Zabawy z GPS-em

Chciałem napisać kolejną notkę o mojej zabawce… i zorientowałem się, że
przecież jeszcze nic nie napisałem na ten temat. A więc, od początku…

Już od dawna fascynowała mnie technologia GPS – możliwość
rejestrowania aktualnej pozycji i nawigacji w czasie rzeczywistym do wybranego
punktu. No i obrabianie zebranych danych w komputerze. Bardzo chętnie bym się
czymś takim pobawił… ale jak na zabawkę to było zawsze zbyt drogie.
Turystyczne urządzenia GPS albo bardzo prymitywne, albo drogie. Do gołego
odbiornika musiałbym mieć laptopa albo palmtopa, a samochodowe nawigacje jakoś
mnie nie pociągały specjalnie (drogie i właściwie do użytku tylko
w samochodzie).

Na szczęście sytuacja nieco się zmieniła. Odbiorniki GPS potaniały,
a zmądrzały telefony komórkowe. Więc za niewielkie pieniądze mogłem kupić
sobie odbiornik na Bluetooth, który całkiem sprawnie może być obsłużony przez
mój, też nie najdroższy, telefon komórkowy.

Zabawy

No to co ciekawego można takim zestawem robić. No moim głównym celem było
móc jechać w nieznane i dalej wiedzieć gdzie się jest, żeby móc wrócić.
;-) No i rejestrowanie swoich wycieczek. Gdy szukałem
oprogramowania do swojej zabawki często natykałem się na określenie
geocaching. Nie wnikałem w to, zakładałem, że to po prostu zbieranie
informacji o tym gdzie się było (wiecie, skojarzenie z cache przeglądarki).
Później okazało się, że bardzo się myliłem…

Geohashing

Skoro ignorowałem geocaching to pierwszą zabawą z GPS którą się
zainteresowałem był geohashing,
wymyślony przez autora popularnego komiksu XKCD w odcinku 426. Po prostu, gdy zobaczyłem ten
obrazek i przeczytałem odpowiadający mu wpis na blagu, to
uznałem, że muszę tego spróbować. Wygląda na to, że jestem jedynym takim
wariatem w Polsce. :-)

Zabawa polega na tym, że dla każdej daty wyznaczane są konkretne
współrzędne geograficzne, dla każdej kratki 1° na 1°. Algorytm
wykorzystuje notowania nowojorskiej giełdy z dnia poprzedniego (lub ostatniego
w którym były dostępne), więc nie można określić przyszłych punktów. Po prostu
znane są współrzędne na dziś lub jutro. W piątek także na weekend (aż do
poniedziałku), ale nic więcej. Zadanie polega na tym, żeby w odpowiednim dniu
trafić w odpowiednie miejsce. W soboty, o 16:00 czasu lokalnego przewidziane
są w tych miejscach spotkania miłośników XKCD, więc teoretycznie można spotkać
się z innymi świrami (o ile tacy są w okolicy).

Ja pierwszy punkt zaliczyłem wczoraj. Trafiłem na stare, opuszczone
i zdewastowane torowisko w Sośnicy. Całkiem interesujące miejsce.
:-)

Geocaching

Gdy zainteresowałem się geohashingiem, to w końcu poczytałem też co to ten
geocaching. No i to też
całkiem fajna sprawa. W skrócie: ludzie robią skrytki z dzienniczkiem
i skarbami i publikują współrzędne geograficzne. Zadanie polega na
odnalezieniu skrytki i wpisaniu się do dzienniczka. Może być ciekawe.

Zaleta w porównaniu z geohashingiem: jest po co iść, skrytki zwykle są
w interesujących miejscach (można pozwiedzać) i z zasady są dostępne
(geohashing może prowadzić prosto na środek morza, czy do zamkniętej bazy
wojskowej). Jednocześnie wadą jest to samo: wiadomo mniej-więcej czego można
się spodziewać i generalnie skrytki są w znanych miejscach. Miejsca ukrycia
najbliższych skrzynek prawdopodobnie się już kiedyś odwiedziło, przy innej
okazji.

Jutro będę w pobliżu jednej takiej skrytki, to może i swój geocaching
zaliczę. :-)

Geodashing itp.

Z geozabaw czytałem jeszcze o geodashingu. Trochę podobne do geohashingu
– też miejsca są rozmieszczane losowo. Jednak tym razem są to wylosowane
punkty na całym świecie ważne przez miesiąc. Pewnie jest jeszcze parę
innych takich zabaw.

Moje zabawki

se_gps2.jpg

Odbiornik GPS Navibe GB735

Wybrałem taki, bo to był jeden z najtańszych, od sensownego sprzedawcy na
Allegro, na popularnym chipsecie (SiRF Star III) obsługiwanym przez większość
oprogramowania, a w zestawie miał ładowarkę samochodową i domową. Był dodany
też kod umożliwiający ściągnięcie na próbę programu Wayfinder, ale to
niespecjalnie mi się przydało (zniechęcała głównie cena pełnego produktu, ale
także to jak mnie program przywitał, gdy chciałem wypróbować).

Urządzenie działa całkiem przyzwoicie, chociaż czasem długo trzeba czekać
aż po raz pierwszy ustali pozycję. Przy gorszej pogodzie, to może być i pół
godziny, jeśli w ogóle się to uda. Mam wrażenie, że dokładność (czy raczej
czułość) mogła by być nieco lepsza (często widzi tylko 3/4 satelity). Ale
w praktyce nie sprawiło mi to większych problemów, więc nie mam co narzekać.
Bateria wystarcza chyba na jakieś dziesięć godzin. Spokojnie wystarczy na
wycieczkę, a na dłuższej trasie samochodem odbiornik może stale być podpięty
do ładowarki.

Telefon SE k550i

O telefonie już wspominałem. Dodam tylko, że wydaje się bardzo dobrym
wyborem do zabaw z GPSem. Może nie zainstaluję na nim oprogramowania
przygotowanego pod Symbiana czy Windows CE może nie zainstaluję, ale i pod
Javę znalazłem wszystko czego potrzebuję. Wszystko działa szybko i sprawnie,
na karcie pamięci mogę zmieścić praktycznie dowolną ilość map. Przydaje się
też wbudowany aparat fotograficzny – wystarczająco dobry, żeby
udokumentować swoje wyprawy.

Dodatkowe duperele

Dodatkowe rzeczy jakie dokupiłem do tego zestawu:

  • Samochodowy uchwyt na telefon – żeby sprawnie korzystać z nawigacji
    samochodowej trzeba mieć wyświetlacz telefonu na widoku. Kupiłem chyba
    najtańszy uchwyt, przyczepiany przyssawką do przedniej szyby. Wygląda trochę
    tandetnie, ale spełnia swoje zadanie. Problem pojawia się, gdy chcemy
    podłączyć ładowarkę (dla mnie to mus), ze względu na nieszczęśliwe położenie
    złącza w moim telefonie. Ale i z tą wtyczką jakoś się trzyma, tyle że krzywo.
    Jakbym kupił oryginalny uchwyt Sony-Ericsson (kosztujący parę razy więcej), to
    nie miałbym takiego problemu.
  • Ładowarka do telefonu – gdy korzysta się z nawigacji online, to
    konieczność. Mój telefon strasznie żre prąd przy aktywnym połączeniu
    z Internetem.
  • Rozdzielacz gniazda zapalniczki – dzięki niemu mogę jednocześnie
    podłączyć zasilanie telefonu i odbiornika GPS i nie martwić się, że mi któraś
    bateria padnie w samochodzie.

Oprogramowanie

NaviExpert

Żeby GPS nie był tylko zabawką, potrzebowałem czegoś co zrobi z niego
prawdziwą nawigację samochodową. Jeszcze przed zakupem rozglądałem się w sieci
za odpowiednim oprogramowaniem i moją uwagę zwrócił NaviExpert. Sam program jest za darmo, ale
nie posiada map. Zamiast tego łączy się przez Internet z serwerem, który
wyznacza trasę i udostępnia mapkę okolicy. Płaci się za tę usługę, można
wykupić abonament na jeden dzień i wypróbować. A jak się spodoba, zapłacić za
rok lub dwa.

Ten sposób działania ma jeszcze dodatkowe zalety: mamy do dyspozycji
aktualną bazę danych o niemiłych niespodziankach na drodze (jak fotoradary),
a podczas wyznaczania trasy mogą być uwzględnione korki w których utknęli inni
użytkownicy.

Ściągnąłem, zapłaciłem za tydzień wypróbowałem. Działało, wykupiłem więc
dłuższy abonament. Blondynka (NaviExpert mówi tylko głosem kobiecym)
doprowadziła nas już do Krynicy i do Ustronia. Było parę potknięć, ale zdaje
się, że innym produktom też się zdarzają. Ja na zakup nie narzekam.

TrekBuddy

GPS miał być do zabawy… więc potrzebowałem też programu, który przyda mi
się na wycieczkach i który pozwoli mi na wymianę danych GPS z komputerem.
Oglądałem w sieci różne Javowe aplikacje GPS na komórkę. Jedne były zbyt
prymitywne, inne za drogie, a TrekBuddy darmowy i ma właściwie
wszystkie funkcje jakich bym chciał.

Główną funkcją TrekBuddy’ego jest pokazywanie aktualnej pozycji na mapie.
W tym celu trzeba mieć odpowiednio przygotowane mapy. Na szczęście są
narzędzia, które pozwalają taką mapę przygotować, niestety głównie pod Windows
(o nich dalej). Można też gotowe mapy kupić. W Polsce firma
Compass produkuje i sprzedaje takie mapy
. Trochę drogo, ale jak próbowałem
samemu papierową mapę zeskanować i przygotować do użytku z TrekBuddy, to
uznałem, że może warto zapłacić.

TrekBuddy pokaże nam także kierunek w którym się poruszamy, wprowadzone
wcześniej punkty nawigacyjne, czy kierunek i odległość do wybranego punktu.
Przebytą trasę może na bieżąco zapisywać w pliku GPX (standard wymiany danych
GPS). Punkty nawigacyjne także trzyma w plikach GPX.

Atlas Creator

TrekBuddy
Atlas Creator
to proste narzędzie w Javie przerabiające mapy Google na
atlas TrekBuddy. Niestety dość prymitywne.

Googleak

Podobne narzędzie, ale dużo bardziej zaawansowane. Pozwala także
przetwarzać mapy terenowe, zdjęcia satelitarne, a także mapy z kilku innych
źródeł niż Google. Przy pomocy tego narzędzia można sobie przygotować całkiem
niezły atlas dla TrekBuddy’ego. Niestety, Googleak
jest pod Windows, na szczęście – całkiem dobrze działa teraz w wine.

OziExplorer i skrypty do dzielenia map

Generalnie OziExplorer to jest jakiś komercyjny program pod Windows do
obsługi urządzeń GPS. Mnie jednak interesuje mały wycinek jego
funkcjonalności, dostępny także w wersji demo – kalibracja map. Tak się
składa, że TrekBuddy używa danych kalibracyjnych właśnie w formacie
OziExplorera. Program działa pod wine, niestety nieznośnie powoli.

Udało mi się przy jego pomocy
skalibrować jakąś przedwojenną niemiecką mapę 1:25000 znalezioną w internecie.
Z podobną polską sztabówką, czy własnoręcznie zeskanowaną papierową mapą
turystyczną poszło znacznie gorzej. Przy okazji dowiedziałem się jaka
kartografia, a szczególnie kwestie współrzędnych geograficznych
i odwzorowania, jest skomplikowana…

Skalibrowaną mapę należy jeszcze pociąć i ewentualnie zapakować do atlasu.
Różne narzędzia do tego celu można znaleźć na stronach TrekBuddy.

Na szczęście nie trzeba się samemu w przygotowywanie map bawić.
:-)

Viking

Oprogramowanie na komórkę z GPS-em i mapy do niego to nie wszystko.
Przydałoby się coś, czym można by było sobie planować trasy, a także oglądać
dane zebrane przez nasz zestaw GPS. I fajnie byłoby się obyć bez Windows, czy
wine. Trochę się naszukałem zanim znalazłem coś fajnego, ale w końcu się
udało. Viking to prosta aplikacja
GTK umożliwiająca pracę z mapami (znów z Google itp.) oraz danymi z i dla GPS.
Można wyświetlić sobie mapę wybranej okolicy, na nieść na nie punkty, które
chcemy odwiedzić i wyeksportować do pliku GPX, który załadujemy do komórki.
Po powrocie z wycieczki można sobie do Vikinga wgrać zebrane dane i obejrzeć
którędy się szło, a nawet gdzie jakie zdjęcia się zrobiło (ale to gdyby
robienie zdjęć z poziomu TrekBuddy było praktyczniejsze).

GPSBabel

Czasem może pojawić się potrzeba przekonwertowania jakiś danych do lub
z jakiegoś egzotycznego formatu (nie wszystko umie GPX), albo jakiegoś
przekształcenia danych GPX. Tu przydaje się GPSBabel. Narzędzie to potrafi nie tylko
konwertować między mnóstwem różnych formatów danych GPS, ale ma także
wbudowanych parę przydatnych filtrów. Chcesz się pozbyć ze ścieżki
niedokładnie ustalonych punktów? Chcesz z tysiąca punktów (np. skrytek
geocaching) wybrać te w obrębie kilku kilometrów od wybranego punktu, czy może
po prostu odwrócić kierunek trasy? GPSBabel to załatwi.

Happy Camel

Wspomniałem, że w wycieczkach z GPS-em fajnie jest mieć aparat
fotograficzny. A może by tak w plikach ze zdjęciami zaznaczyć gdzie dokładnie
były one zrobione? To się nazywa geotaging i Wesoły Wielbłąd w tym pomoże.
Wystarczy, że podasz mu zestaw zdjęć i dane z GPS-a (ścieżka) obejmujące czas
w którym zdjęcia były robione, a on powiąże jedno z drugim. Może zapisać dane
geograficzne w metadanych (EXIF) zdjęcia, może stworzyć plik .KMZ dla
GoogleEarth (w którym potem można np. obejrzeć sobie własne zdjęcia na tle
satelitarnych), może nawet wyszukać nazwy miejscowości w pobliżu których
fotografowaliśmy.

Happy Camel ma także
wsparcie dla Flickr, ale tym nie udało mi się jeszcze czegoś sensownego
osiągnąć.

Taka wiosna, to ja rozumiem! :-)

Początek wiosny
wyglądał nie najlepiej
, ale już na przykład dzisiaj krajobraz za oknem był
całkiem zachęcający. Wyciągnąłem więc swoje patyki (kije do nordic walking)
i wybrałem się na spacer, do Lasu Dąbrowa.

Po drodze słoneczko miło grzało, ptaszki ćwierkały (chyba, miałem
słuchawki na uszach ;-)), motylki latały, kwiatki w okół kwitły,
a ja się nieco zgrzałem (byłem ubrany sporo lżej niż ostatnio bywało). Na
polach spotkałem dwie czajki i kilka traktorów…

Na skraju lasu przywitały mnie kwitnące zawilce i ziarnopłony. Tylko
z tych drugich mi coś wyszło:

ziarnoplon-1.jpg

Nieco dalej było też sporo miodunek:

miodunka-1.jpg

Poza tym las jak las:

las-1.jpg

…a w lesie trochę wody:

bagienko-1.jpg

Był też akcent wielkanocny: wielki zając wybiegł mi spod nóg. Kawałek
dalej jakaś sarenka, czy coś (szare, z rogami, dużo większe od zająca).
Niestety, tego nie było szans komórkowym aparatem złapać.

W sumie spacerek zajął mi prawie trzy godziny i przyniósł sporo frajdy.

Homofilia?

Prezydent straszy homoseksualistami, widać naród powinien się tego bać…
A ja co? A ja nic. Nie mogę zrozumieć co w tym takiego strasznego. Co więcej
przejawiam jakieś ciągoty… nie, nie do facetów… do kobiet
o niepoprawnych orientacjach seksualnych…

Jedna czwarta kobiet w moim rosterze lubi dziewczynki (co najmniej,
ankiety nie przeprowadzałem). Swego czasu z pasją oglądałem The L Word (ostatni sezon
jednak marny i ta pasja przeszła), ostatnio bardzo ucieszyło mnie odkrycie
nowego bloga: Grace the spot
(lesbijskiego oczywiście), a po moim ostatnim zakupie na Amazon.com (o tym innym razem), księgarnia
ta proponuje mi głównie lesbijską literaturę…

Czy mnie trzeba leczyć? Czy może od razu odstrzelić, dla dobra
społeczeństwa i wartości chrześcijańskich? ;-)

Stary tropek w nowym ciele

Już się tu chwaliłem jak sobie zbudowałem serwerek
z drewna
. Znaczy się, zamknąłem płytę VIA EPIA z zasilaczem i dyskiem
w drewnianym pudełku. Tak narodził się tropek
serwerek/routerek, który w podobnej formie służył nam do przedwczoraj.

Moja konstrukcja, niewątpliwie oryginalna, od początku była niekoniecznie
praktyczna, ale przy założeniu, że się w tym nie grzebie, to nie było dużym
problemem. I żonce się nawet komputerek spodobał…. Ale ciężko, żeby taki
niewyżyty administrator jak ja, powstrzymywał się długo od grzebania w domowym
serwerku…

Gdy uznałem, że poczta mi się trochę za bardzo muli, uznałem, że dodam
pamięć… i wymienię dysk na SCSI. Pierwsze, mimo pewnych komplikacji
z zakupem, nie było większym problemem. Drugie wiązało się z dołożeniem
kontrolera SCSI, co oznaczało wyrzucenie sieciówki PCI, co oznaczało
podłączenie Ethernetu przez USB. Obudowa zyskała jeden wypustek, żeby
kontroler się zmieścił oraz jedną „mackę” do podłączenia sieciówki…

Dysk SCSI był głośny, więc kombinowałem z wyciszeniem dysku. Później były,
średnio udane, próby podłączenia dodatkowego dysku IDE przez USB, wymiana
kontrolera SCSI na wyższy itp. Skrzynka zyskiwała kolejne wypustki i macki,
a do tego przestała się domykać… gdy ostatnio zacząłem wspominać o kolejnych
możliwych zmianach żona powiedziała
Dość! i zasugerowała wymianę skrzynki na coś co wygląda jak komputer.
Nawet zaczęła się za odpowiednim sprzętem rozglądać na Allegro…

Wypatrzyła na jednej aukcji malutki komputerek
Dell™ OptiPlex™ GX150
(w wersji Small Form-Factor, po
naszemu slim). Poźniej ja się rozejrzałem i stwierdziłem, że takich
maszynek na Allegro jest całkiem sporo, w różnych konfiguracjach
i rzeczywiście wygląda to na rozsądny wybór. Dostępne egzemplarze miały zwykle
256MB RAM i procesory 800-1100MHz. Do tego czasem napęd CD lub DVD i dysk
twardy 10-20GB. Uznałem, że CD mi nie potrzebny, dysk potrzebuję i tak
większy, a pamięci 512MB to minimum (więcej do tej maszynki nie da się
wsadzić). W końcu zamówiłem komputerek bez dysku i napędu optycznego, ale
z 512MB RAM. A zanim przyszła kupiłem na mieście dysk twardy 160GB. IDE, bo
o wsadzeniu SCSI do tej maszynki mogłem zapomnieć (bardzo niskie miejsce na
kartę PCI).

Zanim jeszcze przyszedł Dellik zabrałem się za testowanie i przygotowanie
dysku. hdparm -tT zaskoczył mnie wynikiem 78MB/s. To więcej niż
moje dyski SCSI 10000 obr/min. Czasów dostępu nie mierzyłem, ale tu raczej nie
ma szans, żeby były niższe niż w tych SCSI. Bardzo zadowolony też byłem
z głośności, czy raczej cichości dysku. Założyłem filesystemy (na LVM,
rzecz jasna) i rsyncem wstępnie skopiowałem dane ze starego (wtedy wciąż
on-line) tropka.

W poniedziałek przyszedł Dell. Zapakowany w pieluszki. %-)
Obudowa podrapana z wierzchu, ale w środku jak nowy. Podłączyłem zasilanie,
włączam… i nic… cisza. Dopiero gdy przyłożyłem ucho do obudowy poczułem
ciche mruczenie. Całkiem nie źle jak na maszynkę z dwoma wentylatorkami
o małej średnicy.

Zastopowałem prawie wszystkie usługi na starym tropku (zostawiłem sieć
i sshd) i jeszcze raz zapuściłem rsynca, żeby skopiować ostatnie zmiany na
nowy dysk (podłączony do podbiurkowej maszyny). Skonfigurowałem bootloadera
itp. i zamontowałem dysk do nowego serwerka. Trochę musiałem przy tym
pogłówkować, bo to nie takie proste, rozciąłem sobie palucha (zawsze jak
składam jakiegoś PC to się potnę i coś krwią wysmaruję), ale się udało. Przy
okazji zauważyłem, że prowadnice na dysk są zrobione tak, żeby tłumić drgania
– konstruktorzy Della bardzo dbali o to, żeby to było ciche.

Oczywiście za pierwszym razem nie udało mi się uruchomić systemu. Jeszcze
z dwa razy musiałem dysk podpinać do dużego kompa, żeby coś tam w konfiguracji
poprawić, ale w końcu się udało. Jeszcze parę drobnych poprawek na nowym
serwerku, testy na łączu w świat skrosowanym pod biurko i mogłem wyłączać
starego tropka i wstawić nowego na jego miejsce w szafie. Chwilę potem już
miałem internet, Jabbera i parę innych przez nową maszynkę.

Wydajnościowo nie widzę jakiś różnic w żadną stronę. W nowej konfiguracji
sprzętowej transfery z dysku są gorsze – po podłączeniu do pięcioletniej
płyty głównej ten nowy dysk wyciąga już tylko około 28MB/s. To mniej niż
miałem w starym tropku. Ale tam był kontroler SCSI i pamięć DDR. Różnic
wynikających z gorszych czasów dostępu nie zauważyłem. W nowym jest szybszy
procesor, ale w takim zastosowaniu raczej nie powoduje to widocznych zmian.
Jeśli chodzi o wydajność nie była to zmiana na lepsze, ale na gorsze też nie.

Najważniejsze, że teraz serwer wygląda normalnie:

nowy_tropek.jpg

i że znacznie łatwiej jest do niego cokolwiek podłączać i odłączać. Mam
nadzieję, że długo nam posłuży.

Pingwinaria 2007

Czwartek

No to znowu pojechałem na Pingwinaria. Tym razem z żonką. Wyjechaliśmy w czwartek rano, najpierw
po gadżety do Ikuśnej firmy, a potem do Krynicy. Po drodze dołączył do nas Ajot. Po niecałych czterech godzinach byliśmy
na miejscu.

Po rozpakowaniu poszliśmy (ja i Ika) na obiadek (wyżywienie w Damisie jak zwykle super), a po obiadku
na spacer po Górze Parkowej. Na szczycie czynne były zjeżdżalnie (takie
metalowe rynny po których się zjeżdża w filcowych workach) i żonka chciała od
razu spróbować. No to wykupiliśmy 10 zjazdów (8zł) i poszaleliśmy trochę. Ja
nawet dwa razy próbowałem na tej najbardziej stromej… próbowałem po za każdym
razem, gdy usiadłem przy krawędzi, to się wycofywałem.
;-)

Po spacerku Ika rozstawiła sklepik
z pingwinami
, a ja zajrzałem na salę wykładową. Tego dnia nawet udało mi się
obejrzeć po części z każdego wykładu. ;-)

Po kolacji i kawałku drugiej części ostatniego wykładu zaczęły się mniej
oficjalne części imprezy, czyt. picie. Nie uczestniczyłem w tym zbyt
intensywnie, ale spać położyłem się późno. Żonka dołączyła jeszcze później.

Piątek

W piątek okazałem się paskudny i w ogóle, bo obudziłem się o 6:30 i przy
okazji obudziłem żonkę. Do śniadania przeleżeliśmy w łóżku (no może nie tylko
przeleżeliśmy i nie tylko w łóżku… ;-)). Tego dnia nie byliśmy
raczej wyspani. W południe planowany był mój wykład, przed nim
planowaliśmy wypad do sauny. Rano więc poszliśmy tylko na mały spacerek na
Deptaku pod Górą Parkową. Z sauną ktoś zamieszał tak, żebym ja się nie załapał, ale Ika
owszem… No cóż, miałem więcej czasu na przygotowanie się do wykładu.

Mój wykład to jedyny na którym byłem od początku do końca. Opowiedziałem po
kolei jak to pomogłem żonce z nalepkami na paczki, na początku zastrzegając, że
to nie jest do końca zrobione tak jak powinno się robić, ale i tak wywołałem
małą burzę. Niektórzy byli oburzeni, że takie rzeczy stosuje się
w produkcji, inni mnie bronili, że to sprytne i niegłupie rozwiązanie. I dobrze,
bo właściwie nie o moje skrypciki chodziło, ale o dyskusję na temat hackerskich
rozwiązań. Swój wykład uważam więc za udany. :-). Żonka na mój
wykład dotarła gdzieś w połowie, gdy dyskusja się rozpoczynała. Po wykładzie
został już tylko wypoczynek.

Po obiedzie pomogłem rozstawić sklepik 403forbidden, a potem zajrzałem na
wykłady sponsorów… nie zachwyciły mnie, to poszedłem na basen. Tam się
pomoczyłem przez 45 minut, a przy okazji wymasowałem bąbelkami moje obolałe
plecy.

Po kolacji było oficjalne świętowanie urodzin PLUGu, a potem panel
dyskusyjny
na temat otwartych systemów, standardów i oprogramowania. Na
początku ciekawy, potem dyskusja zaczęła się kręcić w kółko, to poszliśmy
szukać innych rozrywek. Ja np. poszedłem sobie na spacerek po Krynicy.
Dowiedziałem się np., że o wpół do jedenastej wieczór lodowisko jest już
zamknięte. ;-)

Wracając spotkałem na schodach integrującą się grupkę linuksiarzy, z Panią
Prezes na czele. Agusia zażyczyła
sobie mojej żony wraz z cyckami, więc poszedłem po Ikę… która już prawie
spała w pokoju. No cóż, rano nie dałem jej pospać. Wspólna integracja na
schodach nam nie szła, więc poszliśmy spać, wyjątkowo wcześnie jak na
Pingwinaria, chyba jeszcze przed północą…

Sobota

W sobotę wstaliśmy o normalniejszej porze (po ósmej) i bardziej wyspani. Po
śniadaniu poszliśmy z szefem Iki na mały spacer-zakupy. A potem Srebrną,
w sali bilardowej,
testowałem sprzęt do StepManii. Były drobne komplikacje,
ale ostatecznie udało się dwie (z trzech) maty podłączyć do laptopa Iki tak, że
działały i zebrać zestaw piosenek. Przy okazji wzbudziliśmy zainteresowanie

wszystkich którzy w tym czasie byli w lub zajrzeli do sali wykładowej.

Przed obiadem (gdy ja testowałem maty) sklepik z pingwinami
eksperymentalnie został rozstawiony przed jadalnią. I to okazało się być
strzałem w dziesiątkę. Po obiedzie zabraliśmy Prezesa na Górę Parkową, licząc
na to, że spuści go się metalową rurą w filcowym worku… ale padało
i ślizgawki były zamknięte. Posiedzieliśmy w tamtejszej knajpce i wróciliśmy na
dół. Podczas spacerku, mimo pogody, udało się znaleźć ślady wiosny, np. takie:

kaczence.jpg

Podczas kolacji znowu sklepik działał przed jadalnią, a ja zaraz po kolacji
poszedłem rozkładać sprzęt na sali. Tam laptop i maty zaczęły odmawiać
posłuszeństwa. Albo któraś z mat nie była wykrywana, albo wykrywane były obie,
a działała tylko druga, albo po wykryciu znikały. W końcu, po paru minutach żonglerki
wtyczkami USB, gdy już prawie się poddałem, udało się wszystko uruchomić
i zaczęła się zabawa.

Najpierw skakałem ja ze Srebrną, żeby pokazać co i jak, potem, najpierw
nieśmiało, próbowały inne osoby. Tylko ja, Srebrna, Ika i Agusia mieliśmy
jakieś doświadczenie z tą zabawką, dla reszty to była nowość, ale wielu się
bardzo spodobała. A ja robiłem za tego co wzbudzał podziw publiczności swoimi
popisami. Do mistrzów StepManii mi pewnie daleko, ale w tym towarzystwie chyba
rzeczywiście się wybijałem. I miło czuć na sobie pełen podziwu wzrok
publiczności. I słyszeć te wszystkie pochwały i zachwyty… Gdyby to jeszcze
podziwiały mnie same atrakcyjne kobiety, a nie (w większości) banda facetów…
;-).

Chciałem zwijać laptopa o jedenastej, ale w końcu impreza trwała chyba do
drugiej w nocy. Niektórzy z nowicjuszy zdążyli nawet całkiem nieźle to
opanować. Niektórzy (honey i mmazur) próbowali nawet mnie albo Ikę
zamęczyć… Może trochę się im udało, bo jeszcze czuję zakwasy…

Niedziela

W niedzielę znowu udało się pospać (całe szczęście, jak byśmy dojechali?),
ale cztery dni imprezowania i tak robiły swoje. Przy śniadaniu sklepik został
rozstawiony po raz ostatni. Potem sauna (koedukacyjna). Tym razem i ja się
załapałem. To działa! Po saunie czułem się znacznie bardziej zdatny do podróży
niż wcześniej. Potem pakowanie i jazda. Znowu robiłem za pasażera, bo na razie
żona kluczyków do auta mi nie daje (auto jest jeszcze na ubezpieczeniu teścia,
jak by coś się stało, to mnie teść by zabił, a Ikę najwyżej opieprzy). Po drodze
chcieliśmy zjeść obiad… nie było prosto, bo na drodze (bardzo malowniczej,
polecam!) od Nowego Sącza do Mszany Dolnej nie wypatrzyliśmy żadnej knajpy. Dopiero
w Mszanie jakąś pizzerię, z wierzchu nieciekawą. Ale pizza była pyszna.

W domku byliśmy około 16:30. Porządnie zmęczeni, ale trzeba było jeszcze
przetrwać wieczór z dzieckiem… Ika padła zanim przyszedł czas kąpieli Krysi,
ale ja jakoś sobie poradziłem. Ocknęła się, gdy Krysia zadawała mi poważne
pytanie: Co zrobisz z mamusią, gdy będziesz ścielił łóżko?, a więc
problem się sam rozwiązał. Chwilę po położeniu Krysi myśmy już też spali.

Panorama

Gdy ostatnio
szalałem z aparatem
, to zrobiłem też kilka zdjęć z okna, do
panoramy. Słyszałem kiedyś o jakimś narzędziu do składania panoramy
z takich zdjęć, więc chciałem spróbować.

Spróbowałem dopiero dziś, z nudów, gdy mi Internet padł. W narzędziach
zainstalowanego GIMPa nic odpowiedniego nie znalazłem, więc poszukałem
poldkiem wśród pakietów PLD. Znalazłem Hugina
i autopano-sift.
Żeby to zainstalować musiałem poczekać na powrót sieci, ale, na szczęście, nie
trwało to długo.

Na początku Hugin się sypał, dopiero po uaktualnieniu paru bibliotek
przestał rzucać Segmentation Fault. Pierwsze co mi się rzuciło w oczy, to
przerażająca liczba przycisków i opcji. Niewiele z tego rozumiałem, więc
po prostu klikałem gdzie popadnie. O dziwo, udało mi się w ten sposób uzyskać
jakąś panoramę. W kiepskiej rozdzielczości i z dużą ilością nicości, ale
coś wyszło. Podłubałem jeszcze opcjami które udało mi się zrozumieć,
wygenerowałem coś w dużej rozdzielczości, przyciąłem GIMPem i oto, co mi wyszło:

panorama.jpg

Fajna zabawka z tego Hugina. Od razu widać, że lepszy efekt uzyskało by się
ręcznym, a przede wszystkim stałym ustawieniem ekspozycji (chociaż pewnie
i to można jakoś w Huginie skorygować), bo automat zrobił każde zdjęcie w nieco
innych kolorach i jasności. Ale i tak, efekt ostateczny mnie zaskoczył. Bardzo
pozytywnie.

Gliwice w śniegu

No to teraz będą obrazki…

Tak wyglądają, u nas pod blokiem, samochody, które wczoraj nigdzie nie
jeździły:

[img]
[img]

A tak wygląda nasze autko (na szczęście wczoraj już było odkopywane):

[img]

Gdybym wczoraj nie jechał, to miałbym zabawę jak ten pan:

[img]

… z dwadzieścia minut później:

[img]

Tak wyglądał wyjazd z naszego osiedla na ważną ulicę:

[img]

…tak jakaś uliczka uliczka:

[img]

Dzieci bawią się w śniegu teraz:

[img]

[img]

[img]

… a inni robią zapasy na później: ;-)

[img]

Część zdjęć obrobiona GIMPem, część nie. A ten ImageShack okazał się
pierońsko niewygodny w użyciu, w szczególności w połączeniu z Firefoksem,
Gnome Terminalem i VIMem. Chyba własny hosting na Tropku lepszy… tyle że
dłuuugo by się to potem ludziom wczytywało…