Pingwinaria 2006

Wyjechałem w czwartek rano, przed 9:00. Pogoda prześliczna, bardzo
przyjemnie się jechało. Po drodze wpadłem jeszcze z misją specjalną do
Bochni – żona prosiła, żeby spróbować kupić spodnie, takie same jak ona
tam kupiła z trzy lata temu. Sklepik nawet nadal był na miejscu, ale takich
spodni to od trzech lat tam nie widzieli… Misja zakończyła się więc klęską.
W Bochni zjadłem jeszcze małe drugie śniadanko i pojechałem dalej. Na miejsce
dotarłem akurat na obiad, cała droga zajęła mi jakieś cztery i pół godziny.

Gdy zgłosiłem się w recepcji hotelu, to okazało się, że nie ma dla mnie tam
miejsca – pani odesłała mnie na drugą stronę ulicy (ciekawe czemu
w Damisie już mnie nie chcieli…). Tam był dużo mniejszy, ale też całkiem
sympatyczny hotelik. Tyle że bez gniazdek z Internetem. Właściwie to jedyna
rzecz do której można było się przyczepić w organizacji całej imprezy, bo dostęp
do Internetu był obiecany. Uruchomili niby później jakieś WiFi, ale to już nie
to samo, szczególnie, że działało bardzo kiepsko. Na szczęście było podczas
Pingwinariów tyle atrakcji, że kiepski dostęp do Sieci bardzo nie doskwierał.
Pokój dzieliłem z Tristanem, Bartkiem i jeszcze kimś (od razu przepraszam
wszystkich których do końca nie kojarzę/nie pamiętam — pamięć do ludzi zawsze
mi szwankowała :-().

Po obiedzie (jak w zeszłym roku karmili nas tam porządnie. aż za porządnie
;-)) i odebraniu gadżetów (bardzo praktyczne w tym roku: torba na
ramię, multitool i piersiówka) wyciągnąłem psz i jeszcze kogoś (patrz disclaimer powyżej)
na mały spacerek, na Górę Parkową. Najpierw próbowaliśmy ścieżką spod samego
hotelu, ale po zapadnięciu się po kolana w śniego na samym wstępie
postanowiliśmy trzymać się ścieżki dla emerytów. Pogoda dalej dopisywała,
więc spacerek był miły, a na górze można było podziwiać widoki. Jednak zaraz
trzeba było wracać – nadchodził czas oficjalnego otwarcia Pingwinariów
i pierwszych wykładów.

Pierwszy wykład był o tym, jak sobie można dorobić, do zamkniętego programu,
przydatną funkcjonalność, za którą normalnie trzeba sporo zapłacić. Drugi,
o praktycznie bezużytecznym (IMHO, jak inne podobne inicjatywy), ale
rzeczywiście interesującym projekcie Looking Glass. Po wykładach było znowu
wielkie żarcie (kolacja) i Tradycyjne, coroczne spotkanie założycielskie
RWO
– znaczy się, honey
opowiedział co ciekawego RWO zrobiło ostatnio, co mu dolega i jak widzi jego
przyszłość. Potem było trochę dyskusji na korytarzach i w pokojach i można było
iść spać – pierwszej nocy nawet nie tak późno.

Drugi dzień zaczął się tremą – pierwszy wykład należał do mnie. Jakoś
jednak zdołałem śniadanko zjeść i na miejsce dotrzeć. Trochę postaliśmy pod
drzwiami, bo były problemy z kluczem, ale, że 45 minut to i tak było dla mnie aż
za dużo, to się tym zbytnio nie przejąłem. Na wykład przyszło całkiem sporo
ludzi, gdy kończyłem, nie było ich wcale mniej. Niczym też we mnie nie rzucano,
więc chyba wypadło całkiem nieźle.

Potem były wykłady o OCamlu (kiedyś się tym bawiłem, ale nie przypadł mi do gustu)
i o Plone (Zopem się dużo bawię, samym Plone mniej). Może nie dowiedziałem się
niczego nowego, czy specjalnie przydatnego, ale wykłady ciekawe. Potem
oczywiście znowu żarcie.

Po obiedzie zabrałem Smoka i pojechaliśmy
pod Jaworzynę. Ja pojeździć na nartach, Smoku łyknąć świeżego powietrza. Pogoda od rana była nienajlepsza,
co jakiś czas trochę popadywało, ale postanowiłem zaryzykować. Szczególnie, że
przywiozłem sobie nawet z Gliwic własne buty. Wypożyczyłem więc sprzęt i wjechaliśmy kolejką na górę.

Tam warunki śniegowe świetne, widywałem gorsze w środku sezonu. Moja forma
też nie najgorsza — bez problemu pokonałem jedną trasę bez zatrzymywania po
drodze. Zjechałem sobie tam dwa razy, potem zmieniłem trasę. Niestety, zaczęło padać.
Dwa razy wjechałem wyciągiem z zaciśniętymi zębami, licząc na to, że pogoda się
poprawi, ale w końcu się poddałem i w strugach deszczu zjechałem na dół.
A tam… niebo niebieskie, słoneczko wyszło i w ogóle znowu ślicznie… Jednak
ja byłem na tyle przemoczony, że nie miałem ochoty próbować kolejnego wjazdu.
Oddałem sprzęt i poczekałem na Smoka. W tym roku sobie wiele nie pojeździłem.
:-(

Przez poobiednią wyprawę ominął mnie wykład o Eclipse i większość wykładu
o Google. Nie zależało mi na żadnym z nich, ale okazało się, że tego o Google
warto byłoby sobie posłuchać. Dobrze, że jest nagranie. Po Google był wykład
o Gentoo, jednak i to mnie specjalnie nie interesowało, a czułem niedosyt
wysiłku fizycznego… więc wybrałem się jeszcze na basen.

Po basenie kolacja, potem trochę pobawiłem się Internetem (cała sztuka
polegała na tym, żeby go tam jakoś złapać) i poszedłem na tradycyjne
Karaoke, a więc pijackie wycia w wykonaniu Linuksiarzy. Trochę powyłem
razem z nimi, ale w końcu i tego miałem dosyć. Potem krążyłem po hotelu (przyłączając
się do różnych zajęć w grupach), na chwile, po 1:00 w nocy, wyszedłem
na miasto, potem znowu krążyłem. W sumie do łóżka trafiłem koło 3:00.

Na sobotnie śniadanie udało mi się, mimo wszystko, wstać. Byłem na
wszystkich przedobiednich wykładach – o integracji aplikacji przy pomocy
Open Adaptora i J-EAI (znowu ktoś obchodził jakieś ograniczenia Symfonii),
o środowisku RTAI-Linux (trochę akademickie było, ale nawet ciekawe)
i o produktach Novella (są sponsorzy to i marketingu trochę musi być).

Pogoda dalej nie dopisywała i po piątkowych przygodach na narty już nie
miałem ochoty. Po obiedzie więc, pokręciłem się po hotelach, pobawiłem
Internetem, pogadałem z ludźmi.. i tak do pierwszego wykładu, tym razem HP.
Zaczynało się nawet zabawnie, ale właściwie sprowadziło się do tego, jakie to
fajne serwery ma HP (z mojego doświadczenia wynika coś innego) i do tego Linux
na tym chodzi i można kilkoma kliknięciami zainstalować. Potem było o telefonii IP
– potraktowałem to jako wykład obowiązkowy, w końcu to będzie moja nowa robota.
Na końcu wykład, czy raczej prezentacja, na którą najbardziej czekałem –
o tworzeniu muzyki pod Linuksem. Prezentacja zakończyła się koncertem na trzy instrumenty
– gitarę, flet i skrzypce. Na skrzypcach grała sama Pani Prezes.

Po kolacji jakoś nie mogłem znaleźć dla siebie miejsca, więc wyszedłem
na miasto. Liczyłem na to, że znajdę jakieś miejsce, gdzie będzie sobie
można usiąść, posłuchać dobrej muzyki, a może nawet poszaleć. Poza tym,
chciałem sobie trochę pospacerować. Najpierw wszedłem na jakąś górkę
z ośrodkami. Strasznie tam cicho było w nocy. Na górze śliczny widok na
rozświetloną Krynicę i nawet jakąś muzykę z dołu było słychać. Na dole okazało
się, że muzyka leci z głośników wystawionych przez restauracją. Nie zaglądałem
jednak na razie do środka, tylko poszedłem dalej.

Na scence na placu zdrojowym jakaś młodzież rozstawiała się
z instrumentami. Zainteresowało mnie to, jednak okazało się, że będą śpiewać
jakieś religijne pieśni. Postanowiłem się więc przespacerować gdzie indziej
– na Górę Parkową. Nie wszedłem wysoko, gdy doszły mnie dźwięki
śpiewającej procesji wychodzącej z kościoła. Wyglądało to też malowniczo
– tłum ludzi ze świecami, w ciemności. Ja jednak poszedłem dalej. Fajnie
się tak idzie na górę, gdy nawet ścieżki pod nogami za bardzo nie widać… Na
górze cisza i piękne rozgwieżdżone niebo. Chwilę tam się pokręciłem i wróciłem
na dół.

Poszedłem do tej restauracji, gdzie grała muzyka. Okazało się, że to tylko
tak na wabia. W środku nic ciekawego, nawet tej muzyki co ją słychać na
zewnątrz. Kawałek dalej zajrzałem do jakiegoś klubu, ale byczek na bramce dał
mi grzecznie do zrozumienia, że nie mam tam czego szukać. Chyba rzeczywiście,
bo jakaś smarkateria tam była. Wstąpiłem więc tylko do całodobowego sklepu
i kupiłem trójpak – dwie paczki chipsów i kolę. Tak zaopatrzony
wróciłem do hotelu.

Do hotelu się dosłownie wtoczyłem, przy wejściu dobrze bawiła się grupka
Pingwiniarzystów, którzy zaraz zaczęli zaglądać co to ja mam w tej torbie
i czym to mogę być taki nawalony… mnie najwyraźniej wystarczy wsadzić nos do
dwóch knajp ;-). Dołączyłem do tej imprezki i dalej razem bawiliśmy
się jak przystało na jakiś licealistów, a nie dorosłych ludzi, budząc
przerażenie u obsługi. Ale dobrze, za młodu to ja byłem grzeczny chłopczyk,
czas nadrabiać zaległości. ;-) Spać poszedłem chwilę przed 4:00.

W niedziele, jakimś cudem, też udało mi się na śniadanie wstać. Po śniadaniu
się spakowałem i poszedłem na ostatni wykład – prezentację i pogadankę
o podpisach elektronicznych (bardzo interesujące). Po wykładzie właściwie to
już tylko wsiadłem w samochód i pojechałem do domu. Po drodze, przez Limanową,
mogłem jeszcze trochę popodziwiać śliczne widoki, nawet pochmurna pogoda
(poprawiła się dopiero, gdy połowę drogi miałem za sobą) bardzo w tym nie
przeszkadzała.

Z całych Pingwinariów jestem bardzo zadowolny. Szkoda tylko, że tak krótko
i że żonki ze sobą nie zabrałem. Może następnym razem się uda.

11 uwag do wpisu “Pingwinaria 2006

  1. Duży plusik za wspomnienie Limanowej 🙂 A ja sobie daje duży minusik, że mieszkając tak blisko Krynicy jeszcze nie byłem na pingwinariach. Rok temu mnie finanse nie puściły, w tym roku przespałem termin… Może kiedyś.

    Polubienie

  2. Nie bierz żony na pingwinaria – ja w tym roku popełniłem ten "błąd".
    Niby fajnie, ale wiadomo więcej czasu z żoną niż z kumplami i marudzenia więcej (tęskniła za dzieckiem).

    Polubienie

  3. moze lg3d nikomu nie potrzebny ale 20 000 pobran tygodniowo moze swiadczyć ze jednak jest komus potrzebny, chyba ze linux ma zostac z gnome i kde jak reszta pojdzie naprzod a zreszta poszła juz, bo nie znam innego OSu ktory tkwi w 2D. Co ma MacOS czego Linux nie ma ?? co ma Windows czego Linux nie ma ?? nie mówie o tym co ma linux czego reszty nie mają, pytam co maja inni czego linux nie ma ? Ładnie wygląda, a problem widze jest tylko taki że sie Java nie podoba no ale to tylko ‚polski problem’ i całe szczescie.
    Pozdrawiam

    Polubienie

Co o tym sądzisz?