Jak to było w szpitalu (cz. II)

Na początku nic nie bolało, ale leżenie, praktycznie bez możliwości
ruszenia się, wcale przyjemne nie było. Nie mogłem podnieść głowy (według
anestezjologa przez sześć godzin, według pielęgniarek przez co najmniej
dwanaście), sparaliżowany od pasa w dół nie mogłem też przewrócić się na bok.
Rękami mogłem poruszać, ale nie było to wystarczające nawet, żeby wystarczająco
wygodnie czytać książkę. Pozostało mi więc leżeć i czekać na lepsze czasy.

Miejscami było to nawet zabawne. Cały czas miałem wrażenie, że nogi mam
zgięte w kolanach, a kolana uniesione nad łóżkiem i zdawało się, że zaraz mi
się te nogi przewrócą na boki. A przecież wiedziałem (powiedziano mi
i wymacałem rękami, naocznie sprawdzić nie mogłem), że leżą one na płasko. Gdy
pomacałem je rękami miałem wrażenie, że leżą tam jakieś ciepłe, włochate
stworzenia, ale na pewno nie części mojego ciała.

W końcu znieczulenie powoli przestawało działać. Niestety na początku
poczułem miejsce operacji, jeszcze nie bardzo boleśnie. Potem czułem już
uderzenia ręką o lewe udo, potem i o prawe. Później byłem w stanie poruszyć
palcem, najpierw u lewej nogi, potem u prawej. A brzuch, w miejscu zabiegu bolał
coraz bardziej. Około trzech godzin po zakończeniu operacji (ok. 15:00),
wymiękłem. Z jednej strony coraz większy ból, z drugiej strony bezradność, gdy
nie dało się nawet zmienić pozycji. W końcu poprosiłem pielęgniarkę o podanie mi
chusteczki i środka przeciwbólowego. Poprosiłem też, przez komórkę, żonę, żeby
się zjawiła jak najszybciej. Gdy środek wstrzyknięty do kroplówki zaczął działać
pozbierałem się jakoś i gdy żonka przyszła byłem już w stanie z nią w miarę
normalnie rozmawiać. Jej obecność też poprawiła mi nastrój, więc mogłem do
wieczora przetrwać. Odwiedziła mnie też mama (wtedy żonka się szybko ulotniła)
i zajęła trochę plotkami rodzinnymi. To też mnie na jakiś czas zajęło.

Oprócz bólu po zabiegu ciągle dokuczało mi burczenie w brzuchu. Kolejne
podłączane mi kroplówki może i dostarczały organizmowi najważniejszych
składników odżywczych, ale moich kiszek nie zadowalały. Zaczynałem fantazjować
o kotlecie schabowym itp…

Płyny podawane mi przez kroplówkę w końcu zakończyły podróż przez mój
organizm, a iść do kibelka przecież nie mogłem. Poznałem więc mojego ptaszka
z tamtejszą kaczką. Drób szpitalny przez jakiś czas jeszcze mi tam służył,
a jakbym się opierał, to by mnie zacewnikowali (niezbyt miła perspektywa).

W końcu przyszedł wieczór i nadzieja na sen. Pielęgniarka zaproponowała, że
może podać coś przeciwbólowego, oczywiście skorzystałem z propozycji. Tym razem
dostałem zastrzyk w dupę. To zabolało. Przez jakiś czas o bólu w brzuchu mogłem
zapomnieć, bo to nic przy tym jak bolał mnie tyłek. Gdy zasypiałem, jedno
i drugie bolało podobnie.

W nocy kilka razy się obudziłem, po 3:00 przez dłuższy czas nie mogłem
zasnąć. Drugi pan z przepukliną jęczał o Jezu!, o cholera! itp.,
ja cicho leżałem, nieznacznie przewracając się z boku na bok. Jeszcze trochę
pospałem, a przed 6:00 obudziła nas pielęgniarka podając termometry. Żołnierz
został poproszony do zabiegowego (na lewatywkę zapewne), co mnie, wstyd
przyznać, rozbawiło nieco (radochę miałem już jak mu dzień wcześniej jeść
zabronili) — tego dnia on miał mieć zabieg. O ósmej śniadanie dostał tylko
poparzony i weteran. Potem był poranny obchód i na zupkę pozwolili też
drugiemu panu z przepukliną. Zdziwiło mnie to nieco, bo wydawał się bardziej
obolały, a więc jakby w gorszym stanie. Ja się dowiedziałem, że mnie będzie
wolno po 16-tej. Za to obaj dostaliśmy jeszcze trochę płynów z kroplówki.
W brzuchu dalej burczało, ale trudno. O wstawaniu z łóżka dalej nie było mowy.

Czytając książkę i słuchając skrzeczącego radyjka Japan Technology,
które za 8zł od ruskiego kupiła mi żonka do szpitala, dotrwałem do obiadu,
którego oczywiście nie dostałem. Za to dowiedziałem się, że o 16-tej to owszem,
będę mógł, ale pić, nie jeść. Nie była to dobra wiadomość, ale tyle wytrzymałem,
to wytrzymam jeszcze trochę. O 15:55 nalałem sobie wody do szklaneczki, a pięć
minut później delektowałem się chwilą i smakiem wody. Jak się nie ma co się
lubi, to się lubi co się ma. Przynajmniej w łóżku mogłem się już w miarę
swobodnie ruszać.

Ponownie odwiedziła mnie żonka. Przyniosła wydruki z Joggera, w tym dwie
kartki dowcipów. Dowcipów nie zaryzykowałem czytać. Wcześniej dwa razy się
zaśmiałem (właściwie ledwo spróbowałem) i starczy — w tym stanie trudno
wyobrazić sobie coś gorszego niż śmiech, już mniej boleśnie jest delikatnie
zakasłać.

Kolacje dostali wszyscy w sali (łącznie z żołnierzem który tego dnia miał
operację) oprócz mnie. Ja nie dostałem nawet herbatki, która mi się należała.
Zapewne przez przeoczenie, ale nie chciało mi się już o nią walczyć. Byle tylko
przetrwać kolejny dzień.

Podczas wieczornego obchodu lekarz spytał, czy będziemy chcieli coś
przeciwbólowego na noc. Pamiętając poprzedni wieczór, stwierdziłem, że ja chcę
najwyżej coś na sen. Jednak gdy przyszła z lekarstwami pielęgniarka, okazało się
że zarówno środek nasenny jak i przeciwbólowy ma w tabletkach. Wziąłem więc oba
— niebieską i czerwoną tabletkę. Jak po tym zasnąłem, to obudziła mnie
dopiero pielęgniarka podająca termometry o 6:00. I wciąż byłem bardzo zaspany.
I właściwie nic mnie nie bolało, przynajmniej gdy się nie ruszałem.

To był ważny poranek, bo podobno, skoro wieczorem mogłem już pić, to teraz
należał mi się posiłek. Jednak śniadanie podawane było przed porannym obchodem,
a więc oficjalnej decyzji jeszcze nie było. Gdy lekarz przyszedł, to nie dość,
że pozwolił jeść (oczywiście na początek bardzo lekko…), to i wstać z łóżka.
Hurra! Wolność! Mogłem wreszcie pójść do kibelka i normalnie się wysikać.
Siostra zabrała mi pustą kaczkę z samego rana, więc miałem z czym tam iść.

Nie było tak źle. Doszedłem, zrobiłem co miałem zrobić, a nawet jeszcze
sobie trochę po oddziale pospacerowałem. Wolno, krzywo, ale do przodu. W końcu
spróbowałem załatwić sobie to, należące się mi jedzenie. Nie było to takie
proste, bo na śniadanie była zupa mleczna (dla mnie w jakiejś wersji bardzo
lekkostrawnej), a ja takich rzeczy nie jadam. Dzień wcześniej żona zrobiła
wywiad i dowiedziała się, że mi zrobią co będę chciał, nie jestem skazany na tę
nieszczęsną mleczną. Jednak ja się dowiedziałem, że owszem, zrobiliby, ale nie
mają ani żadnego kleiku, ani biszkoptów, ani nic takiego i, że muszę poczekać do
obiadu. Na szczęście żonka mi przyniosła wcześniej paczkę biszkoptów.
Dowiedziałem się więc, że mogę sobie zjeść dwa biszkopty z herbatą. No,
normalnie wyżerka, że hej ;-). Z przyjemnością to sobie zjadłem,
potem, co godzinkę kolejne. Zawsze to jakaś ulga dla zniecierpliwionych kiszek.

Na obiad dostałem zupkę, zdaje się, że kalafiorową z grysikiem. Nawet dobra
była. Później jeszcze, potajemnie, podżerałem sobie suchej bułki, co mi żona
przyniosła. Na kolację (o 17:00) dostałem bułkę z masłem. Do tego czasu
chodzenie już mi trochę obrzydło — rano to była sama radość, ale podczas
kolejnych wyjść do kibelka już czułem jakie to bolesne i męczące. A najgorsze
było wstawanie z łóżka i kładzenie się z powrotem. Jednak, gdy przyszła żonka,
postanowiłem się przewietrzyć. Najpierw myślałem o tym, żeby mnie wózkiem na
dziedziniec szpitala zawiozła, ale jak już wstałem, to uznałem, że mogę się
przejść. No i udało się. Trochę posiedzieliśmy na ławeczce i wróciliśmy na górę.
Potem przyszła mama, więc żonka się zwinęła. Trochę pogadałem z mamą, trochę
z tatą przez telefon (mama przekazała, że tato dodzwonić się nie mógł). Gdy
sobie poszła, poczytałem jeszcze trochę i tak właściwie zakończył się kolejny
dzień. Znowu wziąłem dwa cukiereczki i pospałem do rana, tylko z jedną
przerwą w nocy (kolega z łóżka obok strasznie chrapał, aż mu w łóżko kilka razy
szafką nie walnąłem).

Rano lekarz spytał mnie, czy będę grzeczny jak mnie puści do domu. Co
do siebie nie miałem wątpliwości, raczej bałem się, czy grzeczna będzie Krysia,
jednak stwierdziłem, że chętnie wyjdę ze szpitala. A więc mnie puścili. Nie
spieszyło mi się aż tak bardzo, więc poczekałem do popołudnia, gdy żonka mogła
spokojnie po pracy mnie zabrać. Poczytałem jeszcze trochę, poleżałem w spokoju
(tego mi chwilami teraz brakuje), spakowałem się. Drugi pan z przepukliną też
tego samego dnia wyszedł. Poparzony i żołnierz zostali jeszcze.

Teraz już siedzę w domku, jak widać częściowo przed komputerem. Jednak
większość czasu wciąż w łóżku. Kolejna książka mi się niedługo skończy.

Leżenie w domu ma swoje zalety — Internet, Jogger, niestety nie całkiem
działający, i bardziej prymitywne rozrywki, jak telewizor. Są jednak też wady
— wysokie, wąskie i twarde szpitalne łóżko ma swoje zalety, a w domu
kładzenie się jest trudniejsze i bardziej bolesne. A najgorszy jest strach, że
kochane dziecię zaraz się rzuci tatusiowi na brzuch okazując swoje uczucia.
Chwilami moje nerwy ledwo to wytrzymywały, aż żonka melisą musiała mnie ratować
;-).

Jak dobrze pójdzie i będzie pogoda, to może jutro wybiorę się na spacer na
zewnątrz. Na razie jeszcze poodpoczywam sobie w domku. Teraz dziewczyny
pojechały na koniki, więc jest trochę spokoju, z którego należy skorzystać…

11 uwag do wpisu “Jak to było w szpitalu (cz. II)

  1. Najbardziej spodobały mi się te kawałki:

    -Poznałem więc mojego ptaszka z tamtejszą kaczką

    -Przez jakiś czas o bólu w brzuchu mogłem zapomnieć, bo to nic przy tym jak bolał mnie tyłek

    -ciepłe, włochate stworzenia

    Polubienie

  2. Stary, przeczytałem obie części i… Pewnie tego nie poczujesz,
    ale staram się myśleć o Tobie najcieplej jak tylko potrafię
    i wysyłać w Twoim kierunku pozytywną energię! 😉
    Powodzenia.

    Polubienie

  3. Mnie podobnie jak ajotowi podobało się spotkanie "ptaszka z kaczką" 😉

    Draakhan, święte słowa, ach te uzależnienia 😉 – choć przyznać muszę, że gdy dwa lata temu leżałam w szpitalu, wiele bym dała za kilka wydruków z ulubionych blogów.. 🙂

    Polubienie

  4. Widze, ze wszedzie na swiecie sluzba zdrowia ma podobny styl zwracania sie do pacjetow : w liczbie mnogiej. Tu, we Francji, podobnie jak w Ojczyznie pielegniarka pyta mnie « jak sie dzis czujemy ? » Nigdy nie wiem co mam odpowiedziec, Zo co ? Ze dobrze ? A jesli ona nie czuje sie dobrze ? A moze umknal mi jakis kawalek zycia i nie jestem sama ale jest nas dwoje ?Ja i jakas obok?
    I to odprowadzanie do drzwi roznych badan ! jak barany na rzez !
    Ale podobnie jak Pan patrze na too z przymrozeniem oka i bawie na tyle ile sytuacja pozwala. Szerdecznie zachecam, I jak widze nie jestem jedyna, na dalsze pisanie.
    Jest to po raz pierwszy kiedy trafilam na panski blog. Nie omieszkam sie zagladac czesciej zeby sledzic panski powrot do zdrowia. Pozdrowienia.

    Polubienie

Co o tym sądzisz?