko na
chwilkę
z kosmetyczki i tak najwyraźniej został), potem, gdy już miałem
piankę na twarzy, że brakuje też maszynki do golenia. W recepcji dowiedziałem
się gdzie jest sklep i kupiłem brakujące artykuły (takie jakie akurat były w
tym wiejskim sklepiku). Nie, bez pianki na twarzy ;-)

Zdążyłem dotrzeć na śniadanie w miarę na czas, kolega z pokoju się
trochę spóźnił, bo wcześniej wyszedł na spacer i trochę za daleko w las
poszedł. Przy śniadaniu zaraz obgadano moją koszulkę z pingwinem — szef
był w podobnej, tyle, że z logo Microsoft Windows.

Po śniadaniu wsadzono nas do autobusu i pojechaliśmy na wycieczkę.
Najpierw godzina jazdy do ruin zamku ogrodzieńskiego na Podzamczu. Tam
zwiedzanie zamku, potem pół godziny autobusem na Pustynię, Błędowską
oczywiście. Później kolejne dwie ruiny zamków, jeden w odbudowie, jakiś
klasztor i pustelnia (ale mi to atrakcja). Do hotelu na obiad dotarliśmy po
17-tej (według wcześniejszego planu miało być o 14-tej). Wszyscy mieli dosyć,
a podobno jutro czekają nas podobne atrakcje… Zresztą, jedną z dzisiejszych
atrakcji był przewodnik. Straszny gaduła, a gdy odjeżdżaliśmy z Pustyni, to
jeszcze nam w autobusie śpiewał — Hej sokoły.

Obiadu też nie podali nam od razu, a jak już podawali to powoli, chyba
brali nas na przetrzymanie. W tym czasie na dole zaczynało się jakieś wesele.
Weselnicy chyba nawet zjedli nam lody, bo miały być po obiedzie, a nie było.
Na terenie hotelu upchnięto dzisiaj trzy imprezy. Jedno wesele, chyba większe
niż możliwości hotelu, bo tańce odbywały się także w pomieszczeniu przed
recepcją, a stoły z żarciem stały nawet na korytarzach. Poza weselem dwie
grupy przy ogniskach (w tym nasza). Ognisko full-wypas z żarciem,
piciem i DJem. Taki DJ to potrafi człowieka do ogniska zniechęcić… ciągle
tylko jakiś polski hip-hop itp. badziewie. Poza tym cały czas czułem, że nie
całkiem tam pasuję, bo wszyscy się raczej w parach zintegrowali. Więc zjadłem
co było dobrego (mam nadzieję, że bigosu tym razem ciężko nie odchoruję) i
zacząłem się włóczyć po okolicy. Raz mnie z lasu wyciągnęło hasło
zapraszamy na karkówkę, potem obszedłem tutejszy staw — Amerikan.
Fajnie się tak chodzi nocą po lesie.

W końcu łażenia miałem dość, a przy tym ognisku wysiedzieć nie byłem w
stanie (z wyżej opisanych powodów). Więc wróciłem sobie do pokoiku, włączyłem
laptopa, komórkę z GPRS i koncert 1.2.3… w TV do zagłuszania dźwięków zza
okna. No i tak sobie Jabberuję i Joggeruję — zintegrowałem się z firmą,
że hej! ;-) Ale może jeszcze na to ognisko zajrzę…

Życie niejadka jest ciężkie…

W sobotę na świątecznym obiedzie byłem u mamy. W niedzielę u
teściów. Dzisiaj przyszła kolej na ojca. O ile u mamy i u teściowej mogę się
przy tej okazji nażreć, to do świątecznych obiadków u taty czuję, delikatnie
mówiąc, niechęć. Nie chodzi o to, że kobieta ojca nie umie gotować. Umie i
pewnie bardzo dobrze, jednak jej kuchnia jest zupełnie niekompatybilna z moimi
upodobaniami…

Odkąd byłem dzieckiem byłem znany z tego, że nie jadam białego i
czerwonego, a więc mleka i wszelkich płynnych i większości półpłynnych
produktów mleczny oraz wszystkiego co z pomidorów i buraczków. I wciąż kawałek
pomidora, czy ketchupu potrafi sprawić, że potrawa jest dla mnie niejadalna.
Zupę zabieloną odrobiną śmietany nawet zjem, chociaż wolę taką bez śmietany w
ogóle. Ale zupy u taty są pełne śmietany. Zwykle wlewałem w siebie, w wielkich
bólach, parę łyżek, żeby nie robić gospodarzom przykrości (potem zwykle źle
się czułem przez resztę dnia). Dzisiaj nie dałem rady, po dwóch makaronikach
dałem sobie spokój. Tato nawet zrozumiał, zażartował tylko, że następnym razem
będzie pomidorowa. Później uśmiech znikł mu z twarzy i spytał się, czy sos
pomidorowy zjem. Okazało się, że na drugie jest mięso w sosie pomidorowym…
Gospodyni udało się, na szczęście, w miarę uzdatnić mięsko (wyczyścić z
sosu) i jednak coś na ten obiad zjadłem. Sałatkę ociekającą śmietaną czy
majonezem, sobie darowałem.

I wcale nie lubię tego swojego wybrzydzania… Głupio tak gardzić
wszystkim co podadzą, ale zwymiotować zaraz po obiedzie (pewnie przesadzam…
ale sam nie jestem pewien), też niebyłoby miło. Nie chcę też sugerować zmiany
menu specjalnie dla mnie (co np. teściowie już od dawna praktykują), bo u taty
przynajmniej moja żonka ma okazję pojeść sobie takich rzeczy, jaki zwykle przy
mnie nie jada…

Po obiedzie, i zabawie samochodzikami, które Krysia dostała od zajączka,
znowu wdałem się w dyskusję polityczną z bratem… Zostałem nazwany
strasznym radykałem, he he. :-)

Bo to są pomarańcze z Biedronki

Z trzy tygodnie temu zamknęli mój ulubiony sklepik koło mojej pracy.
W Żabkach, obu, od miesiąca chyba remont. Jedyne miejsce w pobliżu firmy,
gdzie teraz mogę sobie kupić owoce, to Biedronka. Więc codziennie tam chodzę,
wybieram owoce i stoję w tej kolejce… No jeszcze jest jeden sklep, z innej
strony, ale nie chce mi się tam chodzić bo jest nie po drodze do krokietów.

Wracając do owoców w Biedronce. Jabłka mają takie, że aż patrzeć na nie
nie mogę. Grejpfruty śliczne, ale nie dobre — za gorzkie. Mandarynki
paskudne — obierają się tak ciężko jak najgorsze pomarańcze, a do tego
strasznie kwaśne. Banany dobre, ale często jeszcze zielone. Za to
pomarańcze… pomarańcze przepyszne — słodziutkie i soczyste, a do tego
łatwo się obierają. I to za każdym razem gdy kupiłem sobie na drugie śniadanie
do pracy.

Wczoraj o tych pomarańczach wspomniałem żonie. Oburzyła się, że się nie
podzieliłem. Ja na to, że bałem się, że jak kupię do domu, to mogą się okazać
niedobre. Ale pomyślałem, że w końcu, skoro zawsze były dobre, to czemu
miałyby nie być kolejnym razem. Co prawda widziałem, że już się kończą, ale
jak będą to się kupi, jak nie, to nie.

Dzisiaj więc poszedłem do Biedronki z zamiarem kupna czterech pomarańczy,
zamiast jednej. Tym razem nad pomarańczami była nawet kartka promocja,
ale pomarańcze wyglądały tak samo jak wczoraj i wcześniej. Może trochę
bardziej przebrane, więcej podgnitych (wcześniej tez się trafiały), ale można
było znaleźć zupełnie ładne, jak te wcześniejsze. Wybrałem cztery z tych
najładniejszych. W pracy wybrałem z nich tę najbrzydszą (wyglądała na lekko
podgnitą), żeby się upewnić, że to wciąż to samo. Była, jak zawsze,
przepyszna. Pachniało nią podobno potem w całej firmie.

Wieczorem więc w domku obraliśmy sobie jedną. Była jakby zepsuta
i właściwie niejadalna. No to drugą… ta strasznie sucha w środku, też nie
dało się jeść. Dopiero trzecia okazała się jadalna… ale zupełnie to nie było
to co jadałem w pracy… Chyba czasem nie warto przy zakupach myśleć
o rodzince… znaczy się, przy zakupach w Biedronce…

A teraz wcinam pyszne jabłuszko, które mi żona obrała. Z osiedlowego
warzywniaka. Warzywniaki rządzą! ;-)