Urlopu dzień czwarty

Wczoraj i przedwczoraj realizowałem głównie punkt pierwszy mojego planu
urlopowego
. Poza tym przed południem zajmowałem się dzieckiem, a wieczorem
dłubałem coś dla Holendra. Więc nie było o czym pisać.

Dzisiaj natomiast, wróciłem do punktu drugiego. Tym razem wybrałem się na
konie (tak, już nie tylko Ika będzie
przynudzać). Na miejscu instruktor stwierdził Pan jest jeżdżący, więc można
Panu dać Dakara. Bo Pani się boi.
. Ja na konia wsiadałem po raz trzeci
(właściwie to miała być druga pełnowymiarowa jazda), a Pani nie dość, że jeździ
ode mnie dużo dłużej, to i sporo lepiej. Ja się jednak nie broniłem, żonka
o Dakarze mówiła dużo dobrego. Głównie to, że chodzi bardzo chętnie i sam rwie
się do galopu. Ja się nie rwę, ale uznałem, że jakoś konia zatrzymam…
najwyżej zlecę.

Instruktor pomógł mi osiodłać konia, wpuścił na ujeżdżalnie i pozwolił
jeździć. Na początku z 10 minut stępem, co nie było proste, bo Dakar każdy mój
ruch w siodle traktował jako sygnał do kłusu, więc parę razy musiałem go
wstrzymywać. W końcu przyszedł i czas na kłus. Koń ruszył chętnie… i jak się
rozpędził, to dopiero poczułem jak fajnie jest jeździć konno. Poprzedni kłus na
Bohunie to nie było to. Dzisiaj też czułem, że jazda kłusem za Bohunem, to dla
Dakara powolny spacerek. Kilka razy Dakar ruszył galopem szczególnie, gdy
galopowały inne konie. Nie pozwalałem jednak długo cieszyć się mu tą
przyjemnością. Dla mnie to chyba jednak trochę za wcześnie. Chociaż… jakoś
nie czułem, żebym miał w tym galopie spadać.

W sumie jeździłem jakieś 1.5h (płaciłem za godzinę). Skończyłem gdy już
siedzenie mocno protestowało, a koń ze mną robił już co chciał. I nawet bardzo
obolały po tym nie jestem, co więcej po jeździe mnie energia rozpierała, aż
chciałem żonie te okna umyć ;-). Może rzeczywiście się nauczę
jeździć konno…

A teraz coś z zupełnie innej beczki – Holender wysłał do mnie dwie
paczki ze sprzętem. Jedna podobno jeszcze w Holandii, a druga już wczoraj była
na miejscu, tyle że mnie nie zastała, informacji żadnej nikt mi nie zostawił.
Dzisiaj niby znowu krąży (pewnie też mnie nie zastali). Próbowałem dodzwonić
się do firmy kurierskiej, ale tylko posłuchałem sobie muzyczki. Może jutro
przed południem się uda i jakoś tę przesyłkę upoluję.

Update: paczka dotarła, jeszcze dzisiaj, przed 21:00. :-)

Na koniku…

Dzisiaj, jak co niedzielę, pojechałem z dziewczynami do Szałszy na konie.
Pogoda była zupełnie niezachęcająca (mgła i lejący deszcz), ale instruktor
zapewnił, że jest gdzie jeździć, bo hala (kryta ujeżdżalnia) przygotowana.

Na miejscu pogoda wyglądała jeszcze paskudniej niż przez okno, ale na hali
konie już jeździły, tylko dwa stały w stajni. Gdy najspokojniejszy, Bohun, się zwolnił,
to posadziliśmy na niego Małą i zrobiliśmy kilka kółeczek. Później żonka
wsiadła na poważniejszego (większego i chętniejszego do biegania) konia
– Neskę i zaczęła swoją jazdę.

Ja w tym czasie pilnowałem Krysi, która zresztą całkiem dobrze się sama
bawiła w słomie, a poza tym pomogłem założyć czapsy na pewne zgrabne nóżki
i kilka razy trzymałem dziewczynom konia (gdy się przesiadały, albo miały
dość). Bałem się, że z Krysią zmarzniemy, gdy Ika będzie jeździć, ale na hali było
ciepło i całkiem przyjemnie. Gdy tak stałem z Bohunem, gdy żona kończyła, to
stwierdziłem, że może bym w końcu i ja na konia wsiadł. Przez ostatnie parę
miesięcy się wstrzymywałem, bo miałem przepuklinę, a po operacji lekarz przez
trzy miesiące (czyli gdzieś tak do Mikołaja) zabronił mi uprawiania sportu.
Zdecydowany byłem tym bardziej, że dziewczynom, które jechały z Iką, szło
raczej nienajlepiej i na ich tle duża kompromitacja mi dziś nie groziła.

Oczywiście okazało się, że, mimo oglądania jeździectwa od pół roku, nie
bardzo wiedziałem co z tym koniem zrobić – jak wsiąść, jak usiąść, jak
trzymać wodze. Ale nawet jakoś udało mi się Bohuna (znanego z perfekcyjnych
umiejętności stania w miejscu) wystartować i stępem okrążać halę, nie
pozwalając koniowi na skróty. Ale stępem to nic ciekawego, trzeba było kłusem
spróbować. Do tego już konik nie był taki chętny, więc żonka musiała dać mu
przykład i biegała koło nas wokół hali. ;-) Z bacikiem w ręce, bo
sam przykład to mogłoby być za mało.

Na początku kłusa obiłem sobie tyłek, ale w końcu zaczęło mi nawet to
anglezowanie wychodzić. A i żona nie musiała biegać, bo Bohun zaczął mnie
słuchać. Może dlatego, że już miałem bacik w ręce (ale raczej go nie
używałem). Tak sobie jeździłem, to kłusem, to, dla odpoczynku, stępem. Koń,
który podobno jest wyjątkowo leniwy i raczej początkujących jeźdźców nie
słucha, był całkiem posłuszny. Poza paroma wyjątkami: zatrzymywał się, gdy inny
koń go doganiał i gdy pojawiał się instruktor (to drugie tym dziwniejsze, że
zwykle bywało na odwrót). No i pod koniec jazdy zaczął mieć humory. Ale i ja
już się przy tym kłusie nie upierałem.

W sumie pojeździłem jakieś 45 minut (norma dla początkujących to pół
godziny). Ku mojemu zaskoczeniu zszedłem o własnych siłach, niespecjalnie obolały
i całkiem sprawny. Czyżby moja fatalna forma nie była taka fatalna? Po jeździe miałem
konia odprowadzić do stajni i rozsiodłać. I znowu się okazało, iż mimo, że
naoglądałem się tego sporo, to nie bardzo wiedziałem co z tym koniem tam zrobić
;-). Koleżanka odrobinę pomogła i nie było źle.

Będę musiał zacząć regularnie jeździć. To może być całkiem zabawne, a jakiś
sport, dla odmiany od kilkunastogodzinnego siedzenia przy komputerze, na pewno
mi się przyda.

No to jeździ ika, jeździ smoku,
zacząłem jeździć ja… Kto następny? ;-)