W piątek Pojechałem do Ustronia na Jesień Linuksową. Z domu wyszedłem
o 13:10, ale z Gliwic wyjechałem o 14:10, bo najpierw stałem na stacji w
kolejce po gaz, a potem się głupio władowałem w korek na Portowej. Do Ustronia
dojechałem bez problemu (dziwne, bo wcześniej tam nie jeździłem, a wybrałem
sobie trasę drogami, których prawie na mapach nie widać). Niestety,
zapomniałem przed wyjazdem sprawdzić gdzie to właściwie mam dotrzeć. Myślałem,
że może jakoś na pamięć trafię, ale się nie udało. Zadzwoniłem do żony, która
robiła za komputerowy system nawigacji i przeczytała mi przez telefon mapę z
Internetu. Niewiele to dało, poza tym że poznałem nazwę ośrodka i ulicy.
Zrobiłem kółko po Ustroniu, aż w końcu zapytałem jakiś ludzi o ul. Wczasową i
ośrodek Wiecha. Nie wiedzieli, odesłali mnie na rynek do planu miasta. Na
planie centrum takiej ulicy nie było, ale na mapie okolicy też nazwy ulic były
podane. Więc udało mi się ośrodek zlokalizować, a potem nawet dojechać. To
dziwne, bo chyba nigdzie nie widziałem gorzej oznaczonych ulic. Zamiast
tabliczki przy każdym wjeździe, widocznej z każdej strony, to ulice miały
najwyżej jedną, zwykle niewidoczną i to tylko pryz niektórych skrzyżowaniach.
Dojeżdżając pod ośrodek wymęczyłem samochodzik na tamtejszych drogach (na
niektóre podjazdy dwójka okazywała się za wysokim biegiem, ale jakoś autko
sobie radziło).
Już w piątek było parę fajnych wykładów i pół nocy przegadane o
okołolinuksowych pierdołach. W sobotę też prelekcje. We wszystkich nie dało
rady uczestniczyć, mimo że część wypadła z agendy. Większość z tych, których
wysłuchałem podobała mi się. Wieczorem było ognisko, przy którym mieliśmy
dodatkową atrakcję na gapę
. Jakaś konkurencyjna
impreza w
ośrodku obok miała w programie pokaz sztucznych ogni. Imponujący. Takiego
łomotu to nawet na Sylwestra nigdy nie widziałem. Po ognisku (czy raczej w
trakcie, bo tam jeszcze się coś tliło i ktoś przy tym siedział) oczywiście
tradycyjne Karaoke, a więc stado wyjących pingwinów. Część tej atrakcji
mnie ominęła, bo odwoziłem dziewczynę smoka do centrum — ciekawe
przeżycie: jazda nocą i we mgle tymi krętymi stromymi ulicami. Po powrocie do
ośrodka miałem zamiar wysłać ten wpis (jego pierwotną wersję) na Joggera, ale
ten odmówił współpracy. Byłem zły.
W niedzielę o mało nie zaspaliśmy na śniadanie. Po śniadaniu wysłuchałem
dwóch wykładów i nie wytrzymałem — musiałem dać upust mojemu grzybowemu
maniactwu i przed obiadem poszedłem jeszcze na godzinkę do lasu. Las może nie
typowo grzybowy, bo głównie bukowo-świerkowy i do tego strasznie
krzywy
, ale w jednym miejscu znalazłem kilka ładnych prawdziwków i
kozaków. I tak planowałem zajrzeć do lasu (ale już nizinnego) w drodze
powrotnej, ale skoro tam też był las…
Do domu zbierałem się zaraz po obiedzie. Odwiozłem smoka do centrum, i
wziąłem jednego pasażera do Gliwic. Po drodze zajrzeliśmy jeszcze do lasu pod
Żorami, ale wysypu grzybów nie stwierdziliśmy (jeden malutki podgrzybek), mimo
że samochodów pod lasem cała masa. No cóż, tamtego lasu nie znam, może grzyby
były, a ja po prostu nie wiedziałem gdzie szukać. Do domu (właściwie to do
teściów, gdzie żona rodzinka czekała) dotarłem około 16:30.