Parę miesięcy temu pojawiła mi się pewna wypukłość koło ucha. Nie bolała, ale
denerwowała. Parę tygodni temu poszedłem z tym (między innymi) do dermatologa.
Lekarka uznała, że to tylko chirurgicznie usunąć można i dała mi skierowanie
do chirurga. W zeszły tygodniu poszedłem do tego chirurga —
państwowo
i wyobraźcie sobie, że zapisano mnie na godzinę a jak
przyszedłem nic nie musiałem czekac w kolejce. Chirurg obejrzał, pomacał
i stwierdził: Kaszaczek. Do usunięcia.
Powiedział to tak, jakby miało
mnie to zaskoczyć, abo co. A przecież w celu tego usunięcia tam przyszedłem.
Powiedział, że w poniedziałek mam się zgłosić na zabieg i tyle było wizyty.
Dzisiaj się więc zgłosiłem. Pani kazała mi się położyć na stole,
wycelowała we mnie lampę i przemyła kaszaczka
. Przyszedł chirurg, nie
żałował sobie alkoholu, nawet stwierdził bez gorzały dzisiejsza medycyna
. Na szczęście nie stosował tego doustnie, ale do
nie funkcjonuje
przemywania miejsca operacji. Jeszcze strofował asystentkę, że za słabo
polewa. W końcu wyciął co było do wycięcia i zaszył. Nic nie czułem poza
ukłuciem igły ze znieczuleniem i potem lekkimi pociągnięciami
i przyciśnięciami. Za to bardzo dobrze słyszałem np. pieniącą się wodę
utlenioną — w końcu cięli mnie zaraz obok ucha.
W środę mam się zgłosić do zmiany opatrunku (opatrunek ==
zwykły plaster, w tym przypadku), a w przyszły poniedziałek do zdjęcia szwów.
Miałem się też zaopatrzyć w środki przeciwbólowe, bo w końcu mam dziurę
w policzku i może boleć. Rzeczywiście, tak godzinę po zabiegu, trochę bolało.
Łyknąłem dwa Ibupromy i jak na razie jest dobrze. W porównaniu do usuwania ósemki taka
operacja to sama przyjemność. ;-)
Niestety poza wizytą u chirurga nie jest dzisiaj tak miło. Okazało się
znowu, że jestem paskudnym mężem i znowu zostałem skutecznie zdołowany.
:-(
Aby się trochę pozbierać poszedłem na miasto… powłóczyłem
się po centrum, w kawiarence zjadłem sobie deser Sułtański z gałką lodów
czekoladowych, poszwędałem się na peronach na dworcu, kupiłem tabliczkę
czekolady (60% kakao, mniam) i zacząłem dalej się włóczyć w kierunku domu. Jak
byłem prawie na miejscu, to deszcz mnie zagonił do najbliższej bramy. Brama
prowadziła do knajpy. Knajpa (4art przy Wieczorka w Gliwicach) okazała się
całkiem sympatyczna. Z głośników leciał blues. Kupiłem więc sobie kolę
z cytrynką (albo mam wrażenie, albo barman nie potraktował mnie całkiem
poważeni) i usiadłem. Sączyłem sobie tę kolę, przegryzałem resztkami czekolady
i słuchałem bluesa. Chyba lubię bluesa…
W końcu wróciłem do domu, już trochę uspokojony (oaza spokoju
, jeśli
wiecie o co mi chodzi ;-)
), a życie musi potoczyć się
dalej…