Z pamiętnika hipochondryka

10.01 – przyjęcie do szpitala

Przyjęcie do szpitala okazało się nie takie proste. Ordynator, u którego
miałem to załatwić, nagle wybiegł na blok operacyjny, a poza nim nikt o mojej
sprawie w szpitalu nie wiedział. Ale jakoś się udało. Dostałem łóżko pod oknem
w siedmioosobowej sali, gdzie leżało już pięciu innych pacjentów.

Pierwszego szpitalnego stresu napędziła mi komórka, której nie mogłem
znaleźć, gdy wróciłem do sali po przebraniu się na izbie przyjęć. No to
spanikowany poleciałem na dół (cały czas kulejąc i poruszając się z trudem),
by jej poszukać w moich rzeczach. Narobiłem zamieszania, ale tam jej nie
znalazłem. W końcu się okazało, że jednak przyniosłem ją na górę w torbie,
tylko, że zawieruszyła się w ukrytej kieszonce…

Potem właściwie nikt się mną za bardzo nie interesował, to leżałem sobie
na łóżku, ewentualnie pokuśtykałem po korytarzu. O szesnastej przyszła
pielęgniarka zmierzyć temperaturę, znaczy się zapisać temperaturę zmierzoną
przez pacjentów… znaczy się zapisać co pacjenci powiedzą (– jaka
temperatura? – normalna. – normalna to znaczy? – niech
siostra pisza: 36.6
. Zapomniałem wziąć z domu termometru, to podałem 36.0
😉 Niektórym pacjentom mierzono ciśnienie, to już nie na słowo.

Później dostałem pojemnik na siuśki i zostałem poinstruowany, żeby po
kolacji już nic nie jeść. O siódmej rano miałem pojemniczek napełnić i wtedy
też miała być pobrana krew.

Wieczorem przyszła jeszcze jedna pielęgniarka, z koszyczkiem dobroci.
Znaczy się, z tabletkami i zastrzykami przeciwbólowymi. Pytała się co sobie
życzę, jakoś nie miałem ochoty na kłucie, to poprosiłem o tabletkę (chociaż
tego żołądek mógł mieć już dość). Koledzy nie byli mi w stanie powiedzieć o
której pobudka… wydało mi się to dziwne, bo w szpitalu wojskowym pacjenci
byli brutalnie budzeni co dzień o 5:30. Założyłem więc, że się wyśpię.

11.01 – badania i ustalenie terminu zabiegu

Z tym wyspaniem to nie do końca wyszło. Współlokatorzy chrapali, a jeden
łaził i żarł w nocy. A przed szóstą już normalnie wstawali i kawę sobie
robili. Chwilę po szóstej przyszła pielęgniarka mierzyć temperaturę.
Niewiele później pobierać mi krew (miało być po siódmej). Pojemniczek był
jeszcze pusty, bo ja dzielnie chciałem trzymać do zadanej godziny… Okazało
się, że siostra nocna postanowiła sama to załatwić, bo tego dnia miało być
dużo roboty.

O której jest obchód też mi nikt nie był w stanie powiedzieć (w wojskowych
to była konkretna godzina, pacjenci wiedzieli kiedy powinni wszyscy być w
łóżkach). Zresztą tu się to nazywało wizyta. No i w końcu była, lekarz
zajrzał, zamienił parę słów z pacjentami (ja się dowiedziałem, że będzie
zabieg, muszą ustalić grafik
), zapisał mi przeciwbólowe tabletki (bo okazało
się, że inne pielęgniarki nie dają wyboru, a raczej dają tylko to, co lekarz
zapisze) i poszedł. Jakiś czas później przyszedł po mnie pielęgniarz, czy
sanitariusz i zabrał na badanie EKG. Potem jeszcze przyszła pielęgniarka i
powiedziała, że zabieg mam w poniedziałek i kiedyś przyjdzie do mnie
anestezjolog, więc mam być w okolicy. Okazało się, że kiedyś
oznacza dziś, jutro, albo i w niedzielę, o nieznanej porze. Znaczy się,
czeski film.

Wcześniej lekarz mi mówił, że w czwartek zgłoszę się na oddział, w piątek
będą badania, a na weekend wyjdę na przepustkę. Z poniedziałkowym zabiegiem
i bliżej nieokreślonym terminem wizyty anestezjologa, to mi jakoś nie
współgrało. Zaczepiłem jakiegoś lekarza i dowiedziałem się, że raczej
powinienem na weekend zostać. To zostałem.

12-13.01 – przed zabiegiem

Niewiele się działo. Leżałem, czasem spacerowałem po korytarzu (kuśtykając
oczywiście), słuchałem sobie radia przez komórkę, przeglądałem joggery i
jabberowałem (też przez komórkę). Takie zabijanie czasu.

Anestezjolog pojawiła się chyba w sobotę (a może w niedzielę) wieczorem.
Najpierw okazało się, że brakuje wyniku badania mojej grupy krwi… no niezły
tam mają bajzel… Na szczęście miałem przy sobie wypis po ostatniej operacji
i tam grupa krwi była udokumentowana. Pani doktor to wystarczyło. Zbadała mi
ciśnienie, wyszło duże (170 na cośtam), co raczej było u mnie niespotykane.
Pewnie z nerwów. Osłuchała mnie, zajrzała w gardło i ostatecznie
zakwalifikowała do operacji. Bardzo miła i całkiem ładna.

W dzień przed operacją, przy wieczornym mierzeniu temperatury, wyszło mi
37.0. Trochę się przestraszyłem, że mogę być zrzucony z zabiegu, ale to
chyba tylko z nerwów i nikt nie robił z tego problemu.

Niedzielny obiad zjadłem normalnie, ale na kolację dostałem już
tylko czopek na przeczyszczenie. Przeczyściło mnie już trochę w sobotę
(zapewne też przez nerwy), ale i czopek zrobił swoje. Na noc dostałem
relanium.

14.01 – dzień operacji

Mimo relanium sen miałem przerywany, ale w miarę się wyspałem. Poranny
pomiar temperatury dał już normalny wynik, więc ten powód do zmartwień.

Pielęgniarka założyła mi wenflon, dała zastrzyk w pośladek (piekący) i
poprosiła mnie o włożenie specjalnej koszuli (taki biały, kusy fartuszek
wiązany z tyłu). Gdy wstałem się przebrać inne zabrały się za zmianę mojej
pościeli. Chciałem z tym chwilkę poczekać, bo mnie tyłek bolał po zastrzyku,
ale mnie poganiały. Ubierając się stwierdziłem, że mi słabo. Zgadywałem, że to
ten zastrzyk zaczynał działać. Pielęgniarki twierdziły, że raczej nie tak
szybko, ale skoro mi słabo, to powinienem szybko się położyć i się już z łóżka
nie ruszać. Gdy się położyłem cała sala zaczęła się kręcić. To już na pewno
ten zastrzyk. Zorientowałem się, że sukienkę założyłem tył na przód,
ale przez jakiś czas nie czułem się na siłach to poprawić. W końcu poprawiłem.

Teoretycznie zabiegi powinny się zaczynać gdzieś przed ósmą. Trzy osoby
były tego dnia do operowania i nie wiele wskazywało na to, że ja pojadę
szybko. Kogoś zdążyli zabrać na blok, ale potem wszyscy lekarze wybyli, na
jakieś zebranie. I znowu nikt nic nie wie… Ale, chyba jakoś trochę po
dziewiątej, przyszły pielęgniarki i powiedziały zabieramy pana!

Wiozły mnie na łóżku przez pół szpitala. Blok operacyjny na oddziale był
zamknięty (remont, czy coś) i neurochirurdzy operowali gdzie indziej. Pod
drzwiami docelowego bloku operacyjnego kazano mi się przesiąść na inne łóżko i
zdjąć koszulę (właściwie po co miałem się w to ubierać? jechałem przecież
przykryty kołdrą). Inne, zamaskowane siostry zawiozły mnie do przedsionka sali
operacyjnej. Stamtąd kolejna zmiana (czułem się jak pałeczka w sztafecie)
zawiozła mnie pod stół operacyjny.

Podłączono mi kroplówkę, na piersi przypięto elektrody. Na jedną rękę
automatyczny ciśnieniomierz, na drugą… ręczny ciśnieniomierz, bo ten
automatyczny podobno przekłamuje. Poza tym, jakaś maszynka im się zepsuła
i się kobiety zastanawiały, czy z izby przyjęć nie pożyczyć (wyszło mi, że o
maszynkę do golenia chodzi)… słysząc to, co im nie działa, czy czego im
brakuje zasugerowałem (w żartach), że zaraz im stamtąd zwieję… Odpowiedź
sugerowała, że wtedy dopiero miałbym się czego bać (ich). ;-)

Neurochirurga wciąż nie było na sali. Poinformowałem panie, że mijałem
ordynatora jadąc korytarzem i, że mówił, że zaraz przyjdzie. Jedna z pań
stwierdziła, że w takim razie zaczną bez niego. Zostałem poinstruowany, że
zaraz mi się zakręci w głowie, a potem się obudzę z rurką w gardle. Będzie mi
ona przeszkadzała w oddychaniu, ma przeszkadzać, a ja mam się nie wyrywać.
Usłyszałem instrukcje jednej do drugiej: 400… nie, niech będzie 440,
pani przyłożyła mi maseczkę tlenową do twarzy, powtórzyła, że zakręci mi się w
głowie. A ja nic dziwnego nie czułem, ani nie kręciło mi się w głowie…

Ktoś mnie spytał jak się nazywam. Odpowiedziałem. Spytałem, czy już po,
dowiedziałem się, że tak. Okazało się, że leżę już znowu na sali na oddziale,
na swoim miejscu pod oknem. Podpięty do kroplówki, która się właśnie kończyła.
Nie do końca się orientowałem w tym co się dzieje, ale postanowiłem zadzwonić
do żony, że operacja się udała. Dzwoniłem dwa razy, a w słuchawce cisza. To
zadzwoniłem do taty. To się udało, poprosiłem o przekazanie nowiny żonce.

W międzyczasie zorientowałem się, że w sali przybyło dwóch nowych
pacjentów. Dostawili jedno łóżko, w sumie na sali było osiem osób.

Jakiś czas później posłałem mamie SMSa, że już po. I sprawdziłem, czy
rzeczywiście dzwoniłem do żony i taty (sam nie byłem tego pewien). W ogóle
ciężko sobie coś z tego dnia przypomnieć… W każdym razie żonka
przyjechała… ale już o czym z nią mówiłem, to nie pamiętam. Czy tato się
pojawił tego dnia, też nie jestem pewien… Zresztą, potem się dowiedziałem,
że jemu też wysłałem SMSa, że już po, jakiś czas po telefonie… tego
zupełnie nie pamiętałem.

Wiem, że podczas wizyty żonki złapały mnie mdłości. Nie było czym rzygać,
więc odruchy wymiotne w większości były bezowocne, ale trochę jakiejś wody z
siebie wypuściłem. Poza tym strasznie mnie suszyło. Pielęgniarka pozwoliła mi
zwilżać sobie usta i pić malutkimi łyczkami. No to jak mdłości przeszły, to
trochę się napiłem. Jeść tego dnia nie mogłem i raczej nie miałem ochoty.

Chyba na wieczornej wizycie (albo to już było następnego dnia) jeden
lekarz (ale nie ordynator, który mnie operował) powiedział mi, że wycięli mi
bardzo dużo, bo sprawa była poważna i miałem dysk całkiem wypadnięty, do
kanału kręgowego
, czy jakoś tak.

Po operacji

Po operacji nie czułem już potrzeby brania środków przeciwbólowych.
Najpierw myślałem, że dostałem coś rutynowo po zabiegu, ale podobno nie.

Jednego wieczora pielęgniarka tak mnie dopytywała, czy na pewno niczego
nie chcę, że dałem się skusić na kroplówkę, ale nie sądzę żeby była potrzebna.
Rano dostałem, chyba z rozpędu, te tabletki, które miałem zapisane przed
operacją. Potem, na wizycie, lekarz stwierdził, żeby mi tego już nie dawać,
tylko coś w razie bólu, doraźnie.

Kolejnego wieczoru, gdy inna pielęgniarka rozdawała dobroci,
stwierdziłem a co mi tam, może lepiej wziąć coś, jakby miało zaboleć w
nocy
. Tabletki nie chciałem, coby dalej żołądka nie męczyć, ale opcji
kroplówki do wyboru tym razem nie dostałem. Dostałem za to zastrzyk z Ketonalu
w dupę i przypomniałem sobie co to ból. ;-) Już więcej nic
przeciwbólowego nie brałem (no, może poza jedną tabletką pyralginy, na ból
głowy, która i tak nie zadziałała).

Przez pierwsze trzy dni nie mogłem się ruszać z łóżka. Fajnie, że koledzy
zawsze pomogli, jak trzeba było mi coś podać itp. Leżeć mogłem tylko na boku,
a przewracać musiałem się przez brzuch. Na początku to była ciężka gimnastyka,
potem nabrałem wprawy. Od leżenia na boku bolało ramię i biodro (i to właśnie
były główne dolegliwości bólowe po operacji), więc co jakiś czas trzeba było
się przewracać.

Integrowałem się z drobiem szpitalnym, do mycia dostawałem miskę. Ale
marzyłem o wizycie w łazience. Gdy potrzeba mocno przyciskała, poprosiłem
o basen, ale ostatecznie nie udało mi się z niego skorzystać. Nie łatwo srać
do basenu leżąc na boku…

Po operacji czułem się całkiem nieźle i, jak pisałem, na ból kręgosłupa i
nogi nie narzekałem. Ale jednak było to obciążenie dla organizmu, to się
objawiało zmęczeniem, szczególnie drugiego dnia po operacji. Byłem po prostu
potwornie zmęczony.

Gdy na wizycie pojawił się ordynator, powiedział tylko, że dysk miałem w
takim stanie, że by mi nawet święcona woda nie pomogła. Jak rozumiem
oznaczało to, że operacja była konieczna i bardzo dobrze, że się szybko
zdecydowałem.

Trzeciego dnia po operacji przyszła rehabilitantka, żeby mnie sadzać.
Pokazała jak mam siadać na łóżku i jak się z powrotem kłaść. Właściwie to już
to znałem – przy moich bólach zdążyłem to już opanować. Miałem sobie tak
parę razy dziennie ćwiczyć, a następnego dnia miałem być stawiany i zacząć
chodzić.

Czwartego dnia nie mogłem się więc doczekać wizyty rehabilitantki. Gdy się
pojawiła przywiozła mi balkonik, taki śmieszny, toporny chodzik. Kazała
usiąść, potem powiedziała jak stać i kazała się przejść z tym chodzikiem. Szło
to opornie, ale szło. Wyszliśmy kawałek na korytarz i z powrotem do sali.
Ćwiczenie zaliczone, ale ja stwierdziłem, że się nie kładę, tylko idę do
kibelka… gdy wracałem, to byłem chyba najszczęśliwszym człowiekiem na
oddziale. ;-)

Przez te pierwsze kilka dni (trzy, czy cztery) po operacji dostawałem
jeszcze antybiotyk w kroplówce, profilaktycznie podobno.

Wciągu kolejnych dni odzyskiwałem sprawność. Coraz lepiej szło mi
chodzenie i w końcu mogłem odstawić chodzik. Tak od soboty zaczynałem myśleć
tylko o tym, żeby wyjść. Ale oczywiście nie było wiadomo jak i kiedy…

W niedzielę (20.01) dorwałem ordynatora, i dowiedziałem się, że zdejmą
mi szwy i wypuszczą
. No i w poniedziałek zdjęli… połowę szwów. We wtorek
znowu o sobie przypomniałem, No to zdejmujemy resztę i wypisujemy.
Niesłusznie założyłem, że to oznacza tego samego dnia. Ale w końcu, w środę
(przedwczoraj) mnie wypuścili. :-) Musiałem jeszcze trochę
pokombinować, żeby ubranie odzyskać (bajzlu tam trochę mają), ale się udało.
Tato zawiózł mnie do domku, gdzie już żonka czekała.

Współpacjenci

Gdy tylko pierwszy raz pojawiłem się na sali, to rzucił mi się w oczy
jeden pacjent. Duży, łysy, z brodą i wielkimi tatuażami. Do tego w pidżamie,
co wyglądała jak więzienne mundurki na amerykańskich filmach… strach się
bać… Nie dziwne, że to on rządził pilotem od telewizora ;-)
A tak serio mówiąc, to poza pierwszym wrażeniem raczej wydał się przyzwoitym
i łagodnym człowiekiem.

Miał pecha, bo jak już był przygotowywany do operacji, okazało się, że
jakiś cewników brakuje i musieli zabieg odwołać. A on poszedł na przepustkę,
na czas nie określony…

I on chyba jeden, poza mną, mówił po polsku, a nie po śląsku. Reszta
towarzystwa godała, a do tego jak słuchali radia, to Radia Piekary… gdzie
nawet wiadomości bywały po śląsku. Oczywiście praktycznie wszystko rozumiałem.
Ale część słów była dla mnie obca. W każdym razie, ze względu na używaną
gwarę, panował specyficzny klimat.

Był tam dziadek, z guzem mózgu (i płuc, z rakiem właściwie), którego
zdecydowano się nie operować – operacja trwałaby wiele godzin i pacjent
prawdopodobnie by się po niej nie obudził. Leżał z on z nami przez jakiś czas,
dostawał leki na rozpuszczenie tego guza. W końcu załatwiono mu
naświetlanie w Gliwicach od końca miesiąca i wyszedł do domu.

Było dwóch panów czekających na operację kręgosłupa, ale z na tyle
skomplikowaną sytuacją (jeden miał rozrusznik serca, drugi już sporo tytanu w
kręgosłupie), że lekarze długo nie mogli się zdecydować czy, kiedy i jak
operować. Gdy wychodziłem jeszcze nie znali terminu zabiegu, ale jednego już
zapewniono, że już niedługo.

Tego dnia co ja był operowany jeden pan, który był na tym oddziale już po
raz drugi. Po poprzedniej operacji niestety musiał wrócić, bo wyszły jakieś
komplikacje i jego stan się pogorszył. Przez to, że to druga operacja, to
musiał leżeć dużo dłużej niż ja. Ale mimo to to bardzo wesoły człowiek, ciągle
świntuszył i zaczepiał wszelki żeński personel oddziału. Wszystko w na tyle
sympatyczny sposób, że był najwyraźniej jednym z ulubionych pacjentów.

Gdy ja byłem operowany przyjechał o dwa lata młodszy pacjent, z dwoma
wypadniętymi dyskami. Był operowany trzy dni po mnie. Operacja trwała nieco
dłużej niż moja i, niestety, efekt nie był tak wspaniały. Kolega po operacji
długo zwijał się z bólu i musiał dostawać mocne leki, które działały najwyżej
parę godzin. Dopiero w ostatni wtorek dostał coś co mu skuteczniej pomagało,
ale czeka go kolejny rezonans magnetyczny. Oby nie musiał być znowu
operowany…

Widząc jak on cierpi i słysząc historię innych kolegów przekonałem się, że
mnie ta choroba potraktowała jeszcze całkiem łagodnie. W końcu mnie nigdy nogi
nie zablokowało, nie miałem problemów z sikaniem, nie traciłem przytomności,
ani nie potrzebowałem narkotycznych leków… I miejmy nadzieję, że w
przyszłości też mnie nic takiego nie czeka.

Podsumowanie

Mimo, że w szpitalu panował lekki chaos, a miejscami było widać finansowe
braki (chociażby stan łóżek i materaców), to z pobytu jestem bardzo
zadowolony. Opieka fachowa i miła, jedzenie dobre, towarzystwo sympatyczne,
warunki zadowalające. Cieszę się, że zdecydowałem się na zabieg, bo poprawę
było widać praktycznie od razu. Pełen powrót do zdrowia potrwa jeszcze parę
miesięcy, ale przynajmniej już żadnych prochów łykać nie muszę i z każdym
dniem jest coraz lepiej, a nie coraz gorzej.

21 uwag do wpisu “Z pamiętnika hipochondryka

  1. Z jakiegoś magicznego powodu mój komentarz się nie dodał, więc spróbuję ponownie. Witaj wśród żywych, rzeczywiście po wizycie w szpitalu można nabrać perspektywy wobec własnych dolegliwości, miałem okazję sam się przekonać. Od czasu pobytu w szpitalu utarło mi się określenie „nie ma co narzekać, mogło być gorzej” 😀

    Polubienie

  2. Mnie być może za jakiś czas to samo czeka, też mam rozwalony kręgosłup, ale chodzić jeszcze w miarę normalnie mogę. Dzięki więc za szczegółowy opis, wiem czego się spodziewać…
    Gratuluje zdecydowania (nie wiem czy ja będę potrafił tak szybko podjąć decyzję), i tego że wracasz do zdrowia 🙂

    Polubienie

  3. Super że wszystko się udało tak jak trzeba! 🙂
    I miałeś wielkie szczęście w nieszczęściu z tym dyskiem, bo jest to jeden z najrzadszych przypadków i bardziej niebezpiecznych (dysk w kanale kręgowym), więc tym bardziej gratulacje ^^

    Polubienie

  4. W końcu znalazłam czas, żeby przeczytać tą ‘powieść’:)
    Jajcuś… zastanawia mnie akapit 1 w części 2, musiałeś napełnić pojemniczek… na poczekaniu?
    Ogromnie się cieszę, że już po:)

    Polubienie

Co o tym sądzisz?