Moja zabawa w piekarza, odc. 2

Tak jak pisałem, nie poddałem się. I już w następny wtorek zacząłem robić kolejny zakwas. Tym razem kupiłem normalnej mąki żytniej typu 2000 (kto wie co było w tej „żurkowej”), naczynie z zakwasem przykryłem tylko ściereczką i postawiłem je obok serwerka, a nie na nim (bo może przegrzałem). Ustaliłem także inny harmonogram karmienia niż w przepisie – pierwsze karmienie już następnego dnia, a nie dopiero we czwartek – skoro wtedy mi tak szybko urósł, a po dwóch dniach zdechł, to może z głodu…

Po każdym karmieniu ostrożnie wąchałem… i rzeczywiście, była różnica. Nie śmierdziało rzygami, a raczej pachniało żurkiem. Rzygi… żurek… niby podobnie, ale inne „żet” 😉

W sobotę przyszedł czas na lepienie ciasta. Ciągle ćwiczę ten „chleb codzienny”. Udało się ręcznie wyrobić ciasto, chyba „sprężyste”, jak stało w przepisie. Potem 20 minut odpoczynku i drugie wyrabianie. Już wtedy w cieście można było wyczuć bąbelki – Pan Zakwas dzielnie pracował. Ulepiłem kulę aka bochenek i odłożyłem do sporego plastikowego koszyczka wyłożonego ściereczką obsypaną mąką, przykryłem resztą ściereczki i odstawiłem w ciepłe miejsce do wyrośnięcia. Reszta zakwasu, jako Baby Zakwas, trafiła w tym moim śmiesznym słoiku do lodówki.

Po trzech godzinach z „serwerowni” wyciągnąłem ciasto wyrośnięte, że aż miło. Teraz trzeba było to jakoś do pieca wsadzić… z głębokiego koszyka nie było jak sprawnie przerzucić, więc po prostu wyjąłem rękami i położyłem na papierze do pieczenia, do góry tę stroną która była u góry podczas wyrastania. Znaczy się, z wierzchu była wyschnięta skorupka… Potem razem z papierem położyłem na gorącą blachę w piekarniku. „Bochenek” trochę oklapnął podczas tej operacji i pogodziłem się z tym, że raczej plaskaty chlebek mi wyjdzie…

Nie było tak źle. Po chwili chlebek zaczął się podnosić 🙂 Kształt jednak pozostał dość „oryginalny”, głównie ze względu na tą wyschniętą skorupę. Gorzej, że ta skórka wcale nie chciała się zarumienić… no cóż, suchą mąkę trudno przypiec. Tak, czy siak, przyszedł czas na wyciągnięcie chlebka z pieca. Daliśmy mu trochę odpocząć i przyszedł czas na konsumpcję…

Chlebek na zakwasie

Chlebek okazał się całkiem smaczny. Pyszny nawet. Skórka trochę gruba i twarda, ale chrupiąca i też smaczna. Środek dość „zbity” (małe dziury), ale nie twardy ani zbyt kruchy. Główny problem to było krojenie – z powodu kształtu i twardej skórki bardzo trudno było to pokroić na sensowne kromki. Mimo to, chleb ledwo do poniedziałku dotrwał.

Jasne było, że za tydzień spróbuję znowu i postaram się poprawić wszelkie niedociągnięcia. Poczytałem więc o formowaniu bochenków i od czego zależy twardość i bladość skórki. Kształt bochenka – sprawa prosta – można użyć specjalnego koszyczka do wyrastania, a na blachę kłaść tą stroną która była „górą” podczas wyrastania. Od razu zamówiłem sobie taki na Allegro. Ze skórką gorzej, nigdzie wprost mój problem nie opisany, a na pytania na ten temat odpowiedzi zwykle sprowadzały się do „to zależy od wielu czynników”. Jednym z możliwych powodów mogła być zbyt mała wilgotność w piekarniku w momencie wkładania bochenka oraz wysuszenie ciasta podczas wyrastania. Ciasto niewątpliwie było wysuszone, szczególnie z tej strony która była na wierzchu. Teraz miała być dołem, więc założyłem, że będzie ok.

Baby Zakwas wyjąłem w piątek rano z lodówki dodałem łyżkę mąki i postawiłem w kuchni na oknie, żeby trochę się obudził. Po powrocie z pracy zacząłem właściwe przygotowywanie zaczynu „metodą trzystopniową”. Drugie karmienie w sobotę rano, trzecie po południu i wieczorem mogłem już piec. W piątek dotarł koszyczek, to mogłem go od razu wypróbować. I ślicznie ciasto w koszyczku wyrosło.

Łopaty do chleba nie mam, ale uznałem, że wystarczy przekładać bochenek na papier do pieczenia (tym razem po prostu wywracając koszyczek do góry nogami) i na papierze do pieca. I ten sposób działa całkiem sprawnie. Wilgoć w piekarniku miało zapewnić płaskie naczynie z wrzątkiem. Chlebek znowu ładnie się podniósł po wsadzeniu do piekarnika… i znowu się nie przyrumienił z wierzchu. :-( Wygląda na to, że ciasto było znowu zbyt suche z wierzchu.

Po upieczeniu chlebek od poprzedniego różnił się głównie kształtem. Dzięki temu znacznie wygodniej było go kroić. Skórka trochę cieńsza i bardziej chrupiąca. W smaku prawie bez zmian.

W zeszłą niedzielę była trzecia próba. Tym razem chlebek przed odłożeniem do wyrośnięcia spryskałem wodą, koszyczek wyłożyłem lekko wilgotną ściereczką i całość wyrastała zamknięta (ale nie szczelnie) w foliowej torbie. Dla urozmaicenia na (czy raczej pod) połowę bochenka dałem trochę słonecznika. Tym razem parę w piekarniku miał zapewnić spryskiwacz do kwiatków (4 czy 5 psiknięć przed włożeniem chleba)…

Było jakby trochę lepiej… miejscami nawet idealnie – dokładnie taki kolor skórki jakiego oczekiwałem był, ale tylko na spodzie i spodnich brzegach chleba – tam gdzie ciasto stykało się z papierem do pieczenia zanim bochenek się nie podniósł. Chyba mój piekarnik ma wyjątkowe zdolności wysuszania… a przecież nawet termoobieg nie był włączony… W każdym razie, chlebek dobry, tylko nad skórką muszę jeszcze popracować… ;-)

Za parę dni pewnie kolejna próba…

7 uwag do wpisu “Moja zabawa w piekarza, odc. 2

  1. Maszynka? To dobre dla ciamajd 🙂
    W mechanice ucieka ta cała magia dbania o zakwas, wyrabiania ciasta i czekania w nerwach jak ciasto wyrośnie. Nie o to chodzi!
    Gdybym chciał mieć idealne bułeczki o 6 rano poszedłbym do sklepu.
    Masyznki do chleba są passé 😛

    Polubienie

  2. Maszynka wypuszcza chleb z dziurami (od mieszadełek) i w ogóle jakiś takiś. Po dwóch próbach pieczenia chleba w maszynce, wykorzystuję ją jedynie do wyrabiania ciasta.
    A do upieczenia własnego chleba (nie musi być zaraz na zakwasie, może być drożdżowy) to niezdecydowanych gorąco zachęcam. Niewielki wysiłek, a satysfakcja ogromna 🙂

    Polubienie

Co o tym sądzisz?